niedziela, 9 sierpnia 2015

WPIS NR 133

            Pani Borowiak, wychowawczyni w klasach jeden – trzy miała zwyczaj pytać naszą klasę: „Dzieci czy wy jesteście mądre czy głupie?” I klasa odpowiadała chórem, zgodnie z jej oczekiwaniami. Ja na cały głos mówiłem „głupie!”

            Nie chodziło mi o to, żeby sprawić jej przykrość, tylko od dziecka nie znosiłem myśleć tak jak wszyscy. Szkoła niestety starała się za wszelką cenę zniszczyć to we mnie na wszystkich etapach edukacji. Bezskutecznie na szczęście. W szkole średniej pani profesor Szaleniec po lekturze każdego wiersza pytała: „Co autor miał na myśli?” Boże, jaką ja miałem ochotę krzyknąć: „Gówno mnie to obchodzi!” Naprawdę. Zresztą myślę, że Mickiewicz gdyby miał okazję pogadać ze mną po lekturze Pana Tadeusza, po prawie dwustu latach, to zapytałby: co czułeś, czy ci się podobało … Ale: Co ja miałem na myśli? (Mickiewicz)

            Jeden z norweskich pisarzy żali się w ostatnim wywiadzie, że szkoła zabiła w nim myślenie praktyczne a wymusiła abstrakcyjne, przez co on zamiast pisać rzeczowo i konkretnie, rozpływa się w opisach. O Boziu, jakiż ten zachód (czy północ) zepsuty. Mnie przez całą edukacje tylko profesor Hołówka traktował poważnie i zaciekawieniem, może dlatego, że to filozof? Moją pracę o Lesbijkach i Eskimosach ocenił na piątkę, ku zdziwieniu kolegów, którzy myśleli, że jej nie oddam.

            Ile bym dał, żeby pozwolili mi się na lekcjach Języka polskiego rozkręcić na cały gwizdek. Pamiętam jak wspomniana pani Szaleniec powiedziała, w trakcie przerabiania Romantyzmu, że jak się jeszcze raz odezwę to wrócę do klasy dopiero na Pozytywizm. A ja tak chciałem się podzielić tym, że Fredro pieprzy aż wizg idzie. Pamiętacie taką zabawę w necie jak grupa podstawionych ludzi stała na przystanku i jak ktoś podchodził to się rozbiegali. Sprawdzali czy pobiegnie jak oni czy zostanie. Mnie właśnie zawsze chodziło o to, żeby nie wybiegać jak wszyscy z tego przystanku.

            Wracając do szkoły. Cała akcja, zaczęła się od tego, że po lekturze jakiegoś wiersza ona miała w planach opowiedzieć jak wzniosłym i wspaniałym uczuciem jest miłość a ja wygłosiłem monolog o tym, że czegoś takiego jak miłość nie ma! Ona na to: To jak wytłumaczyć małżeństwa z pięćdziesięcioletnim stażem? – Przyzwyczajeniem i akceptacją wad - odpowiedziałem. Nie znosiła mnie. Kiedy na maturze ustnej wylosowałem pytanie „Historia dwojga serc, motyw miłości na wybranej parze literackiej” – zamarła. Traf chciał, że było to długo po przerabianiu Romantyzmu i byłem w tym czasie pierwszy raz w życiu zakochany (nastolatkom poglądy zmieniają się często), zacząłem się tak rozpływać o Tadeuszu i Zosi, Wokulskim i Łęckiej i tym, że można się w kimś bezgranicznie zatracić - myślała, że się nabijam. Dostałbym pewnie piątkę z tego egzaminu, gdyby nie pytanie kolejne: „ Poziom wykształcenia ludności gminnej i miejskiej”. Znałem odpowiedź, wiedziałem, że należy wyjaśnić nacisk na przejęcie gospodarki przez dzieci na wsiach i większe parcie na kształcenie w miastach. Stres wziął jednak górę i ująłem to bardziej lapidarnie: „ dzieci na wsi są głupsze”.

- Tak się składa Jakub, że wszystkie trzy jesteśmy ze wsi, komisja stanowiła trzy profesorki.
- To nie pań wina, odpowiedział z karabinu Jakub.

            Staram się nadrabiać to, że kiedyś zabraniano mi się rozpływać i zachwycać, więc teraz zauważam drobiazgi albo sam się ich doszukuje. Nie dalej jak we czwartek spóźniłem się na pociąg z pracy, bo przyglądałem się małemu chłopcu. Chłopiec ciągnąc za sobą mini walizkę w kształcie auta, zamarł po wejściu na lotnisko. Oczy miał (chciałem napisać jak złotówki, ale to norweski chłopiec) jak korony, zrobił się różowy i z bladej buzi zniknęły mu piegi a wszystko za sprawą chmur z drutu, którymi udekorowano lotniskowy sufit. Stał i wpatrywał się jak zahipnotyzowany. Jakże mu zazdrościłem, że coś może go tak jeszcze pochłonąć. Bez refleksji, to mały chłopiec, ale z jaką siłą. Kolejnego dnia zmuszając się do wzmożenia wyobraźni siedziałem w galerii Picassa w Oslo i starałem się zrozumieć serie obrazów zatytułowanych „Gitara”. Myślałem: barwy jak Hiszpania (kojarząca się z gitarą), kształty wręcz przypominające dźwięki. Przypatrując się dłużej zaczynałem słyszeć muzykę, ale wtedy we łbie odezwał się zakodowany chóralny głos wszystkich polonistek: „ Nie filozofuj Sobucki – to są bazgroły”. I zdechło. Ale próbuje.

            Wtedy zawsze się zastanawiam czy to możliwe, żebym ja był normalny a wszyscy nie? Mieliście kiedyś tak, że pomimo słuszności podejmowanej decyzji zaczęliście się zastanawiać nad jej sensem, bo inni mówili inaczej?

            Według Słownika języka polskiego Głupi, to człowiek, nieinteligentny. Inteligentny to zaś człowiek wykształcony. Każdy z nas zna pewnie mnóstwo ludzi wykształconych a durnych i odwrotnie – prostych, bez studiów a z niesamowitą wiedzą życiową i z ciekawym spojrzeniem na świat. Potocznie głupi czy wariat to ktoś odstający od normy (czymkolwiek jest norma) to jak nazwać Kopernika, Skłodowską i rzesze innych, którzy właśnie dzięki temu, że wyłamali się z myślenia, jakie było ogólnie przyjęte osiągnęli sukces i uważamy ich za geniuszy. Przypomina mi się jak Wirginia Woolf grana przez Nicole Kidman w filmie Godziny, jak mówiła do swojego męża Leonarda: „Nikt nie oceni mojego stanu lepiej ode mnie, nawet najuboższy pacjent ma do tego prawo, przez co wyraża swoje człowieczeństwo…” Nie wiem czy dosłownie, bo dvd zostało w Polsce. Może to nie ona wariowała tylko jej otoczenie?

            Przepraszam, że tak mnie ostatnio wzięło na rozważania o tym jak postrzega się inność, ale jak jeżdżę dźwigiem przez pięć dni, w tygodniu w obcym ciągle dla mnie kraju to tak się często zastanawiam nad różnymi rzeczami. Skłodowska chodzi mi po głowie od tygodnia.

