Jak
dobrze mieć sąsiada,
Jak
dobrze mieć sąsiada,
On
wiosną się uśmiechnie,
Jesienią
zagada.
A
zimą ci pomoże
Przy
węglu i przy koksie
I
sama nie wiesz, kiedy
Ułoży
wam rok się.
Tak
śpiewały Alibabki. Jest to tekst nieprawdziwy, dlatego pewnie się rozpadły.
Jakby znały dziada z końca mojego korytarza to nie ośmieliłyby się tego nawet
wyszeptać a co dopiero śpiewać.
Sąsiad
jednak jest ważny. Gdyby nie sąsiad nie wyszedłbym ostatnio z domu jak uwięziłem
się zatrzaskując na zewnątrz klucze. Ja swoich najlepszych miałem, kiedy
mieszkałem z rodzicami. Zresztą podobno część z nich czyta, to co piszę. Będę
musiał w święta wychodzić z psem w kapturze. Opisałem ich w poście LITEWSKA 1.
Tam oczywiście nie ma wszystkich, bo to barwny blok jest, ale może jeszcze
kiedyś wrócę do tego tematu i przyłożę się do niego staranniej.
Odkąd
nie mieszkam z rodzicami miewam sąsiadów najróżniejszych. Opieram się zasadzie
warszawskiej, że nie ma konieczności znać mieszkańców za ścianą i poprzez
mówienie „dzień dobry” siedem razy na dzień zmuszam ludzi do rozmów.
Przez
szereg mieszkań, jakie już zajmowałem w stolicy poznałem cała masę
interesujących ludzi. Na Woli była pani Kamera z mężem kryminalistą. Ona z tych
„Jak mnie nie ma w oknie to jestem przy wizjerze”, wścibska i wredna jędza. On
wytatuowany niczym brudnopis zamienił słowo ze mną tylko raz. Okazało się, że w
tym bloku jest konkurs: „Kto wywiesi większą flagę pierwszego maja”?. Nabyłem
sztandar o numer mniejszy od tego z placu Piłsudskiego a mieszkający wówczas ze
mną Artur skonstruował najdłuższy w bloku maszt. Mieszkaliśmy na ostatnim
Pietrze, dlatego najlepiej z góry widzieliśmy, jakie starania podejmują ludzie
żeby ich chorągiew była najdalej wysunięta z balkonu. Konstrukcje były
pomysłowe, bo taki łopoczący materiał musi być solidnie obciążony, żeby nie
odfrunął. Jako przeciwwaga, jednym służyła blaszana wanna innym wiadro z wodą.
Artur powiedział, że w tym spektaklu udziału brał nie będzie, ale mnie
podburzał, zresztą zrobił tego pagaja. Kiedy poszedłem to montować, z balkonu
niżej wychylił się wydziergany pan Kamera:
- Ale drąg to
ma pan słuszny.
Nie
było już żadnego konkursu. Wygraliśmy w cuglach.
Kamera
musiała wiedzieć wszystko. Wścibska była wyjątkowo i gdy tylko ją coś trapiło a
trapiło ciągle, potrafiła zapukać do domu mieszkających od tygodnia obcych
ludzi i uzupełniać wiedzę. A czy ten pan, co panu wynajął to się już wprowadził
do nowego?, czy jego mamusia jeszcze żyje?, pan student?, ma pan samochód?, ile
tu będzie mieszkało osób?...
Ja
te pytania lubiłem, Artur nie znosił. Nie żebym jej kiedyś powiedział prawdę.
Wymyślałem najbardziej atrakcyjne głupoty i patrzyłem, kiedy oczy wyjdą jej z
orbit?. Kiedyś w jakimś szale ćwiczeń Artur nabył orbitreka. Wielkie to było
strasznie i okropnie ciężkie. Targaliśmy ten karton od ciężarówki, bo nie dało
się go nieść. Kamera tak się wychylała, że chyba tylko przywiązane nogi nie
pozwoliły jej wypaść przez balkon. Nam było strasznie ciężko i nie mieliśmy
ochoty na dyskusje ze wścibskim babskiem. Jednak ciekawość robiła swoje, bo cóż
może skrywać prawie trzymetrowy karton, który tak strasznie ciąży tragarzom?.
Kiedy docieraliśmy do klatki nie wytrzymała:
-
Co panowie kupili?.
-
Telewizor!.
Odwarknął
jej Artur.
W
kolejnym mieszkaniu za sąsiadkę miałem nauczycielkę. Robiła codziennie
dokładnie jedenaście kroków od windy do swojego mieszkania, w środku jeszcze
trzy i ściągała buty. Nie jestem nienormalny i nie liczę kroków, ale klatka
była marmurowa a ona te obcasy miała chyba metalowe i nie dało się tego nie
słyszeć, więc z ciekawości czasami liczyłem. Ona zresztą w ogóle była głośna,
zwłaszcza podczas sexu. Blok miał w środku dziurę, to się chyba nazywa atrium.
Akustyka w tym jest taka jak w teatrze greckim i kiedy ktoś wychodzi na balkon
porozmawiać przez telefon, słyszą go wszyscy tak jak swój telewizor.
