niedziela, 25 maja 2014

LATO W OSLO

            Zachwycony pierwszym wyjazdem do Norwegii postanowiłem pojechać tam po raz kolejny. Ten wyjazd miał się znacznie różnić od poprzedniego, ale nie wszystko wyszło tak jak planowałem.

            Po atrakcjach w Modlinie podczas ostatniego lotu tym razem padło na Okęcie. Bliżej, wygodniej i jeszcze napatrzeć się można na starty i lądowania pijąc kawkę i grając w cukierki. A propos, Was też tak pogięło na punkcie tej gry? Całe życie w nic nie grałem odkąd rozwaliłem o ścianę rosyjską gierkę „jajeczka”, bo wilk za wolno ruszał się z koszyczkiem. Teraz tylko czekam, kiedy będę miał nowe życia, żeby stukać dalej. Nie tylko ja zwariowałem, bo na mapie widzę, kto z moich znajomych gra i co najgorsze, na jakim jest poziomie. Zdarzają się nawet nocne telefony:

- Śpisz?
- Co jest lalka?
- Wyślij mi życie na cukierkach, bo mnie zaraz szlag trafi.
- Czyś ty zwariowała?
- Trzeba było mi tego nie pokazywać, ta gra niszczy mi życie i małżeństwo.
- Małżeństwo?
- Stary jest o jeden poziom ode mnie wyżej, nie wysłał mi życia i poszedł spać.

            Tak, więc teraz najgorszą rzeczą, jaką można komuś życzyć wśród moich przyjaciół jest: „żebyś utkwił na tym poziomie na miesiąc”

            Ale o wyjeździe. Na lotnisku byłem jak zawsze dwie godziny przed odlotem, są jednak ode mnie lepsi. Wysiadając z autobusu zadzwonił telefon:

- Gdzie jesteś?
- Już wchodzę na lotnisko.
- Ja siedzę na odlotach, chodź, bo mamy problem.

            Szpara zawsze świruje na wyjazdach, ale tym razem minę miała silnie strapioną i przekładała rzeczy z jednej walizki do drugiej.

- Mam dziesięć kilo nadbagażu.
- Tyle naładowałaś?
- No.
- Ja mam tylko szmaty.
- To daj to do mnie, a ja ci dam coś ode mnie.
- Spoko, a co mam wziąć?
- Masz cały wybór: karkówka, żeberka czy pierogi?

            Zdecydowałem się na pierogi, w ilości sto sztuk, które okazały się wielką zamrożoną kostką, owiniętą w sportową bluzę, ważącą tonę. Wypełniła tym ładunkiem mój podręczny plecak i dodatkowo poinstruowała:

- Idź swobodnie, żeby nie było widać, że to jest ciężkie.
- Jak swobodnie, jak mnie wyprostowało jak żołnierza na warcie?
- To weź wózek.

            Walizki położyliśmy na wózku i pojechaliśmy się odprawić. Wśród pasażerów dwie pary maleńkich bliźniaków, zwiastujących ryk na pokładzie, ale nie to nam teraz w głowie. Najważniejsze to przemycić kontrabandę w postaci wagonu mięsa, ponieważ moja serdeczna przyjaciółka postanowiła urządzić grilla na fiordzie.

            Spieszę z wyjaśnieniem. W tym całym szmuglowaniu półtusz za morze nie chodzi o skąpstwo, tylko o zdrowy rozsądek. Trochę ostatnio przesadziłem z opowiadaniem Wam o kosmicznych cenach w Oslo, bo teraz zobaczyłem, że są tylko trochę wyższe od naszych. Jednakowoż mięso jest bardzo drogie, bo kilogram wołowiny kosztował w sklepie pod naszym domem ponad pięćset koron, czyli jakieś dwie i pół stówy. Dodatkowo niedostępne są tam takie rzeczy jak chrzan, bez którego nie ma colesława, bez którego z kolei nie ma grilla.

            Walizka na wadze miała dwa kilogramy za dużo. Pani się skrzywiła a Szpara udawała zdziwioną.

- Przed chwilą ważyła prawidłowo, może coś jest z tą wagą nie tak?
- Możemy przejść do tamtej, na której było dobrze.
- No to chyba będzie trzeba.