            Poprzedni weekend miałem przyjemność spędzić w Kopenhadze. Dzięki gościnności Sylwka i Tomka, mogłem urządzić urodzinowy wieczór w towarzystwie przyjaciół, otoczony pięknym miastem. To też kamień milowy dla mnie w temacie świętowania urodzin. Zamiast imprezy wybraliśmy się na elegancki wieczór w pięknej knajpie i obsługiwani przez bardzo uprzejmego kelnera piliśmy wyłącznie czerwone wino z wypolerowanych wielkich kieliszków. Ale jak to mówią: Mamusię oszukasz, Tatusia oszukasz, ale natury nie oszukasz i kolejnego dnia z Sylwestrem w mniej wyszukanym lokalu urżnąłem się tak, że wróciłem do domu z obtartym kolanem. Ale dlaczego o tej Skłodowskiej? Sylwek jest nią zafascynowany, czyta wszystko, co się da, książki, net i opowiada. Zaraził mnie i jeszcze więcej zacząłem myśleć o ludziach, którzy poszli pod prąd. Mieszkałem z nimi w trakcie studiów (Sylwkiem i Tomkiem, nie małżeństwem Curie) i jesteśmy sobie bardzo bliscy, dlatego w odróżnieniu od Oslo, w którym nikogo nie znam jeszcze na tyle, żeby nie musieć zupełnie się kontrolować podczas rozmów, postanowiłem coś sprawdzić. Otóż, jeżeli są rzeczy, przez które myślimy, że jesteśmy nienormalni, inni czy głupi, zapytajmy o to znajomych. Tylko nie takich z pracy, bo powiedzą, że ten z dźwigu jest pierdolnięty, tylko takich super zaufanych. No więc posilony kilkoma butelkami wina wyznałem Sylwkowi, że nie wiem czy to infantylne, ale jak jadę dźwigiem i czuje, jaką mam władzę, moc i siłę i to, że ta wielka, ciężka maszyna się mnie słucha, sprawia, że czuje że jestem wyższy i mam większego siurka. Na co ku mojemu zaskoczeniu Sylwek powiedział, że to zupełnie normalne. On tak ma jak prowadzi auto (chyba zrobię prawo jazdy). Ileż ja się gryzłem, że to głupie. W tygodniu po powrocie zauważyłem jeszcze inną prawidłowość na budowie. Mianowicie wylewanie betonu skupia wszystkich facetów. Nie ma znaczenia, czy jesteś inżynierem, stolarzem czy hydraulikiem. Kiedy murarze zalewają jakąś wielką, uzbrojoną prętami formę, rzadkim betonem, z rzygającej rury wszyscy zamierają, stoją i patrzą. Coś w tym jest z dzieciństwa, ten odgłos ciapciania lepkiej brei kojarzy się z błotem i dobrą zabawą, przynajmniej mnie. I co to znaczy, że wszyscy są wariatami albo dziecinni? Może. Tylko nikt o tym głośno nie powie. A powinni.

            Wracając do Pani Borowiak, moja matka będąca w owym czasie w trójce klasowej. Wyjaśniam młodszym czytelnikom, że kiedyś w klasach był przewodniczący, zastępca i skarbnik. Podobnie było na wywiadówkach, ale to się nazywało Trójka rodzicielska. Zdzisława w przypływie jakiegoś społecznego zrywu zgłosiła się i chciała pomóc. Trzeba Wam wiedzieć, część już wie, że była w owym czasie kierownikiem największego spożywczego sklepu, przez co miała takie wpływy jak teraz Leszek Czarnecki. Więc moja matka, mająca dostęp do konfekcji wszelkiej zaproponowała i sama nabyła pikowany, poliestrowy, zielony szlafrok na dzień nauczyciela. Zrobiła to w dobrej wierze, ponieważ tego nigdzie nie można było dostać, a ona mogła. Zresztą sobie kupiła identyczny. Rozrywając szary papier z kokardą pani wychowawczyni skwitowała: „ Jednak ma pani pewność, że dzięki pani synowi i jego kolegom trafię do szpitala”. Moja prosta i serdeczna matka, która chciała sprawić jej przyjemność, nie miała pojęcia, że trafiła w dychę, bo pod koniec roku Pani Borowiak przeszła załamanie nerwowe. I niech ktoś teraz powie Zdzisławie, że nie trafiła z prezentem?

            Tak wiec Droga Pani Borowiak. Kuba z pierwszej ławki nadal w pani rozumieniu jest „głupi”, i wcale z tym nie walczy.

P.s.
Przed chwilą zszedłem na fajkę pod blok, żeby jak zawsze pogadać z sąsiadką z dołu, do której przyjeżdża na weekendy gach. Kiedy mnie przedstawiała, powiedziała miedzy innymi Jacob jest z Polski, na co on zapytał: masz jakieś fajki albo alkohol do sprzedania? Silnie został zrugany przez wybrankę a ja wróciłem do mieszkania.


Nigdy Nie generalizujcie ludzi. Każdy jest inny.

wtorek, 28 lipca 2015

WPIS NR 132

Wszyscy, których znam w Norwegii wyjechali na cały lipiec. Ci, których nie znam też wyjechali. W ogóle cała Norwegia wyjechała. Zostałem tylko ja i Vidar, teraz i on wyjechał. Więc pracuje sam. Strasznie się nudzę i dużo czytam.

            Nie mam, z kim rozmawiać, więc zaczynam trochę odlatywać. Mówiłem wam już kiedyś, że jak czytam książkę to całkiem się w nią wkręcam, bez reszty. Oczywiście jak jest dobra, bo czytany przeze mnie niedawno Szczepan Twardoch (Wieczny Grunwald), sprawił, że chciałem sobie urwać głowę a później ją zjeść. Ale po niej przyszła kolej na francuską pozycję całą przepełnioną opisami krajobrazów i jedzenia. Zwariowałem. Dwa tygodnie słuchałem francuskiej muzyki, gotowałem (i niestety jadłem) jak szalony. Udało mi się nawet ślepym trafem spotkać na targu Francuzkę. Niestety ona mówiła w swoim ojczystym języku i norweskim a ja wyłącznie po angielsku, więc nie bardzo mogliśmy sobie pogadać. Bardzo obydwoje tego żałowaliśmy. Potrafię powiedzieć po francusku: „Mam na imię Jakub, bardzo miło mi panią poznać”. Pamiętam jeszcze kilka słów z filmów Kieślowskiego, ale nie bardzo dających się zastosować w konwersacji przy fasolce szparagowej.

- Sorry for my english.
- Pardon my french.

            Z tym wkręcaniem jest niebezpiecznie. Musze ograniczyć czytanie mrocznych, skandynawskich kryminałów, bo niedługo zacznę mordować i zjadać dziwki w Oslo.

            Zawsze myślałem, że wariaci to zadowoleni ludzie. Egzystują w swoim świecie i tam są szczęśliwi, ale nie wiecie jak ciężko radzić sobie z ogarniającym obłędem jak ma się tego pełną świadomość.

            Najgorsze są flashbacki. Jakiś zapach w korytarzu na lotnisku i nagle jestem na skrzyżowaniu Grenadierów i Waszyngtona w Warszawie. Dziwne, bo z tego, co pamiętam tam jest tylko monopolowy, apteka i sklep z pościelą, więc nie wiem, czego to był zapach. Nagle pojawiają się fragmenty filmów, teksty piosenek albo reklamy. Piosenki są najgorsze. Kiedyś piosenka w języku angielskim była dla mnie jedynie melodią, zarówno muzyka jak i tekst. Teraz odkąd zmuszony jestem używać tego języka na co dzień zacząłem słuchać słów i musze przyznać, że takiej głębi u Brintey Spears się nie spodziewałem. 

            Obecnie jestem w trakcie książki opisującej klimat w Norwegii. Bardzo fajnie jest to czytać, kiedy otaczają cię opisywane rzeczy. Kultura, obyczaje, tradycje – wszystko opowiadane przez jednego wrażliwego pisarza na przykładzie historii o członkach jego rodziny.

            Kolejno rozmyślam o członkach mojej rodziny i o tym, jaki mieli na mnie wpływ. Dochodzę do bardzo ciekawych wniosków. Na początku nie wiedziałem, dlaczego, ale czytając wieczorem na prowadzenie zawsze wysuwała mi się ciotka Teresa.

            Ciotka Teresa.

            Teraz jak u Tarantino na ekranie pojawia się plansza z wielką białą, grubą czcionką. Przenosimy się ponad dwadzieścia lat wstecz, żeby zobaczyć siedząca za stołem kobietę w średnim wieku, świętującą urodziny. Ma półdługie, rzadkie włosy na te okazję świeżo ufarbowane na rudy kolor. Piersi osłania szalowa bluzka w grochy, idealnie odprasowana i nonszalancko rozwiązana pod szyją. W jednej ręce, zakończonej czerwonymi paznokciami trzyma skierowanego do góry, dymiącego się i niemiłosiernie śmierdzącego Carmena, w drugiej kieliszek o grubym szklanym spodzie, rozszerzający się ku górze i cały oblepiony kropelkami od zmrożonej w środku wódki.

