Zachwycony pierwszym wyjazdem do
Norwegii postanowiłem pojechać tam po raz kolejny. Ten wyjazd miał się znacznie
różnić od poprzedniego, ale nie wszystko wyszło tak jak planowałem.
Po
atrakcjach w Modlinie podczas ostatniego lotu tym razem padło na Okęcie.
Bliżej, wygodniej i jeszcze napatrzeć się można na starty i lądowania pijąc
kawkę i grając w cukierki. A propos, Was też tak pogięło na punkcie tej gry?
Całe życie w nic nie grałem odkąd rozwaliłem o ścianę rosyjską gierkę
„jajeczka”, bo wilk za wolno ruszał się z koszyczkiem. Teraz tylko czekam,
kiedy będę miał nowe życia, żeby stukać dalej. Nie tylko ja zwariowałem, bo na
mapie widzę, kto z moich znajomych gra i co najgorsze, na jakim jest poziomie.
Zdarzają się nawet nocne telefony:
-
Śpisz?
-
Co jest lalka?
-
Wyślij mi życie na cukierkach, bo mnie zaraz szlag trafi.
-
Czyś ty zwariowała?
-
Trzeba było mi tego nie pokazywać, ta gra niszczy mi życie i małżeństwo.
-
Małżeństwo?
-
Stary jest o jeden poziom ode mnie wyżej, nie wysłał mi życia i poszedł spać.
Tak,
więc teraz najgorszą rzeczą, jaką można komuś życzyć wśród moich przyjaciół
jest: „żebyś utkwił na tym poziomie na miesiąc”
Ale
o wyjeździe. Na lotnisku byłem jak zawsze dwie godziny przed odlotem, są jednak
ode mnie lepsi. Wysiadając z autobusu zadzwonił telefon:
-
Gdzie jesteś?
-
Już wchodzę na lotnisko.
-
Ja siedzę na odlotach, chodź, bo mamy problem.
Szpara
zawsze świruje na wyjazdach, ale tym razem minę miała silnie strapioną i
przekładała rzeczy z jednej walizki do drugiej.
-
Mam dziesięć kilo nadbagażu.
-
Tyle naładowałaś?
-
No.
-
Ja mam tylko szmaty.
-
To daj to do mnie, a ja ci dam coś ode mnie.
-
Spoko, a co mam wziąć?
-
Masz cały wybór: karkówka, żeberka czy pierogi?
Zdecydowałem
się na pierogi, w ilości sto sztuk, które okazały się wielką zamrożoną kostką,
owiniętą w sportową bluzę, ważącą tonę. Wypełniła tym ładunkiem mój podręczny
plecak i dodatkowo poinstruowała:
-
Idź swobodnie, żeby nie było widać, że to jest ciężkie.
-
Jak swobodnie, jak mnie wyprostowało jak żołnierza na warcie?
-
To weź wózek.
Walizki
położyliśmy na wózku i pojechaliśmy się odprawić. Wśród pasażerów dwie pary
maleńkich bliźniaków, zwiastujących ryk na pokładzie, ale nie to nam teraz w
głowie. Najważniejsze to przemycić kontrabandę w postaci wagonu mięsa, ponieważ
moja serdeczna przyjaciółka postanowiła urządzić grilla na fiordzie.
Spieszę
z wyjaśnieniem. W tym całym szmuglowaniu półtusz za morze nie chodzi o
skąpstwo, tylko o zdrowy rozsądek. Trochę ostatnio przesadziłem z opowiadaniem
Wam o kosmicznych cenach w Oslo, bo teraz zobaczyłem, że są tylko trochę wyższe
od naszych. Jednakowoż mięso jest bardzo drogie, bo kilogram wołowiny kosztował
w sklepie pod naszym domem ponad pięćset koron, czyli jakieś dwie i pół stówy.
Dodatkowo niedostępne są tam takie rzeczy jak chrzan, bez którego nie ma
colesława, bez którego z kolei nie ma grilla.
Walizka
na wadze miała dwa kilogramy za dużo. Pani się skrzywiła a Szpara udawała
zdziwioną.
-
Przed chwilą ważyła prawidłowo, może coś jest z tą wagą nie tak?
-
Możemy przejść do tamtej, na której było dobrze.
-
No to chyba będzie trzeba.