            Z pomocą przyszły bliźniaki w wózku zaparkowanym za nami rozdzierając się niemiłosiernie.

- Albo dobra.
- Dziękuję bardzo.
- Czy mogę tylko zobaczyć jak duże są bagaże podręczne?

            W tym momencie moja przyjaciółka wykazała się nadludzką siłą podnosząc jedną ręką dwa małe plecaki ważące więcej niż bagaż główny. Nawet okiem nie mrugnęła. Zdziwili się za to celnicy prześwietlając nasz bagaż. Szturchali się pokazując sobie ekran. W razie czego postanowiliśmy się upierać, że to jedzenie do samolotu. Tatara będziemy jedli.

            Przeszło gładko. Pierwszy raz w życiu nikt mnie nie macał i cofał. Spokojnie patrząc na samoloty czekaliśmy na wylot. W grupie pasażerów naszego lotu nikt nie zdradzał, że na pokładzie mogą być nieprzewidziane atrakcje. Zupełnie przeciętny tłum kłębił się przy bramce, co jest idiotyczne, bo i tak każdy ma przypisane sobie miejsce, to nie autobus do Pułtuska, ale nie dziwi. Szpara oddała mi swoje miejsce przy oknie, bo jak zawsze zamierzała spać. Kiedy na trzecim fotelu usadowił się skory do pogawędek tęgi, spocony pan chciała się na nowo zamienić. Po chwili jednak pan się rozmyślił, bo upatrzył jakieś atrakcyjniejsze towarzystwo i mogliśmy spokojnie lecieć.

            Startowaliśmy wieczorem. Bezchmurne niebo pozwalało obserwować pięknie rozświetloną Warszawę pod nami. W samolocie cicho i ciemno.

„Mam tak samo jak ty, 
Miasto moje a w nim: 
Najpiękniejszy mój świat 
Najpiękniejsze dni…” 

            Myślałem, że to jakaś atrakcja dla pasażerów, albo mam omamy słuchowe, ale nie dość, że ktoś śpiewał to jeszcze przygrywał sobie na trąbie.

„Gdybyś ujrzeć chciał nadwiślański świt
Już dziś wyruszaj ze mną tam 
Zobaczysz jak, przywita pięknie nas 
Warszawski dzień…” 

            Lalka uniosła tylko oczy, w których można było wyczytać: nic mnie dziwi jak z tobą latam. Światła się rozjaśniły, samolot nabrał odpowiedniej wysokości i ten One Man Band pokazał się współpasażerom, po czym przeszedł na koniec samolotu. Okazało się, że jest to jakiś stary pijak, tylko młody rosły chłopak wyposażony w dziwny instrument dęty, koloru miedzianego. Nie znam się na tym, to było coś pomiędzy waltornią a rogiem Wojskiego. Na swoje miejsce już nie wrócił. Myśleliśmy, że zasnął w ubikacji, bo stary wprawdzie nie był, ale nawalony jak należy.

             Po jakimś czasie zaniepokojona małżonka muzykanta zaczęła się nerwowo rozglądać. Wypatrzonemu lubemu coś bezgłośnie mówiła, pokazując brak zęba na przedzie, na co on odpowiadał pełnym głosem

- Siedź kurwa!

            Moja współpasażerka nie wytrzymała. Zrezygnowała ze snu i zamówiła dwa drinki.

- Nici ze spania, odłóż tę książkę.
- Ok.
- Dobrze, że ten lot się zaraz kończy, co za jełop…  na co ty się tak gapisz w to okno jak ciemno?
- Właśnie, że im bliżej tym jaśniej, dziwne.
- Co w tym dziwnego?
- Jest coraz później a my lecimy i robi się jasno.
- Białe noce.
- Co?
- Masz maturę z geografii, wypadałoby wiedzieć.
- Do końca życia mi będziesz tę maturę wymawiała?                                                           
- To zobowiązuje.
- Mówiłem o uprawie ziemniaka na świecie a nie o białych nocach, jakbyś nie zauważyła to od tego czasu zdążyłem zrobić już magistra z bezpieczeństwa lotniczego.
- Żebym lepiej o tym nie zaczęła.
- Mów o tych nocach. Jak to jest, jak słońce jest z boku to raz mamy dzień a raz noc a tu co jest?
- Sama nie wiem teraz, chyba wyżej jest.
- To ciepło powinno być.
- A jak na pustyni w dzień jest ponad czterdzieści stopni a w nocy minus dwadzieścia?
- No tak.
- Bigos dobrze gotować.
- Pewnie, w nocy się przemrozi…
- A w dzień przegotuje.