- Czego sobie życzysz Teresa?
- Niczego. Jeszcze piętnaście lat i będę miła wszystko.

            Otóż ciotka Teresa, jako jedyna znana mi w realnym życiu postać miała jeden jasno sprecyzowany cel. Ludzie planują dzieci, naukę języków, wyjazdy… To wszystko są założenia na kilka, kilkanaście lat. Ona natomiast organizowała co roku urodziny, zastawiając stół zestawem obowiązkowym: Sałatka z pieczarek, gotowane jajka faszerowane wędzoną makrelą, udekorowane każde z osobna przywiędłym liściem zielonej pietruszki, półmisek wędlin z szynką w galarecie (zawierającą małe kolby kukurydzy), specjalnie zakupioną dla mnie i moją ulubioną a także tatar, w którego środek została wetknięta wydrążona cebula a w niej żółtko, dookoła posiekane drobno ogórki. Nad wszystkim unosi się dym, bo wszyscy goście palą. Otóż tym wielkim celem, jaki całe życie zawodowe jej przyświecał była wyczekiwana i upragniona emerytura.

            Każdego roku podczas uroczystych urodzin odliczała do niej kolejny rok i mówiła: „będę leżała i pachniała”.

            Ciotka przypomina mi się wieczorem (zajęło mi to kilka dni) przez zakupioną przeze mnie nową lampkę, rzucającą na kartki książki białe, oślepiające światło. Kiedy czasami mogłem zostawać u niej na noc i spałem w jej sypialni, kazała mi się obracać do ściany, podczas gdy sama czytała. Bardzo nie lubiła, żeby jej w tym przeszkadzać. Przy łóżku miała małą, blaszaną lampkę, która strasznie się nagrzewała, książkę, papierosy i prawdziwy staroświecki syfon na naboje. Kiedy patrzyłem w jej kierunku widziałem tę jasno oświetloną książkę, jedyny wyraźny punkt w pokoju a kiedy musiałem się obrócić i zasnąć wpatrywałem się w obraz pokrywający jedną trzecią pożółkłej ściany. Obraz przedstawiał poziomo rozmazane wszelkie odcienie niebieskiego i turkusowego z jedną czerwoną plamą pośrodku, chyba to był zachód słońca a na nim mieszał się w piękne wzory dym z papierosa ciotki. Czasami jak długo nie mogłem zasnąć pozwalała mi chodzić po pokoju i grzebać w swoich rzeczach. Nie lubiła, kiedy ją rozpraszałem zadając pytanie: „czy mogę to wziąć na zawsze do domu” a pytałem często, ponieważ w tym pokoju była niezliczona ilość niezbędnych mi do życia bibelotów i pierdół. Popsute korale, sznurek albo kaseta wideo z filmem Pretty Woman. Żebym dał jej spokój bardzo często pozwalała mi zabrać niektóre rzeczy. „Tak możesz, na zawsze do domu”, mówiła, kiedy tylko podnosiłem coś na wysokość jej wzroku.

            Czasami też kazała mi siedzieć z książką na głowie (żebym oduczył się garbić), ale to akurat lubiłem. Nie mogę powiedzieć, że mnie nie lubiła (kupowała dla mnie w końcu szynkę), ale podobnie jak większość członków rodziny patrzyła na mnie, nie tyle z dezaprobatą, co z dziwnym zainteresowaniem. Wszyscy dokładali wówczas wszelkich starań, żeby do mnie dotrzeć, ale ja byłem po prostu inny. Nie mogli zrozumieć, że mam inne priorytety niż moi rówieśnicy i zdawali się patrzeć na mnie w stylu: „co też z tego dziecka wyrośnie?”

            Kiedy rozmawialiśmy ostatnio zapytała mnie czy się wreszcie ożenię, czy ona za odłożoną kasę (jest moja matka chrzestną) może wyremontować sobie łazienkę?

            Ze strony Zdzisławy tak samo było z wujkiem Jackiem.

            Wujek Jacek.

            Teraz pojawia się plansza numer dwa i cofamy się w czasie mniej więcej tyle samo czasu, co przy ciotce Teresie. Co roku w pierwszym miesiącu wakacji byłem na kolonii a w drugim jechałem do Szczecina. Wyjątek stanowi jeden rok, kiedy poszedłem na pielgrzymkę. Nie było w tym żadnych wzniosłych pobudek, nie miałem nawet pewności, że mama mnie tam puści, chodziło wyłącznie o swobodę. W pojęciu swoboda mieściła się możliwość chodzenia po nocnej Częstochowie i jedzenie w Burger Kingu, ale doświadczyłem i takiego luzu jak sranie na polu kukurydzy. Nauczyli mnie też wtedy piosenki: „Ziarenko do ziarenka”, której cholerny tekst pamiętam do dziś. Ale o wujku.

            Najlepiej pamiętam rok, kiedy wujek wrócił po bardzo długim rejsie między innymi do Azji. Trzeba wam wiedzieć, że był wówczas marynarzem. Tego roku dostałem w prezencie zdalnie sterowane auto. Takiego czegoś nikt wtedy nie miał. Dostajemy jak zawsze takie same, ja i Wojtek (mój kuzyn, syn wujka). Wojtek jak każdy chłopak swój samochód psuje w pierwszym tygodniu, zjeżdżając nim z pomostu do wody. Mój pozostaje długo w idealnym stanie z tego prostego powodu, że mnie bardziej od tej zabawki zajmuje wielki chiński kapelusz, który przywiózł. Obiekt westchnień zawisł na ścianie i nikomu nie wolno było go dotykać. Podobnie jak misternie wykonywanych podczas długich rejsów statków z zapałek, w które uwielbiałem się wpatrywać, leżąc na dywanie i odnajdując maleńkie, precyzyjnie wykonane szczegóły jak armaty czy okienka. On też zawsze na mnie patrzał z dziwną miną i nie wiedział jak do mnie dotrzeć. Skąd miał wiedzieć, że oddałbym ten samochód i dwa inne, za możliwość nałożenia na głowę tego kapelusza?

            W tych jego przyjazdach było coś fascynującego. Mój ojciec wychodził do pracy o szóstej i wracał o czternastej. Miał do przejścia mniej więcej trzysta metrów. Wujek podróżował. Przypływał po rocznej nieobecności w domu z wielkim, brezentowym marynarskim workiem i było bardzo podniośle. Cieszyłem się na te przyjazdy tak samo jak jego dzieci i ciotka Hania.

            Spędzaliśmy dużo czasu w kuchni, podczas gdy Wojtek układał coś z klocków lego. Zafascynowany byłem wtedy gotowaniem i językiem angielskim, którym wujek, jako jedyny w rodzinie władał. Na statku był kucharzem. Uwielbiałem patrzeć jak sieka cebulę z prędkością światła, mówiąc do mnie: to jest „onion”. Był dla mnie jak Tony Halik i Maciej Kuroń w jednym. Siedząc z nim w kuchni byłem nieprzytomny ze szczęścia. Używał egzotycznych dla mnie wtedy przypraw, jak oregano (nie śmiejcie się, wtedy w Polsce była tylko jarzynka) i robił po kilka rzeczy naraz. Na moje nieszczęście kuchnia w ich domu była jak kiszka i poza gotującym mogła tam być tylko jedna osoba. Kiedy Zdzisława albo ciocia Hania chciały posiedzieć tam z kawą, byłem przeganiany. Oni nie mogli zrozumieć, dlaczego ja wolę się gapić na jedzenie zamiast bawić klockami. A wolałem. Niekiedy pozwalano mi siedzieć na parapecie. Mogłem wtedy podziwiać te parujące gary zanim będziemy musieli iść na ryby, albo co gorsze – grać w piłkę.

            I tak zamiast mieszać zupę, ubrany w chiński kapelusz zmuszany byłem do łapania (na zrobioną z bambusowego kija, żyłki, pinezki i haczyka, oczywiście przez wujka wędkę) cholernych śliskich okonków w czarne paski i rzucać je za siebie bandzie głodnych kotów. Brrr. Czasami ciotka Hania robiła nam dyktanda i jak mamę kocham wolałem te dyktanda od łowienia ryb.