Kiedy
pani nauczycielka zaczynała zabawy z małżonkiem nagle wszyscy wychodzili na
papierosa i w ciemności pojawiało się coraz więcej ogników od fajek. Darła się
ku uciesze palaczy. Raz po skończonym pożyciu przez ich otwarte drzwi balkonowe
słuchać było, że zaczęła lać się woda. Małżonek poszedł pod prysznic. Kiedy ku
radości słuchaczy raz jeszcze pani ryknęła:
-
Dobrze ci było misiu?!.
-
Zajebiście!
Odpowiedział ktoś z innego balkonu.
W bloku,
w którym mieszkam teraz zestaw też jest osobliwy. Poza dwiema czarnymi dziewczynami,
z którymi wymieniam „czeszcz” w windzie i dresa od dużego psa z ósmego piętra
znam tylko tych z mojego korytarza.
Pierwsze
dwa mieszkania zajmuje wścibska baba. Jedno mieszkanie ma naprzeciwko drugiego.
Jak coś długo robi się na klatce, nagle przechodzi i gapi się łapczywie.
Uzależniając tempo przejścia od atrakcyjności tego, co dzieje się na korytarzu.
Jak tylko czyścisz buty to przemknie jak pocisk, ale kiedy trafi jej się
atrakcja w postaci pijanego sąsiada, albo sprzątanie rozbitego soku to powłóczy
nogami tak wolno, że półtorametrową odległość od jednych drzwi do drugich
pokonuje tak, że gdyby robiła to odrobinę wolniej cofnęłaby się do tyłu.
Zestaw
lokatorów z tego korytarza to bardzo ciekawa grupa. Trzy singielki koło
siedemdziesiątki, jeden ponury dziad, też singiel, ci od dziecka, którzy mnie
uratowali i ja.
Pierwszej
baby, tej od inwigilacji serdecznie nie znoszę. Wścibska, wiecznie
niezadowolona z całego świata i ze skręconym pyskiem.
Przychodzi
do niej córeczka, chyba moja rówieśniczka, nieodrodna kopia mamusi. Zawsze w
tej samej bluzie, z której wylewa się szara gęba, permanentnie obrażona.
Podejrzewam, że niewiele ma w życiu radości, bo zła praca, wszędzie drogo i
jeszcze rząd nas okrada. Pracuje pewnie w zakładzie fryzjerskim „Fryzury
rozmaite, awangardowe i artystyczne”, zamiatając włosy bab, których
nieskrywanie nienawidzi. Jako akompaniament od rana do wieczora ma Italo disco
z radia Złote Przeboje a pod nogami gumolit. Po powrocie do domu relaksuje się
przy serialach z Antonim Pawlickim, w których czterdziestoletnie bohaterki
zmieniają swoje życie znajdując ciekawą pracę i zachodząc w ciąże. W nocy
słucha utworów Tośki Krzysztoń i poezji śpiewanej, je czekoladę ubrana w
umazaną piżamę, po której biegają małe kotki. Marzy o poznaniu kierowcy łudząco
podobnego do Colina Farella z Audi na rejestracjach Nowego Dworu Mazowieckiego,
które mija ją czasami na przejściu i z którego dobiegają piosenki Zauchy. Inicjacje
seksualną przeszła w wieku lat dziewiętnastu z opakowaniem dezodorantu Limara.
Do dziś ma sentyment do kosmetyków wszelkich. W kieszeni nosi zawsze żel
antybakteryjny, którego głównym składnikiem jest paranoja. Wciera to w łapy za
każdym razem, kiedy dotknie klamki w sklepie, rurki w autobusie albo guzika w
windzie.
Tak
ją widzę, ale niewiele o niej myślę. Zresztą wcale jej nie znam.
Siedzą
tak z mamusią w weekendy i nakręcają się na cały świat. W ich mieszkaniu
kumuluje się wtedy całe zło a energia z tego mogłaby oświetlić Warszawę przez
tydzień i to w czasie Euro. Są zgodne w tej zajadłości i rozumieją się bez
słów. Problem pojawia się tylko jak coś dzieje się na klatce, bo obie łba do
wizjera nie zmieszczą, więc najczęściej wychodzą. Razem trzepią ścierkę,
poprawiają wycieraczkę i patrzą się zachłannie. Zainteresowane, co dzieje się u
innych ludzi, wiodących ciekawsze i pełniejsze życie od ich nudnej egzystencji.
Ci oni, ludzie, oczywiście kradną, bo niby skąd mieliby mieć na te błyszczące
buty, torby pełne zakupów i perfumy, których zapach niesie się za nimi po
klatce?.
Przysięgam
Wam, że nie trzeba z nimi rozmawiać, żeby to wszystko wyczytać z tych
pozagryzanych warg.
Kolejną
sąsiadką jest fanka sprzątania. Bardzo często ma otwarte drzwi na korytarz, bo
najwyraźniej lubi dzielić się z ludźmi mieszaniną zapachu gotowanej kapusty i
lizolu, którym myje podłogę. Ta przynajmniej zawsze mówi dzień dobry i jak
pominie się odór jest nieszkodliwa.