            Być może doszlibyśmy w tej rozmowie do jeszcze ciekawszych wniosków, ale samolot przyciemnił światła i zaczął schodzić do lądowania a uwagę wszystkich pasażerów zwrócił hałas rozlegający się na tyle. Otóż wokalista zaczął okładać pięściami siedzącego obok pana, inny delikatnie próbował go odciągnąć a akompaniowała im stewardessa drąc się przez mikrofon, żeby się uspokoili. Na bijatyce ucierpiał także instrument, ponieważ kiedy boksera rozbolały pięści okładał nim tego drugiego. Gdyby koleś był mniejszy to pewnie ktoś dałby mu w łeb i usadził, ale nie dość, że naprawdę był spory to jeszcze nawalony jak stodoła po żniwach. W końcu przy pomocy dwóch panów udało się stewardessie zaciągnąć go na swoje miejsce skąd już tylko wydzierał się w stronę tyłu z charakterystycznym mazowieckim akcentem

- Zajebe cię kurwo, wyjdziesz to cie zajebe!

            Małżonka nie miała na niego żadnego wpływu. Siedziała wpatrując się w okno, widać tego uzębienia, które jej zostało wolała nie tracić.

            Gdyby nie ten cyrk, byłoby to najpiękniejsze lądowanie w moim życiu. Samolot schodził łukiem na mocno oświetlony pas i dokładnie było widać dwa statki schodzące przed nami, lekko pochylone i migające światłami. Usiedliśmy na pasie, ludzie zaczęli wywlekać swoje bagaże z pawlaczy, ale uaktywnił się kierownik zamieszania. Stał przy swoim fotelu z rękoma splecionymi na piersiach patrząc się na tył samolotu.

- Czekam na ciebie chuju!

            Spotkał się wzrokiem z jakimś zdziwionym facetem za mną.

- Nie, nie na pana, proszę pana, na tego chuja!

            Chuja wyprowadzono tylnym wyjściem, więc gwiazdor szedł przede mną do wyjścia z przodu. Bardzo chciałem zobaczyć jak zgarnia go policja przed samolotem, bo nigdy czegoś takiego nie miałem okazji zobaczyć a widziałem jak stewardessy rozmawiały między sobą po lądowaniu i jedna pomówiła przez słuchawkę w ścianie najprawdopodobniej z kapitanem.

            Z samolotu wysiadł normalnie i zajął miejsce w autobusie. Kiedy ten dojechał pod terminal otworzyły się wielkie metalowe, przesuwane drzwi i wszyscy weszli do środka. Kiedy z trzaskiem zamknęły się za nami okazało się, że w środku są wszyscy, łącznie z bezzębną małżonką, ale nie ma tego osła.

            Odetchnęliśmy z ulgą, ale nie wszyscy. Palące uczucie nie pozwoliło kobiecie zostawić tego w ten sposób. Tłum ruszył po bagaże i do wyjścia a ta szczerbata wróciła się i waliła pięściami w metalowe drzwi drąc się po polsku.

            Niestety okazało się, że nikt go sposobem nie zatrzymał. Został tam tylko dlatego, że był pijany i nie zauważył zamykających się drzwi a zajęty był rozmową z kierowcą autobusu, też polakiem. Szczęśliwa para opuściła lotnisko normalnie, bez żadnych konsekwencji, odjeżdżając przed nami samochodem na polskich rejestracjach.

            Postanowiliśmy już o nich nie myśleć. Łatwo nam to przyszło, bo przyjechali po nas Irek z Myszką i zrobiło się bardzo miło. W domu zaczęło się rozpakowywanie, powitalne drinki a na zewnątrz zrobiło się lekko szaro. Ja wiedziałem, że jeszcze nie usnę, więc zostałem ze Szparą w salonie a do przygotowanej dla nas sypialni poszli gospodarze.