            Jak tak po kolei lustruje swoją rodzinę zastanawiam się, kto rozumiał mnie albo najbardziej się starał od początku. Dochodzę do wniosków zaskakujących dla samego siebie. Otóż na czoło wychodzą ciotka Lilka i wujek Heniek. Ciotka szwagierka mojego ojca zawsze była dla mnie życzliwa, kiedy mogłem u niej zostać (łaziłem po tych domach jak bezdomny) siedziałem na podłodze przy pianinie, na którym Julka, moja kuzynka grała „Dla Elizy”. Jedyny znany mi wtedy utwór na pianino. Pierwsze jego dźwięki do dzisiaj wywołują u mnie radość. Heniek, szwagier Zdzisławy był dla mnie bardzo surowy, co wynikało z tego, że nigdy nie miał syna, choć bardzo chciał a trafiły mu się trzy córki. Pomimo tego, że kazał mi robić pompki i biegać to nigdy nie było w jego oczach protestu, kiedy zamiast ćwiczyć z nim rękojeściami połączonymi gumką wolałem z ciotką Teresą Numer Dwa układać pranie. Ciotka Teresa Numer Dwa prasowała nawet skarpetki i układała wszystko w misterne kupki na kanapie, wśród których mogłem siedzieć.

            Teraz jak to napisałem, zdałem sobie sprawę, ze zarówno ciotka Lilka jak i wujek Heniek są najmniej lubianymi osobami w rodzinie. Może jakaś podświadoma solidarność wykluczonych sprawia, że czuje z nimi taką bliskość?

                        Do Ciotki Teresy Numer Dwa appendix jest jeszcze taki, że nie pozwalała mi jeść tyle ile chce i raz zabrała mi sprzed nosa parówki, co nie ma w tym tekście żadnego znaczenia, ale mi ciąży.

P.S.

            W niedziele lało cały dzień, więc siedziałem w muzeum sztuki nowoczesnej. Kiedy kontemplowałem instalacje z drutu, przedstawiającą miasto przyszłości dosiadł się do mnie mężczyzna koło pięćdziesiątki. Barczysty z bujną brodą, gapił się w ten sam punkt, co ja. Na sobie jak na niedziele przystało miał piękną kwiecistą sukienkę a ramiona okryte ludową chustką. W brodzie połyskiwały wesoło dyndające, kryształowe klipsy. Przy wyjściu zauważyłem kolejnego pana, dyskutującego z bileterką, że to co on trzyma w ręce to jest „purse” a nie jak ona twierdzi „shopping bag” i nie zostawi jej w szatni. Zresztą miał rację, bo mu ta purse pasowała do ołówkowej, czarnej spódnicy. Tak sobie myślę, że oni to dopiero musieli nie znosić chodzenia na ryby.

niedziela, 5 lipca 2015

GENDER BALANCE


Są tacy, którzy żelują włosy i tacy, którzy noszą wojskowe buty. Tacy, co jeżdżą na deskorolce i tacy, którzy skaczą w gumę. Gdzieś pośrodku jestem ja.

            Bardzo się tu zmieniam, pewnie głównie ze względu na pracę – mężnieje znaczy. Kolejne dojrzewanie przechodzę. Przykładów bez liku. Przez ostatnie lata, kiedy mieszkałem w Warszawie do każdej domowej usterki wołałem chłopaka – złotą rączkę. Nie brał ode mnie pieniędzy. Ale ponieważ nie umiał robić zakupów i serdecznie tego nie znosił, więc ja wołając go do: zerwanej półki, podwieszenia głośników czy wywalonych korków czekałem na niego, w zależności od rozmiaru pracy do wykonania z kilkoma tiszertami, albo szortami.

            Teraz już o większość rzeczy potrafię zadbać sam. Takie na przykład korki, inaczej zwane bezpiecznikami, potrafię teraz naprawić i to na budowie. Trzeba wam wiedzieć, że taka tablica zasilająca budowę to nie okienko w ścianie tylko wielka pomarańczowa skrzynia, migająca lampkami, od której odchodzą, niczym od wielkiego pająka kable grubości ręki, (którą też mam już znacznie większą, jak luj).

            Nauczył mnie pan Leszek, starszy ode mnie o jakieś trzydzieści lat – elektryk.

- Synek, ty mnie nie możesz wzywać do każdej awarii.
- Ale ja się boje, że mnie kopnie.
- Przecież ty jesteś dobry chłopak.
- A dobrych chłopaków nie kopie?
-Nie. Tylko chujów!

            No więc się nie boje.

            W porannym pociągu jadącym do pracy wszyscy śpią. Jedziemy „wagonem ciszy”, w którym nie wolno rozmawiać ani słuchać muzyki, także z dzieckiem wstęp jest wzbroniony. No więc codziennie przez piękne norweskie pagórki mknie bardzo szybki pociąg, gdzie w jednym wagonie, jak u Brzechwy upchana jest cała chorda pracowników budowlanych. Jeden czyta książkę, reszta śpi. Na początku przez to czytanie się ze mnie nabijali, że intelektualista, że mądrala. Aż przyszedłem pewnego dnia na peron z obitą mordą.

            Historia obicia mordy, w pracy była odpowiednio ubarwiona, natomiast prawda jest taka, że jeden duży bił mniejszego w metrze, ja chciałem mu pomóc, małemu nie dużemu i dostałem raz w lampę. Poleciałem na ścianę, po drodze waląc nosem w rurkę na środku wagonu.

            Facjatę zmieniono mi w sobotnią noc, więc zanim poszedłem do pracy kolory nabrały na mocy kilkukrotnie. Podziw wzbudziłem ogromny. Po tym incydencie mógłbym teraz czytać Claudie, albo Panią domu. Dla nich jestem luj. Jednakowoż w niedziele poprzedzającą dzień pracy czekała mnie rozmowa na Skype z siostrą.

- No i jak ty wyglądasz?
- Musiałem.
- Co musiałeś? Nos czerwony, oczy fioletowe a warga jak Natalia Siwiec.
- Ty tego nie zrozumiesz, jestę budowlańcem, muszę się napierdalać.
- No jak muszę to muszę.

            Okazała zrozumienie.

            I tak się ciągle we mnie buja ta wskazówka miedzy wrażliwym chłopcem, który w pracy w charakterze stolarza (bardziej męski jest tylko drwal) śpiewa piosenki Villas, a lujem, który potrafi się wysmarkać bez chusteczki (ćwiczyłem pół roku). Nie wiem ilu jest takich ludzi, którzy rano robią uprawnienia na dźwig a wieczorem kupują bilety na Madonnę. Zresztą jednym i drugim szalenie podnieceni. Choć muszę przyznać, że spotykam bratnie duszę. Marzycieli nie brakuje. Jadę sobie, proszę ja was, ostatnio moim dźwigiem a naprzeciwko inny dźwigowy z jakimś maślanym wzrokiem. Trzeba wam także wiedzieć, że temperaturę mamy tu ostatnio jak w Hiszpanii.

- Szkoda, że nie możemy mieć krótkich spodenek, nie?
- Albo peleryn.

             I odjechał.

            Czasami mnie samego zaskakuje ta złożoność osób we mnie. Pracuje sobie we środę spokojnie, jako cieśla, nucąc szlagiery Ostrowskiej i nagle obok niosą lustro: wstałem i patrzę na chłopaka naprzeciwko. Cały w odblaskach, kask na głowie i podrapane od drewna ręce (szalenie męskie). Płyta, którą wycinałem, zasłaniała mnie do połowy, więc wyglądałem jak zawodnik Jednego z dziesięciu. Pomyślałem, że jakbym teraz wystąpił to by podpisali: Jakub, pracownik budowlany z Norwegii, i dostałem ataku śmiechu.