Z
pomocą przyszły bliźniaki w wózku zaparkowanym za nami rozdzierając się
niemiłosiernie.
-
Albo dobra.
-
Dziękuję bardzo.
-
Czy mogę tylko zobaczyć jak duże są bagaże podręczne?
W
tym momencie moja przyjaciółka wykazała się nadludzką siłą podnosząc jedną ręką
dwa małe plecaki ważące więcej niż bagaż główny. Nawet okiem nie mrugnęła. Zdziwili
się za to celnicy prześwietlając nasz bagaż. Szturchali się pokazując sobie
ekran. W razie czego postanowiliśmy się upierać, że to jedzenie do samolotu. Tatara
będziemy jedli.
Przeszło
gładko. Pierwszy raz w życiu nikt mnie nie macał i cofał. Spokojnie patrząc na
samoloty czekaliśmy na wylot. W grupie pasażerów naszego lotu nikt nie
zdradzał, że na pokładzie mogą być nieprzewidziane atrakcje. Zupełnie
przeciętny tłum kłębił się przy bramce, co jest idiotyczne, bo i tak każdy ma
przypisane sobie miejsce, to nie autobus do Pułtuska, ale nie dziwi. Szpara
oddała mi swoje miejsce przy oknie, bo jak zawsze zamierzała spać. Kiedy na
trzecim fotelu usadowił się skory do pogawędek tęgi, spocony pan chciała się na
nowo zamienić. Po chwili jednak pan się rozmyślił, bo upatrzył jakieś
atrakcyjniejsze towarzystwo i mogliśmy spokojnie lecieć.
Startowaliśmy
wieczorem. Bezchmurne niebo pozwalało obserwować pięknie rozświetloną Warszawę
pod nami. W samolocie cicho i ciemno.
„Mam tak samo jak ty,
Miasto moje a w nim:
Najpiękniejszy mój świat
Najpiękniejsze dni…”
Miasto moje a w nim:
Najpiękniejszy mój świat
Najpiękniejsze dni…”
Myślałem,
że to jakaś atrakcja dla pasażerów, albo mam omamy słuchowe, ale nie dość, że
ktoś śpiewał to jeszcze przygrywał sobie na trąbie.
„Gdybyś ujrzeć chciał
nadwiślański świt
Już dziś wyruszaj ze mną tam
Zobaczysz jak, przywita pięknie nas
Warszawski dzień…”
Już dziś wyruszaj ze mną tam
Zobaczysz jak, przywita pięknie nas
Warszawski dzień…”
Lalka
uniosła tylko oczy, w których można było wyczytać: nic mnie dziwi jak z tobą
latam. Światła się rozjaśniły, samolot nabrał odpowiedniej wysokości i ten One
Man Band pokazał się współpasażerom, po czym przeszedł na koniec samolotu.
Okazało się, że jest to jakiś stary pijak, tylko młody rosły chłopak wyposażony
w dziwny instrument dęty, koloru miedzianego. Nie znam się na tym, to było coś
pomiędzy waltornią a rogiem Wojskiego. Na swoje miejsce już nie wrócił.
Myśleliśmy, że zasnął w ubikacji, bo stary wprawdzie nie był, ale nawalony jak
należy.
Po jakimś czasie zaniepokojona małżonka
muzykanta zaczęła się nerwowo rozglądać. Wypatrzonemu lubemu coś bezgłośnie
mówiła, pokazując brak zęba na przedzie, na co on odpowiadał pełnym głosem
-
Siedź kurwa!
Moja
współpasażerka nie wytrzymała. Zrezygnowała ze snu i zamówiła dwa drinki.
-
Nici ze spania, odłóż tę książkę.
-
Ok.
-
Dobrze, że ten lot się zaraz kończy, co za jełop… na co ty się tak gapisz w to okno jak ciemno?
-
Właśnie, że im bliżej tym jaśniej, dziwne.
-
Co w tym dziwnego?
-
Jest coraz później a my lecimy i robi się jasno.
-
Białe noce.
-
Co?
-
Masz maturę z geografii, wypadałoby wiedzieć.
-
Do końca życia mi będziesz tę maturę wymawiała?
-
To zobowiązuje.
-
Mówiłem o uprawie ziemniaka na świecie a nie o białych nocach, jakbyś nie
zauważyła to od tego czasu zdążyłem zrobić już magistra z bezpieczeństwa
lotniczego.