            Rozpakowując raczyliśmy się trunkami i wychodziliśmy na fajki do palarni w końcu korytarza. Około godziny trzeciej zrobiło się znowu zupełnie jasno. Wiedziałem, że ze spania nici, więc siedzieliśmy do rana czekając aż tubylcy wstaną do pracy. Z jednej fajki wróciłem szybciej i po minie wchodzącej za mną koleżanki widziałem, że kogoś będzie udawała, nie mogłem zostać w tyle. Okazało się, że zainspirowała ją polonia z samolotu.

- O jesteś.
- A ty z roboty?
- No, tonę ziemniaków dzisiaj musiałam obrać, padam z nóg.
- U mnie też nie lekko, ale pół roboty mam zrobione, jutro tylko dokończę.
- A co robiłeś?
- Zamiatałem pas startowy i już pół mam za sobą.
- Fajną masz robotę, może kiedyś dadzą ci odkurzacz?
- Też o tym marzę, ale najgorsze jest to, że tej książki z Polski to już chyba nigdy nie skończę.
- A audiobooka nie możesz mieć?
- Nie, bo ja musze zbiegać jak samolot ląduje, w słuchawkach mógłby mnie potrącić.

            Domownicy wstali, my poszliśmy spać.
            Po pobudce poszliśmy zobaczyć te miejsca w Oslo, które oglądaliśmy zimą. Tego dnia pogoda była przepiękna i miasto okazało się jeszcze bardziej zachwycające niż ostatnio. Ratusz, port, opera, pałac, jedno po drugim czarowało, bo słońce świeciło jak w lipcu i dziękowałem opatrzności, że zabrałem ze sobą krótkie spodenki.

            Wieczorem kolacja i dyskusje w pełnym gronie, bo kolejnego dnia w Norwegii było najważniejsze święto w roku i wszyscy mieli wolne. Palić chodziliśmy wszyscy. Osiedle, na którym mieszkaliśmy jest w samym centrum i bardzo ciasno poustawiane są tam budynki. Jednym z nich jest szpital. Akustyka jest jak w greckim teatrze, więc każda impreza słyszana jest jak zza ściany. Większość była dość spokojna poza jedną kilka pięter nad nami. Najpierw zdziwił nas rozkręcony na cały regulator hip hop w rodzimym języku a była już prawie druga w nocy. Po czym z wrażenia i wstydu woleliśmy już milczeć, bo dały się usłyszeć dwie niewiasty goszczące na tym balu.

- Pij kurwa, co nie pijesz?
- Weź się.
- No pij, bo ci wjebie.

            Zareagowaliśmy na to decyzją, że na papierosie będziemy rozmawiać po angielsku, żeby nikt nie pomyślał, że trole z góry są naszymi znajomymi. Ledwo decyzja ta zapadła i z góry poleciał gargantuicznych rozmiarów paw. Wystarczyło go żeby obrzygać cały motor stojący pod naszym balkonem.

            Rano wszyscy szykowaliśmy się, żeby pójść zobaczyć paradę. Ubrałem się pierwszy i czekałem przed domem. Z budynku naprzeciwko jedna po drugiej wychodziły panie ubrane coś tak, jak mi się skojarzyło – norweskie Mazowsze. Później okazało się, że znakomita większość pań tego dnia ma takie stroje, choć dość zróżnicowane. Zawsze była to długa spódnica ręcznie haftowana, jakaś biżuteryjna ozdoba na piersiach w kształcie rozety i czasami czepek, kolory najróżniejsze. Panowie w wełnianych skarpetach do kolan i czymś podobnym do kontusza, także haftowane. Jak mi później wyjaśniono, kolor i wzór stroju zależy od regionu Norwegii, z jakiego pochodzi dama. Ubrania te kosztują dość dużo, więc byłem pełen podziwu, że tyle pań postanowiło uczcić dwusetną rocznicę niepodległości. Okazuje się, że mają je w domach od zawsze, bo ubierają je zawsze w ważne święta a czasami nawet na wesela.

            Irek objaśniał, dlaczego maturzyści tego dnia jeżdżą w wynajętych tylko dla siebie autobusach, tańcząc na dachach, ubrani w czerwone, niebieskie i zielone spodnie. Dlaczego rozdają swoje wizytówki, na których czasami jest numer telefonu i jak należy odkrzykiwać na zawołania od tłumu.