            Ponieważ jest tak ciepło, będziemy nosić w pracy okulary słoneczne. Model jest jeden, więc nie ma co wymyślać, natomiast kolorów cała tęcza. Każdy może zdecydować, jaki chce i nie wiedzieć czemu, wszyscy ode mnie z firmy chcą czerwone. Mój szef skrzętnie zapisywał po kolei aż w końcu zapytał:

- Red for everybody?
-  Not for me.
- Jakob, don't you like red?
- No.
- You have a red tshirt.
- This is raspberry.
- So everybody red and raspberry for Jacob.

            Nie mówiłem wam, że ja tu jestem Jacob, czasami Dżejkop a dla niektórych nawet Dżejk.

            Poza pracą huśtawka taka sama. Raz w górę, raz w dół. O zajęciach z Camillą wam mówiłem. Idę sobie w tę samą środę na trening a zamiast mojej trenerki stoi jakaś inna. Dziwnie uśmiechnięta i jakaś taka spokojna, Camilla nie bywa spokojna. Okazuje się, że dzisiaj zamiast Body pump, na których wymachujemy sztangą jest Body balance, ździebko inne.

            Natychmiast zrezygnowałem, bo wiem, że to nie dla mnie i nie dlatego, że uwłacza mojej męskości, jakkolwiek to brzmi, tylko mnie to nie relaksuje a zwyczajnie – strasznie wkurwia. Zresztą w Norwegii nikt by nie zwrócił uwagi gdybym przyszedł na najbardziej damskie zajęcia w grafiku. Pani instruktor zapewnia, że to połączenie jogi, pilates a do tego znakomite rozciąganie, tylko na pozór wyglądające na łatwe.

            No więc dobra myślę, przyszedłem zostanę. Na salę dotarły uczestniczki i to już był pierwszy znak, żeby wiać, ale nie chciałem poddać się tak łatwo. Wszystkie nieobecne z błędnym wzrokiem. Muzyka relaksacyjna, od której zawsze chce mi się siku i jeszcze trzeba zdjąć buty. Otwórzcie biusty, padło polecenie to i ja otwieram. Rozłóżcie skrzydła jak ptaki, rozciągając klatkę piersiową spróbujcie medytacji. Ja nie umiem. Jak ktoś używa takich określeń jak klatka piersiowa a w tle jest plumkanie to się nie mogę skupić i mi się przypomina, że podczas sekcji tors rozcina się w literę Y, bo łatwiej wyjąć wszystkie bebechy a później napchać gazet (czytam ostatnio sporo kryminałów). Otwieram oczy, dwie chyba medytują, jedna zerka na komórkę pod matą, chyba też chce dać nogę. U Camilli nie do pomyślenia. Normalnie wali disco a ona wrzeszczy, nie ma czasu na myślenie.

            Nie wiecie jak długie może być dziesięć minut, kiedy każą ci medytować a do tego ciągle coś szepczą po norwesku, co brzmi jak czary. W obawie o utratę różdżki zaczynam kontemplować sufit. Patrzę jak podwieszony jest sufit, średnica rur do wentylacji, takie tam nawyki z roboty. Przynajmniej przestaje słyszeć mamrotanie, ale laska przede mną zaczyna się wiercić, nie wiem czy nie śmierdzą mi skarpetki, na szczęście mija dziesięć najdłuższych minut w historii ludzkości. Teraz mamy usiąść zaplatając nogi jak kwiat. Po dwóch próbach założenia stopy na udo, przewracam się na plecy. Nikt się nie śmieje, chyba coś paliły przed zajęciami. Jak się nie śmiać jak gruby koleś wywraca się na plecy, przewracając bidon i robiąc hałas w tej świątyni spokoju?

             Na koniec rozciąganie, nie wiem, po czym, jak ciągle się wyginaliśmy, ale dobra, robię. Trzeba stanąć na piętach, leżąc na plecach i wypchnąć do przodu biodra, takie pół mostka. Ja już nie mam wielkiego brzucha, więc spoko, ale jak to robi koleś to odznacza się siusiak i głupio się wygląda, więc się położyłem i jak się kazała zrelaksować to zasnąłem.

            Dodatkowo tak jak po innych zajęciach, chciałem zaklaskać, ale się powstrzymałem bo one się tylko kłaniają – sekta.

            I tak sobie wesoło rozmyślam w tym tygodniu nad tym jak mieszają się we mnie te dwa światy, tworząc mieszankę o nazwie Jacob z budowy, aż przeczytałem o Dominiku, który powiesił się na sznurówkach, bo dokuczali mu w szkole i napisał w liście do matki, że jest zerem.

            Kurwa, nie wiem kiedy ostatnio było mi tak smutno. Ten chłopiec miał czternaście lat, ja w tym wieku jednocześnie cieszyłem się nowym beemiksem i wygraną mini listy przebojów, jako Whitney Houston. Całe życie było jeszcze przed nim a skończyło się tak szybko, bo niekompetentni nauczyciele nie umieli na czas zareagować i pozwolili, żeby kilku szkolnych osiłków doprowadziło dziecko do samobójstwa.

            Nie wiecie jak to jest iść codziennie do szkoły w strachu, że nazwą cię pedziem albo ciotą, tylko dlatego, że nosisz ufarbowane domestosem spodnie i specjalnie rozciągnięty na mokro sweter. Ciągle w obawie, że będą chcieli zabrać ci plecak, albo szturchać a przy tym borykać się ze wszystkimi innymi zmartwieniami, jak klasówki czy oceny. Ja miałem to szczęście, że byłem silniejszy psychicznie i miałem wsparcie w domu. Jak chciałem się bawić lalką Barbie to siostra na gwiazdkę dokupiła mi do niej motor. Szkoła była przekleństwem, ale w domu mogłem być sobą – zawsze.

            Kilka dni temu, jeden z moich znajomych napisał na facebooku, że nie toleruje homo. Ludzie, jak można coś takiego powiedzieć w dwudziestym pierwszym wieku? Można tolerować albo nie, jak śmierdzi w autobusie albo brzęczy mucha. Szacunek dla drugiej osoby, to jebany obowiązek każdego człowieka. Są chłopcy, którzy chcą podziwiać motylki i tacy, którzy grają w piłkę. Wyszedłem z wojska i zapisałem się do szkoły tańca, czy to komuś przeszkadzało? Świat jest wielki, piękny i kolorowy, dla każdego jest na nim miejsce. Ja na przykład nie toleruje laktozy, co wiąże się z tym, że jak mnie ktoś poczęstuje koktajlem z truskawek i mleka to mu napierdzę w domu, więc go zwyczajnie nie pije.

            Ktoś założył profil z imieniem i nazwiskiem tego chłopca, z dopiskiem „dobrze, że zdechł”. Skąd w ludziach tyle nienawiści? Mam tylko nadzieje, że jego matka tego nie widziała.

            Zapytajcie się własnych dzieci i dzieci swoich znajomych czy w ich otoczeniu nie ma takich Dominików, bo im jest podwójnie trudno a można im tak łatwo pomóc.


            Rozmyślam czasami tu na obczyźnie jak Mickiewicz czy inny Norwid, że jak dożyje starości to na powrót zjadę do kraju cieszyć się ziemią ojczystą, wkurwiając rówieśników złotymi zębami i norweską emeryturą, ale coraz częściej myślę, że lepiej będzie jednak trzymać się jak najdalej.

sobota, 20 czerwca 2015

Uśmiechnij się, jutro będzie lepiej.

            Facebook zmieszany po ostatnich wyborach. Jedni zachwyceni, inni zdruzgotani. Nie mogę komentować, bo jako polonia nie roszczę sobie prawa do głosowania i tym samym do komentowania wyników. Dlatego musze Wam powiedzieć, co mnie cieszy.

            Otóż ludzie w Norwegii się uśmiechają. Tak zwyczajnie, bez powodu.

            Nawet nie wiecie, jakie to jest miłe. W Polsce nikt się nie uśmiecha (nie będzie hejtu, obiecuje). Jak komuś o tym mówię, to słyszę: „jakby ci nie wystarczało do pierwszego, to nie miałbyś się, z czego śmiać”. Ale to przecież nic nie kosztuje. A jak miło.