-
Żebym lepiej o tym nie zaczęła.
-
Mów o tych nocach. Jak to jest, jak słońce jest z boku to raz mamy dzień a raz
noc a tu co jest?
-
Sama nie wiem teraz, chyba wyżej jest.
-
To ciepło powinno być.
-
A jak na pustyni w dzień jest ponad czterdzieści stopni a w nocy minus
dwadzieścia?
-
No tak.
-
Bigos dobrze gotować.
-
Pewnie, w nocy się przemrozi…
-
A w dzień przegotuje.
Być
może doszlibyśmy w tej rozmowie do jeszcze ciekawszych wniosków, ale samolot
przyciemnił światła i zaczął schodzić do lądowania a uwagę wszystkich pasażerów
zwrócił hałas rozlegający się na tyle. Otóż wokalista zaczął okładać pięściami
siedzącego obok pana, inny delikatnie próbował go odciągnąć a akompaniowała im
stewardessa drąc się przez mikrofon, żeby się uspokoili. Na bijatyce ucierpiał
także instrument, ponieważ kiedy boksera rozbolały pięści okładał nim tego
drugiego. Gdyby koleś był mniejszy to pewnie ktoś dałby mu w łeb i usadził, ale
nie dość, że naprawdę był spory to jeszcze nawalony jak stodoła po żniwach. W
końcu przy pomocy dwóch panów udało się stewardessie zaciągnąć go na swoje
miejsce skąd już tylko wydzierał się w stronę tyłu z charakterystycznym
mazowieckim akcentem
-
Zajebe cię kurwo, wyjdziesz to cie zajebe!
Małżonka
nie miała na niego żadnego wpływu. Siedziała wpatrując się w okno, widać tego
uzębienia, które jej zostało wolała nie tracić.
Gdyby
nie ten cyrk, byłoby to najpiękniejsze lądowanie w moim życiu. Samolot schodził
łukiem na mocno oświetlony pas i dokładnie było widać dwa statki schodzące
przed nami, lekko pochylone i migające światłami. Usiedliśmy na pasie, ludzie
zaczęli wywlekać swoje bagaże z pawlaczy, ale uaktywnił się kierownik
zamieszania. Stał przy swoim fotelu z rękoma splecionymi na piersiach patrząc
się na tył samolotu.
-
Czekam na ciebie chuju!
Spotkał
się wzrokiem z jakimś zdziwionym facetem za mną.
-
Nie, nie na pana, proszę pana, na tego chuja!
Chuja
wyprowadzono tylnym wyjściem, więc gwiazdor szedł przede mną do wyjścia z
przodu. Bardzo chciałem zobaczyć jak zgarnia go policja przed samolotem, bo
nigdy czegoś takiego nie miałem okazji zobaczyć a widziałem jak stewardessy
rozmawiały między sobą po lądowaniu i jedna pomówiła przez słuchawkę w ścianie
najprawdopodobniej z kapitanem.
Z
samolotu wysiadł normalnie i zajął miejsce w autobusie. Kiedy ten dojechał pod
terminal otworzyły się wielkie metalowe, przesuwane drzwi i wszyscy weszli do
środka. Kiedy z trzaskiem zamknęły się za nami okazało się, że w środku są
wszyscy, łącznie z bezzębną małżonką, ale nie ma tego osła.
Odetchnęliśmy
z ulgą, ale nie wszyscy. Palące uczucie nie pozwoliło kobiecie zostawić tego w
ten sposób. Tłum ruszył po bagaże i do wyjścia a ta szczerbata wróciła się i
waliła pięściami w metalowe drzwi drąc się po polsku.
Niestety
okazało się, że nikt go sposobem nie zatrzymał. Został tam tylko dlatego, że
był pijany i nie zauważył zamykających się drzwi a zajęty był rozmową z
kierowcą autobusu, też polakiem. Szczęśliwa para opuściła lotnisko normalnie,
bez żadnych konsekwencji, odjeżdżając przed nami samochodem na polskich
rejestracjach.