            Wracając kupiłem sobie ze Szparą po butelce jakiegoś ichniejszego power rade i wstąpiliśmy do sklepu po zakupy na grilla. W Norwegii butelek się nie wyrzuca, zresztą wszystko się segreguje, więc w sklepie chcieliśmy oddać je jak należy. Staliśmy przed ścianą, w której były dwa otwory, jeden okrągły, drugi kwadratowy, wypełniony reklamówkami. Z trudem rozczytując podpisy zrozumieliśmy, że ten okrągły ma napis CZERWONY KRZYŻ, więc tam się wrzuca ubrania, a my mamy butelki. Szpara zachowała się jak na prawdziwą Polkę przystało. Rozejrzała się na boki, po czym wepchnęła nasze butelki pod reklamówki i wyszliśmy ze sklepu. Jak nam później wyjaśniono, okrągły był na butelki. Napis na przycisku służy do tego czy kasę za butelki chcesz dla siebie, czy oddać na Czerwony Krzyż. Ale byliśmy dumni, że napis zrozumieliśmy.

            Spakowani na grilla udaliśmy się na wyspę tak malowniczą, że trzeba by Mickiewicza, żebyście mogli poczuć się tam tak jak my, więc opowiem o podróży. W autobusie zabrakło miejsc siedzących dla mnie i Myszki, więc staliśmy w rozkroku, żeby się nie przewrócić, ja z dwoma grillami a Myszka z plecakiem. Nagle siedzący obok bardzo wiekowy już pan, ubrany w piękny granatowy garnitur Bossa słysząc rozmowę w innym języku zapytał mnie po angielsku. (Wszyscy w Norwegii słysząc obcokrajowców bez problemu przechodzą na angielski, od dzieci po starców. Zresztą mówią pięknym brytyjskim a nie niechlujnym amerykańskim)

- Skoro ja siedzę, proszę dać mi te grille na kolana.
- To nie jest ciężkie, nie trzeba, ale bardzo panu dziękuję.

            Miejsce obok pana zwolniła mi jednak dziewczyna i usiadłem. Pokazywaliśmy sobie z Myszką to, co zachwyca nas za oknami, skocznię narciarką, maszerujących w pełnym umundurowaniu żołnierzy i piękne domy. Pan natychmiast objaśniał szczegółowo, co widzimy. Na koniec życzył nam udanego popołudnia.

            Rozłożyliśmy się na trawie przy fiordach, podziwiając pływające wielkie promy i golasów z plaży naturystycznej na sąsiedniej wysepce. Depilacja w Norwegii nie jest koniecznością.

            Było nas tam około dziesięciu osób, ale Szpara przygotowała tyle pysznego jedzenia, że jedna z dziewczyn zaproszona na to popołudnie, przygotowane przez siebie potrawy schowała zawstydzona do swojego plecaka.

            Po powrocie rozdzieliliśmy się, bo każdy chciał robić, co innego. Na moje szczęście Irek nie miał ochoty zostać w domu i zaprosił mnie na piwo do miejsca, które jak obiecał „na pewno ominęliście na spacerze a jest najpiękniejsze w Oslo”. Słodki Jezu, oszalałem. Mógłbym tam umrzeć. Cała dzielnica mieści się na jednym z wysuniętych w morze kawałku miasta. Dookoła tylko beton, metal i szkło. Kilka banków, muzeum sztuki nowoczesnej i luksusowe apartamentowce z restauracjami zajmującymi najniższe poziomy. Raj. W drodze powrotnej zrozumiałem, co oznacza „świętowanie po norwesku”. U nas jest sporo dni w roku, kiedy można spotkać wielu podpitych na mieście. Nie mamy jednak takiego święta, kiedy zezowate jest całe miasto. Piją jednak trochę inaczej niż my, bo wyłącznie na wesoło, ale jak mamę kocham wszyscy. Starałem się znaleźć jedną trzeźwą osobę tego wieczoru na mieście. Chciałem wskazać na jedną z dziewczyn na przystanku, ale po dłużej chwili okazało się, że coś za często mruga. Jednakowoż to bardzo atrakcyjny naród, nawet pijany.