            Od prawie roku codziennie rano, jak prawdziwy luj jadę o piątej rano na budowę. W jednej ręce mam orzechowe latte, w drugiej cynamonowego zawijaska. Metro pełne milczących twarzy jak w każdym innym mieście, jedni z książką, inni w słuchawkach. Każdego dnia te same osoby. Nie mówimy sobie dzień dobry, nie wiemy nawet, jak kto ma na imię, ale jeżeli zatrzymasz na kimś wzrok dłużej niż trzy sekundy to szczerze się do ciebie uśmiechnie. Robiąca na drutach Norweżka, Azjata w budowlanej, odblaskowej kamizelce, zaspane czarne dzieci, wiezione przez przysypiającego ojca do przedszkola. Nawet pani z kawiarni, z która to nawet zamieniam codziennie kilka zdań, pomimo okrutnej gafy, jaką popełniła ostatnio.

- Ależ pan dzisiaj uśmiechnięty.
- Backstreet Boys mam w radio.
- O, pan też się urodził w latach siedemdziesiątych.

            Ale wracając do uśmiechów. Choć w czytanej przeze mnie książce prokurator Szacki robi oględziny poderżniętego do kręgosłupa gardła Sandomierskiej nauczycielki, unoszę wzrok znad lektury i uśmiecha się do mnie siedząca naprzeciwko pani okutana chustą. Odwzajemniam uśmiech, w którym jest zawarte wszystko, choć nie musimy o tym mówić, „ależ pogoda za oknem”, „kurcze jak wcześnie musieliśmy wstać”, „dobrego dnia”.

            Nie odbiera się tego jak w Warszawie: „rąbnę ci portfel”, „jestem seryjnym gwałcicielem”. I tak kielczymy się do siebie bladym świtem w komunikacji miejskiej. Ostatnio coraz mniej bladym, a bardziej słonecznym, bo zanikają noce i ciągle jest jasno.

            Ale, żeby nie było, że ja tu się tylko uśmiecham i pracuje. Są też chwile grozy. Musze pominąć opisywanie dni w pracy, choć są bardzo ciekawe, ale pracuje przy budowie lotniska i podpisałem oświadczenie, że nie wolno mi ujawniać niczego związanego z pracą. A że jest to intratna posada, wolę nie ryzykować. Powiem Wam tylko, że celem podniesienia kwalifikacji, zrobiłem ostatnio uprawnienia na dźwig.

            Egzamin też był ciekawy, bo po kilku godzinach teorii wyszliśmy na parking, gdzie stał spory dźwig. Pierwsze dwie osoby musiały nim przejechać w przód i w tył a mnie przypadło pokazanie, jak wysoko można nim się wspiąć. Musiałem z kamienną miną udawać, że jest spoko, kiedy patrzyłem na kursantów z nad dachu budynku. Dzięki temu, nie pracuje już polakami, którzy za granicą mówią tylko o pieniądzach, tylko w norweskiej firmie, która zrobiła ze mnie stolarza. Fajnie jest być stolarzem, bo ładnie pachnie w pracy. Kiedyś jeździłem po hipsterskie świeczki o zapachu tartaku na Saską Kępe a teraz wącham płyty w pracy. O ludziach chyba mogę mówić, wiec opowiem wam o moich kolegach. Pracujemy w trzech parach: Ja i Vidar, Odd Vegard i Erik, Gjermund i Arne.

            W szóstkę rozmawiamy na przerwach, których mamy trzy w ciągu dnia. Sport, polityka, dzieci (dwóch z nich ma po pięcioro pociech a są w moim wieku), jedzenie, pogoda…

            Najwięcej czasu spędzam z Vidarem, który najlepiej dogadałby się z moim szwagrem, ponieważ ma fioła na punkcie rowerów i sportu w ogóle, dzięki czemu znakomicie wygląda. Na początku myślałem, że jest przed czterdziestką a okazało się, że ma pięć dych. Nigdy nie był na siłowni, bo mówi, że nie lubi dźwigać, ale codziennie po pracy jeździ po lesie na rowerze a zimą na nartach. Więc często rozmawiamy o wszelkich odmianach aktywności fizycznej. Ja się na tym znam jak nikt, bo od dziecka się odchudzam wszelkimi sposobami, zresztą tutaj mi się to nieźle udaje, ale o tym zaraz.

            Na zasadzie umowy barterowej codziennie nawzajem się uczymy. Na przykład on mnie nazw owoców po norwesku a ja jego tekstu Całej Sali Połomskiego. Wyobraźcie sobie scenę: Gdzieś w Norwegii siedzi na podłodze dwóch dorosłych facetów. Jeden ma nad głową na sklejce napisane stolarskim ołówkiem nazwy owoców a drugi nuci:, „Więc ten pan, smętny pan zdenerwował się,  proszę państwa, okropnie, pojął, że właśnie on może życie przesiedzieć przy oknie…”. Czasami muszę także tłumaczyć, dlaczego w Polsce mówimy „Włochy” a nie „Italia”, albo skąd się wzięła nazwa „Węgry”. Roztrząsamy, dlaczego Szwedzi zmieniają nazwy postaci Disneya, skoro wszędzie Donald to Donald. Wiecie, że pingwin z Madagaskaru w norweskiej wersji też nazywa się Kowalski?

            Vidar nigdy nie jadł pączka. Twierdzi, że bez sensu jeść coś tak małego z taką ilością kalorii. W życiu nie słyszałem głupszej rzeczy, ale tu nie ma dobrych pączków a z Warszawy mu nie przywiozę, bo to trzeba jeść świeże. Przywiozłem za to Torcik Wedlowski, po którym wylizał folię z okruszków jak skończyliśmy, więc jest dla niego jakaś nadzieja.

            Po sielankowych dniach w pracy idę na spotkanie z moją trenerką.

            Poznajcie Kamilę.

Została mi przedstawiona przez samonakręcające się szwedki z recepcji w mojej siłowni. Szwedki mówią każde zdanie na dwa głosy, jak jedna nabiera powietrza to mówi ta druga. A jak zaczną o sporcie i odchudzaniu to trzeba im czasami przerwać, bo z każdym zdaniem jest coraz szybciej i robią się różowe.

            Poszedłem do nich na początku roku i mówię, że do dupy są te moje treningi skoro nie chudnę a one, że Kamila, tylko Kamila nikt inny.

            No więc wykupiłem zajęcia z Kamilą.

            Ona w odróżnieniu do reszty ludzi tutaj nie uśmiecha się wcale. Ciało ma takie, o jakim marzy każdy facet, nie żeby mieć takie w łóżku, tylko dla siebie. Płaski brzuch, konkretna łapa i uda jak ciężarowiec. Na śniadanie najprawdopodobniej je banana z metaamfetaminą, bo nikt normalny nie ma tyle energii w sobotę rano. Pomysłów na trening ma milion i to jest super, najgorsze tylko, że ja się jej zwyczajnie boję. Naprawdę. Noży, zwierząt i Kamili.

            W czasie treningu, po którym zostawia mnie mokrą plamą na podłodze non stop wrzeszczy. Czasami potrafi mnie złapać za kark, docisnąć moje czoło do swojego i parząc mi w oczy krzyczy „turn pain into power!”. Czasami jest też miło, na przykład jak trzymamy sztangi z tym samym ciężarem i ja ledwo zipie a ona przede mną tańczy. Są i takie momenty, że nakręca się tak bardzo, że zapomina, że ja nie znam norweskiego. Kiedy ona krzyczy coś, czego ja nie rozumiem, to ja zaczynam po polsku. Ostatnio chodziła mi po głowie Masłowska i akurat Kamila wydarła się:

- Vi er et team!!! (jesteśmy drużyną)
- Ja na sekty nie idę, mam dość innych zainteresowań w czasie wolnym.

             Wtedy ona się trochę uspokaja, bo ja z norweskiego coś jeszcze skumam, ona z polskiego nic.

            Najważniejsze jest jednak to, że trzeba z nią wytrzymać godzinę, trzy razy w tygodniu i efekty są znakomite. Podczas ostatniej wizyty w Warszawie usłyszałem „niech pan weźmie tę koszulkę, teraz już EMKA dla pana”. Z tego podniecenia kupiłem sześć koszulek i trzy pary szortów, ale w samolocie sobie przypomniałem, że mieszkam w Norwegii i potrzebne mi będą jak rybie parasol, chodzę w nich po domu.