Po
jakiejś imprezie zimą obudziłem się z silnym kacem. Wtedy najlepiej jest najeść
się wszystkiego, na co tylko ma się ochotę, umyć zęby i wziąć prysznic.
Niestety w lodówce zamiast karnawału był post i z głową wielkości dyni należało
pójść na zakupy. Zwlekłem się z łóżka, wykapałem i zjechałem windą na dół.
Drzwi się otworzyły a za nimi stał potwór.
Wielki
kudłaty stwór. Cały ociekający czarną breją. Racice parzyste, dwie na górze,
dwie na dole. Stał jak wryty, podobnie jak ja. Wbijałem się plecami w lustro na
tylnej ścianie kabiny licząc na to, że drzwi się zamkną i ucieknę wysiadając na
innym piętrze. Drzwi niestety jakoś nienaturalnie długo pozostawały otwarte.
Wiedziałem, że jest to kara za balowanie co weekend, oglądanie „Prawo Agaty” po
nocach, zamiast spać, nabijanie się z rudych dzieci w szkole i wkładanie palca
w krem na ciastkach w spożywczaku u Zdzisławy (też w dzieciństwie). Zeżre mnie
teraz to coś, albo porządnie okaleczy.
Przyjrzałem
się dokładniej. Kałuża pod nim robiła się coraz większa, bo z sierści kapało teraz
mocniej gęstym błotem, pewnie temperatura w bloku tak działała w odróżnieniu od
tej na zewnątrz. Jak zaczynałem oswajać się z widokiem i godzić z losem
spostrzegłem, że łapą trzyma potworątko. Równie umazane, troszkę mniej kudłate.
Nagle u dużego, wśród brudnych kłaków w ich górnej części pojawiły się dwa
ślepia, wielkie z silnie kontrastującymi białkami. Wpatrywały się we mnie
głodne i trochę jakby zdziwione. Dodatkowo otworzyła się paszcza, łatwa do
rozpoznania po różowym wnętrzu:
-
Tir nas proszę pana ochlapał, futro całe mam unorane jak gnój. Pan wysiada czy
co?.
-
Wysiadam oczywiście. Przepraszam.
-
Chodź Sandruniu, babcia cię umyje.
To
była ta pani od lizolu, ale nie mam jej tego za złe. Teraz się lubimy.
Trzecią,
tę która mieszka najbliżej zsypu lubię najbardziej. Zawsze jest uśmiechnięta i
pachnie zupą. Opowiada mi jadąc windą o tym, że gotuje dziś żurek i jaką cenę
osiągnęły na rynku rzodkiewki. Jest wielką fanką zdrapek i za każdym razem
gorąco zachęca mnie do włączenia się w tę zabawę. Ostatnio wydrapała dwa
piżmowoły w zdrapce Miś, za co zainkasowała pięćdziesiąt sześć złotych.
Marzeniem jej jest wydrapanie trzech wilków. Pojedzie wtedy do ciepłych krajów
i kupi sobie nowy kredens do kuchni. Jest ogromną optymistką. Wszystko
potrafiłaby przekuć w sukces. Jakby zleciała ze schodów to pogratulowałaby
sobie tempa i ucieszyła z uzyskanego zapasu czasu. Bardzo jej życzę tych trzech
wilków.
Dziad
mieszka z psem na końcu. Z nikim nie rozmawia, nie odpowiada nawet na
powitania. Dolna szczęka zachodzi mu na górną tak jakby sam chciał siebie
zjeść. Pies chodzi tak samo ofuczony, szczękę też ma jak pan. Na dzień dobry
nie reaguje nigdy, nawet jak mówi mu się prosto w twarz (panu, nie psu).
Przechodzą tylko kilka razy dziennie do windy i z powrotem.
Ci
od dziecka są prawie nieobecni. Pytałem ich kilka razy czy nie słucham za
głośno muzyki, albo telewizji?. Nic im nie przeszkadza. Czasami nad ranem
słychać tylko dziecko, ale nawet ono jakoś skromnie daje o sobie znać. Nigdy
nie zapomnę im, że uratowali mnie z uwięzienia.
P.S.
Przypomniało
mi się jeszcze o pierwszej sąsiadce mojej siostry. Zaraz po ślubie Izka z mężem
mieli za sąsiadkę panią Styś. Ja tej kobiety w życiu nie widziałem, ale weszła
ona do naszego życia na stałe, choć oni od tego czasu mieli już dwa inne
mieszkania.
Jeżeli
ktoś w naszym domu do czegoś nie chce się przyznać, albo nie może znaleźć winnego,
obciąża panią Styś.
-
Kto zjadł ostatni kawałek ciasta?.
-
Stysiowa.
…
-
Gdzie jest rura od odkurzacza?.
-
U Stysiów.
…
-
To ty tak nabłociłeś przed drzwiami?.
-
Nie, Stysiowa.
Ej! Odczep się od poezji śpiewanej i Zauchy.
OdpowiedzUsuńtak zrobię
Usuń