            Ostatniego dnia Szpara wymyśliła wizytę w podośleńskim wesołym miasteczku. Ja już jestem za stary i boje się jak cholera, ale wszyscy chcieli, więc pojechałem. Zaskoczyło mnie jednak, że sunąc betonowymi tunelami pod miastem niezłym samochodem jedziemy strasznie wolno. Dopiero jak się rozejrzałem to zobaczyłem, że wszyscy, podobnie jak widziałem to u naszych zachodnich sąsiadów, jadą zgodnie ze znakami nakazującymi ograniczenie prędkości. Co dziwne nawet motocykliści, co i niemieccy olewają. Widząc niepokój na mojej twarzy, żeby nie powiedzieć obsrane majtki przed niechybną śmiercią na jednym z rollercoasterów Irek włączył mi Nad modrym Dunajem Strauss’a. Wyjechaliśmy z tunelu i mijaliśmy skalne zbocza w akompaniamencie muzyki klasycznej.

            Wchodząc do parku rozrywki miałem miękkie nogi. Pierwsza kolejka górska. Serce miałem gdzieś w tyłku a ręce zaciskałem na fotelu Szpary lecącej przede mną, aż zsiniały mi palce. Irek, siedzący z boku jeszcze mnie nakręcał, mówiąc, żebym spojrzał w bok, bo miasteczko jest na wzniesieniu i jak lecisz jest dwa razy wyżej, niż kiedy się wsiada. Przysięgam, że kiedyś przez te jej głupie pomysły zejdę na zawał.

            Następne kolejki były jeszcze gorsze. Jedna drewniana, na którą wsiadałem najspokojniej, bo nie miała nic do góry nogami, była najgorsza. W kolejce do innej adrenalina zrobiła już swoje i mówiłem więcej i szybciej niż zwykle. Jednak w tej paplaninie zauważyłem, że przedrzeźnia mnie dwóch małych chłopców. Angielski oczywiście nie był dla nich problemem.

- Nabijacie się ze mnie?
- Nie, tylko nie wiemy skąd pan jest.
- Z Polski. (from Poland)
- Mówi się „Pulska”.
- Skąd wiecie?
- Moja babcia pochodzi z Polski.

            Okazuje się, że tam dzieci zamiast pacierza uczy się angielskiego, którym władają od najmłodszych lat. Dzieci są zaskakująco odważne na tych karuzelach. Niczego się nie boją. Nie wiedzą najwidoczniej, co to wylew. Na jednej ławce fruwającej pod niebem a na koniec wpadającej pod ziemię, siedziała obok nas malutka dziewczynka. Barierka zabezpieczająca jest jednak jedna dla wszystkich, więc jak docisnęli ją nam do brzuchów to, to dziecko miało jeszcze tyle miejsca, że mogłoby na tym drągu zrobić fikołka a siedziała na samym brzegu. Szpara darła się przez cały lot, żebym trzymał to dziecko. Mnie krew odpłynęła z twarzy ze strachu a jak wylądowaliśmy rozbryzgując wodę na wszystkie strony uśmiechnięta gówniara przybiła mi piątkę.

            Okazuje się, że Norwedzy są bardzo pragmatyczni. U nas większość napojów bogata jest w magnez, bo często lubimy się napić alkoholu. Tam w wesołym miasteczku sprzedaje się napoje bogate w węgiel, zapobiegający wiadomo, czemu.

            Na lotnisko jechaliśmy pociągiem – rakietą, ale po takim poranku nic już nie było straszne. Szybka odprawa, bez macanka i usiedliśmy na końcu samolotu w obawie o kolejnego przedstawiciela polonii. Szpara zasnęła natychmiast a ja zatopiłem się w lekturze. Jechała z nami szkolna wycieczka z Polski z przeziębionym wychowawcą. Czytanie przerywało mi tylko jego kichanie, na które chórem pół samolotu krzyczało NA ZDROWIE.

            Przy lądowaniu obudziła się moja przyjaciółka.

- Co jest?
- Nic.
- Dlaczego się wiercisz?
- Nie wiercę.
- Denerwujesz się lądowaniem?
- Zwariowałaś?
- To, o co chodzi?

- Na Projekt Runway nie zdążę.