            Nie jest to zasługa farmakologii ani alkoholu, ale ja tu jestem naprawdę szczęśliwy. Praca fizyczna zamiast mnie męczyć, nakręca. W Warszawie po całym dniu siedzenia w fotelu byłem bardziej zmęczony niż tutaj. Po pracy mam energię, żeby iść na siłownię, zrobić zakupy i uśmiech nie schodzi mi z gęby, jakbym spał z wieszakiem w ustach. Może, dlatego spotykam podobnych do siebie.

            Co dwa tygodnie, po wypłacie, idę do fryzjera. Fryzjer jest Turkiem i mamy mały kłopot z komunikacją, przez co raz straciłem brew, ale włosy to nie zęby i wiele tam nie ryzykuje. Zresztą nie zmieniam go ze skąpstwa, bo zbieram stempelki i co piąte strzyżenie jest gratis. Jego zakład mieści się w dzielnicy dla emigrantów, gdzie zawsze mnie coś spotyka. Raz ocierają się o mnie azjatyckie prostytutki na przejściu dla pieszych, innym razem proponują mi narkotyki no i zawsze rozmawia się tam o jedzeniu. Są dwa wielkie sklepy, gdzie można kupić warzywa i przyprawy z całego świata. W czwartek po wyjściu od fryzjera poczułem straszny głód. Nie chciałem jeść wszechobecnego w tym miejscu kebaba, bo nie znalazłem jeszcze miejsca, w którym byłby smaczny. Zastanawiało mnie gdzie jedzą pracujący tu ci wszyscy egzotyczni ludzie i zapędziłem się w małe alejki między sklepami.  W pewnym momencie jak w kreskówce, z jakichś małych drzwi wyleciała struga dymu prosto w moje nozdrza. Pokonałem kilka stopni, wsadziłem łeb do sutereny i wiedziałem już, że źródło zapachu jest w wielkim garze pod ścianą. W środku cztery stoliki, chyba jakaś stołówka dla pracowników. Przy jednym okutane w barwne chusty panie, strzelające sobie selfie, dwa kolejne zajęte przez panów, wyłącznie czarni. Jeden stolik odcień Patrycja Kazadi, drugi Torcik Wedlowski. Gapili się na mnie jak bym był królową brytyjską, ale mnie w głowie była tylko zawartość tego gara, przy którym stał zdziwiony moją wizytą czarny, starszy pan.

- What can I eat here?
- Food.         (moje ulubione, pomyślałem)
- But, what kind of food?
- Just sit.

            Grzecznie spełniłem polecenie i zająłem ostatni wolny stolik. Pojawiły się trzy inne osoby, jedna postawiła przede mną wodę, druga talerz z parującym makaronem a trzecia sztućce. Kiedy już byłem gotowy, pan strzegący gara, jak najcenniejszego skarbu uchylił pokrywkę i nalał na mój makaron pełną łychę najlepszego sosu pomidorowego, jaki kiedykolwiek jadłem. Zanim jeszcze wsadziłem łyżkę do ust, poinstruował mnie, żebym skropił to cytryną. Wszyscy się na mnie gapili i tylko, dlatego nie wylizałem talerza. Na koniec poszedłem zapłacić (cena jednej czwartej kebaba) i przy rachunku, na deser, dostałem banana. A kiedy obróciłem się wychodząc pomachały do mnie dwie osoby, które z okazji mojej wizyty wystawiły głowę z kuchni.

            Jednak atrakcji najwięcej spotyka mnie w weekendy, kiedy mam więcej czasu na zwiedzanie i poznawanie nowych ludzi. W niedziele organizowane są w Oslo targi, na których ludzie odsprzedają niepotrzebne im rzeczy, albo się nimi wymieniają. Tym sposobem od chłopaka, który schudł i musiał wyprzedać swoje garnitury nabyłem piękny grafitowy zestaw Ralpha Laurena za niecałe pięćset złotych.

            Do tego wszystkiego wczoraj kupiłem rower, którego strasznie mi tu brakowało, wyszło słońce i zrobiło się ciepło a jutro idę na trening w parku prowadzony przez mistrzynię olimpijską w lekkoatletyce.

            Jakbym mógł sprzedawać w tabletkach tę energię, którą mam teraz w sobie to zrujnowałbym kilka koncernów farmaceutycznych.   
                             

Pozdrawiam was.

piątek, 26 grudnia 2014

POCZĄTKI W NORWEGII

            Pracodawca polecił mi jak najmniejszy kontakt z językiem ojczystym. W takim razie to ostatnie chwile, kiedy mogę się tu jeszcze spowiadać po polsku, później będziecie zmuszeni czytać po norwesku, ewentualnie angielsku, choćby z tej przyczyny, że norweskiego jeszcze nie znam.

            Ostatni raz pisałem dzień po przylocie. Cztery miesiące temu. Trochę długo, ale miałem sporo na głowie (- dlaczego pani nie było?, - bo chorowałam). Przede wszystkim szukanie pracy. Okazało się, że nie jest tu już tak różowo jak kiedyś i o prace trzeba się mocniej postarać. Zaczęliśmy od spotkania dla emigrantów w norweskim urzędzie pracy. Tam poza różnicami kulturowymi i ciekawostkami, dowiedzieliśmy się, że siedemdziesiąt procent ofert pracy nie trafia do oficjalnego obiegu. Czyli podobnie jak u nas, - Nie masz Andreas jakiegoś chłopaka na budowę?.

            Więc jak nie masz jeszcze sporej siatki znajomości, drukujesz cały plecak cv i maszerujesz po mieście. Dodatkowo zgłosiłem się do trzech agencji pośrednictwa pracy i maszerowałem codziennie od rana do czternastej rozdając cv w najdziwniejszych miejscach. Byłem już bardzo blisko, żeby dostać pracę ochroniarza w szpitalu psychiatrycznym i pomocnika w zakładzie kamieniarskim. Miałem tylko jeden kulawy dzień, obudziłem się i nie mogłem wstać z łóżka. To był już chyba miesiąc spacerowania z tymi życiorysami i na chwile entuzjazm mnie opuścił. Poza tym humor nie odstępował mnie wcale. Nie biorę żadnych leków, nie piłem nawet alkoholu, bo postanowiłem, że napije się dopiero jak znajdę pracę a uśmiechałem się codziennie jak głupi. Zresztą na szkoleniu z poszukiwania pracy uczono mnie, że uśmiech mam mieć od wejścia, bo nikt nie chce zatrudniać smutasów i mruków. Miałem jeszcze taki patent, że jak w kilku miejscach nie chcieli ode mnie cv, to wchodziłem do jakiegoś salonu rowerowego albo do Michaela Korsa celem poprawy nastroju i wracałem do roznoszenia z uśmiechem od ucha do ucha. Nie wiem jak wyjaśnić a tym bardziej opisać Wam skąd to uczucie, ja tu jestem taki spokojny i szczęśliwy jak nigdy dotąd.

            Nie mogę słuchać dialogów w metrze i na ulicy, bo nie mam pojęcia, co mówią, dlatego oddechem były zakupy i spacery ze Szparą. Nie dość, że się nagadamy to podczas tych spacerów pokazujemy sobie ludzi podobnych do tych znanych nam z Polski. Jak ktoś z nami idzie to się dziwnie przygląda, kiedy słyszy:

- Ty, co Dorota Warakomska robi na przystanku w Oslo?
- Czeka na autobus.
- No tak.


- Profesor Szyszkowska jest głupia.
- Co ci znowu Szyszkowska zrobiła?
- Zobacz, które ona bierze pomidory.
- Te niedobre, faktycznie głupia.

            Czasami na zakupach dołącza do nas Myszka. Najczęściej się dziwi i przypatruje obgadywanym osobom, ale on relacji mojej ze Szparą nigdy nie uważał za normalną, więc jego zdziwienie jest umiarkowane.

            Poza Szparą mogę oczywiście rozmawiać tutaj po angielsku, co ku zdziwieniu tubylców czynię bardzo często. Ja nie mogę nie gadać, więc nie dość, że zaczepiam ludzi w sklepach i środkach komunikacji to przyciągam podobnych, co tutaj nie jest takie popularne. Ostatnio starsza pani poprosiła mnie w metrze o ściszenie muzyki, bo nie mogła się skupić na książce. Ściszyłem o połowę, ale nadal ruszała ustami, więc zdjąłem słuchawki.

- Nadal pani słyszy?
- Nie, chciałam tylko podziękować.
- Bardzo proszę, wesołych świąt.

I dostałem czekoladę.

            Wieczorem chodzę na siłownie, tu mam już cały świat, ale nie każdy mówi po angielsku. Mam kolegę, który codziennie biegnie obok mnie na bieżni. On kompletnie nie rozumie, co ja do niego mówię, ale reaguje już na imię Maciek. Chłopak wygląda zupełnie jak Maciej Dowbor tylko, że jest hindusem.

- Cześć Maciek, biegniemy?
- Ja.

            Po jakimś czasie zaczęły pojawiać się prace dorywcze, więc zanim znalazłem stałą imałem się wszystkiego, co się trafiało. Zacząłem od malowania okien i listew. Poszedłem tam pełen zapału, bo przeliczyłem, że za dwie godziny pracy będę miał jedną parę New Balance. Wszyscy na budowie surowo pilnują czasu, bo najważniejszy jest „fajrant”. Mówią np.: - Pół dniówki już jest. Ja w tym czasie widzę dwie pary nowych adidasów. Ta praca jest monotonna, trzeba mieć jakąś motywacje albo ratować się wyobraźnią.

            No więc przyszedłem tam pełen zapału i stanąłem przed szefem.

- Co mam robić?                                               
- Te okno se musisz zmatowić, tam masz sto osiemdziesiątkę a później przejechać spirytusem i maluj. Klamkę i zawiasy se odkręć, ale patrz, jakim kluczem, weź sobie torks to ci będzie łatwiej. Wszystko rozumiesz?
- (Nic!) Oczywiście.
- Jakieś pytania?
- Można pogłośnić radio?
- Dlaczego?
- Bo Abba leci.

            Malowanie okazało się strasznie nudne, więc po jednym dniu próbowałem pogadać ze współpracownikami, ale oni nie odbierali mojego poczucia humoru.

- Jak ci idzie to malowanie chłopaku?
- Wczoraj pomalowałem chyba ze dwadzieścia pięć kilometrów listwy, dzisiaj jeszcze tylko Holmenkollen (skocznia narciarska) i jedną linie metra.
- Jakie metro, ty tu tylko te listwy maluj.
- ok. L

            Kolejną pracą było sprzątanie domów. Trzeba było kilkupiętrowy budynek odkurzyć od samej góry a później po tych samych powierzchniach przejechać mopem nasączonym okropnie śmierdzącym płynem. W Polsce jak chcemy dokładniej posprzątać używamy środków z chlorem, tutaj są z amoniakiem. Smród jest jak u fryzjera w latach osiemdziesiątych. Zresztą odkurzanie to też nie bułka z masłem. Jak w domu jest piątka dzieci, których pasją jest robienie bransoletek z koralików to jest trochę pod górkę. W tym domu miałem śmieszną sytuacje. Kiedy przyszliśmy tam do pracy w korytarzu przywitała nas matka i cała piątka pociech. Na czas sprzątania wszyscy wychodzili na spacer i każde dziecko witało się podając nam rękę. Na końcu stał mniej więcej trzyletni chłopiec i zamiast jednej ręki, wyciągał do góry dwie. Złapałem go za obie a on przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Matka osłupiała, bo jak wyjaśniła on nie lubi obcych, zresztą niewielu ludzi lubi. Do zademonstrowania posłużyła jej zjawiająca się właśnie ciocia chłopca, która nachyliła się i dostała kopa w kostkę.

            Żeby zaoszczędzić na fryzjerze, co dwa tygodnie spotykamy się u Szpary i Myszka goli mi głowę. Zadzwoniła kiedyś jak byłem w pracy:

- Ty.
- No?
- Na czesanie przychodzisz?
- Nie wiem czy będzie trzeba, jeszcze dwa domy i od tego środka będę miał loki jak baran.
- To na kolor chociaż.
- Czy ty jesteś poważna? Każdy, kto oglądał Legalną blondynkę wie, że po trwałej nie wolno moczyć włosów.
- Oczywiście, że wiem, tylko mi tu stary stoi i gada, to powtarzam takie głupoty. Na placek przyjdź, bo piekę.
- Na placek zawsze.

            Byłem także opiekunkiem do dziecka. Ale to był charakterny chłopiec i zatęskniłem za malowaniem listew. Miałem tylko jedno proste zadanie. Nie wolno było dopuścić, żeby dziecko zjadło cokolwiek z cukrem, poza tym luz. Tyle tylko, że on nie chciał jeść niczego innego poza goframi, naleśnikami, lodami i wszelkim dobrem naładowanym cukrem pod korek.

            Wracając kiedyś po takim opiekowaniu postanowiłem poprawić sobie humor nabywając bluzę z kolekcji Wanga dla H&M. w Norwegii rozmawia się bardzo swobodnie, tu nikt nie ukrywa wieku i nie sili się na dyplomacje.

- Dzień dobry, nie ma już tych czarnych bluz?
- Coś ty, w czterdzieści minut się rozeszły.
- A co zostało?
- Kurtkę mam dla ciebie dmuchaną, całą z materiału odblaskowego.
- Jak ja to ubiorę, to będę wyglądał jak lalka Michelina.
- To prawda.
- Dlaczego tych bluz mało było?
- To już się musisz Wanga zapytać.

            I jak na życzenie obróciłem się a za mną stał azjata w długich włosach.

            W końcu zadzwonili do mnie z agencji pracy, bo zainteresowało ich, że skończyłem Bezpieczeństwo lotnicze. Szukają ludzi do pracy na lotnisku, wprawdzie do budowy nowego terminala a nie do kontroli lotów, ale im pasowałem. Rozmowa odbywała się w trzech językach, byłem cały mokry, ale się udało. W związku z tym, że praca jest od stycznia a na lotnisku muszę mieć wszystkie norweskie dokumenty musieli wysłać mnie do kilku jakichkolwiek prac, żeby przyspieszyć wyrobienie potrzebnych papierów.

            Jak dostałem wszystkie ciuchy i kask to jechałem taki podniecony, że chciałem się w to ubrać już w metrze. Nie mogłem się doczekać i jak pojechałem tego samego dnia po biurko do Ikea to składałem je w domu ubrany w kask.

            Pierwszego dnia, jako pomocnik na budowie, miałem pracować z grupą ludzi, którzy są tu już od dawna. Okazało się, że mówię najlepiej po angielsku, więc jak ktoś przychodził i mówił: - Jeden z panów do kopania dołu, to wybierałem kogoś – Pan prosi, żebyś z nim poszedł.

            Przed świętami trafiłem na ogromną budowę hali sportowej. Jest tam jeden pan, nie wiem jak nazywa się ta funkcja, ale trzyma za mordę całą ekipę. A nie dość, że jest tam ponad setka ludzi to zróżnicowanie językowe, jak na wieży Babel.

            Moim zadaniem jest dopilnowanie, żeby wszystko trafiło do odpowiednich kontenerów. Do jednego styropian, do innego metal i tak cały dzień. Wszyscy są uśmiechnięci i rozmowni. Mam już sporo znajomych. Norweski elektryk Martin, który pomimo niespełna trzydziestu lat jest trochę głuchy i strasznie głośno mówi, dwumetrowy Hiszpan na koparce, trzech chłopaków z Kosowa – malarze. Nie wiem jak się mówi jak ktoś jest z Kosowa, Kosowianie?, Zresztą przez pierwszy dzień myślałem, że to francuzi. Jest jeden miły Somalijczyk, który dopytuje mnie o to jak żyje się w Polsce. Jest pani Whereistoilet, miła filipinka około pięćdziesiątki, cierpiąca na częstomocz i kilka pięknych blond Litwinek.


            A pojutrze lecę do Polski po jeszcze jeden papierek i zaczynam pracę na lotnisku.