Postanowiliśmy
już o nich nie myśleć. Łatwo nam to przyszło, bo przyjechali po nas Irek z
Myszką i zrobiło się bardzo miło. W domu zaczęło się rozpakowywanie, powitalne
drinki a na zewnątrz zrobiło się lekko szaro. Ja wiedziałem, że jeszcze nie
usnę, więc zostałem ze Szparą w salonie a do przygotowanej dla nas sypialni
poszli gospodarze.
Rozpakowując
raczyliśmy się trunkami i wychodziliśmy na fajki do palarni w końcu korytarza.
Około godziny trzeciej zrobiło się znowu zupełnie jasno. Wiedziałem, że ze
spania nici, więc siedzieliśmy do rana czekając aż tubylcy wstaną do pracy. Z
jednej fajki wróciłem szybciej i po minie wchodzącej za mną koleżanki
widziałem, że kogoś będzie udawała, nie mogłem zostać w tyle. Okazało się, że
zainspirowała ją polonia z samolotu.
-
O jesteś.
-
A ty z roboty?
-
No, tonę ziemniaków dzisiaj musiałam obrać, padam z nóg.
-
U mnie też nie lekko, ale pół roboty mam zrobione, jutro tylko dokończę.
-
A co robiłeś?
-
Zamiatałem pas startowy i już pół mam za sobą.
-
Fajną masz robotę, może kiedyś dadzą ci odkurzacz?
-
Też o tym marzę, ale najgorsze jest to, że tej książki z Polski to już chyba
nigdy nie skończę.
-
A audiobooka nie możesz mieć?
-
Nie, bo ja musze zbiegać jak samolot ląduje, w słuchawkach mógłby mnie
potrącić.
Domownicy
wstali, my poszliśmy spać.
Po
pobudce poszliśmy zobaczyć te miejsca w Oslo, które oglądaliśmy zimą. Tego dnia
pogoda była przepiękna i miasto okazało się jeszcze bardziej zachwycające niż
ostatnio. Ratusz, port, opera, pałac, jedno po drugim czarowało, bo słońce
świeciło jak w lipcu i dziękowałem opatrzności, że zabrałem ze sobą krótkie
spodenki.
Wieczorem
kolacja i dyskusje w pełnym gronie, bo kolejnego dnia w Norwegii było
najważniejsze święto w roku i wszyscy mieli wolne. Palić chodziliśmy wszyscy. Osiedle,
na którym mieszkaliśmy jest w samym centrum i bardzo ciasno poustawiane są tam
budynki. Jednym z nich jest szpital. Akustyka jest jak w greckim teatrze, więc
każda impreza słyszana jest jak zza ściany. Większość była dość spokojna poza
jedną kilka pięter nad nami. Najpierw zdziwił nas rozkręcony na cały regulator
hip hop w rodzimym języku a była już prawie druga w nocy. Po czym z wrażenia i
wstydu woleliśmy już milczeć, bo dały się usłyszeć dwie niewiasty goszczące na
tym balu.
-
Pij kurwa, co nie pijesz?
-
Weź się.
-
No pij, bo ci wjebie.
Zareagowaliśmy
na to decyzją, że na papierosie będziemy rozmawiać po angielsku, żeby nikt nie
pomyślał, że trole z góry są naszymi znajomymi. Ledwo decyzja ta zapadła i z
góry poleciał gargantuicznych rozmiarów paw. Wystarczyło go żeby obrzygać cały
motor stojący pod naszym balkonem.
Rano
wszyscy szykowaliśmy się, żeby pójść zobaczyć paradę. Ubrałem się pierwszy i
czekałem przed domem. Z budynku naprzeciwko jedna po drugiej wychodziły panie
ubrane coś tak, jak mi się skojarzyło – norweskie Mazowsze. Później okazało
się, że znakomita większość pań tego dnia ma takie stroje, choć dość zróżnicowane.
Zawsze była to długa spódnica ręcznie haftowana, jakaś biżuteryjna ozdoba na
piersiach w kształcie rozety i czasami czepek, kolory najróżniejsze. Panowie w wełnianych
skarpetach do kolan i czymś podobnym do kontusza, także haftowane. Jak mi
później wyjaśniono, kolor i wzór stroju zależy od regionu Norwegii, z jakiego
pochodzi dama. Ubrania te kosztują dość dużo, więc byłem pełen podziwu, że tyle
pań postanowiło uczcić dwusetną rocznicę niepodległości. Okazuje się, że mają
je w domach od zawsze, bo ubierają je zawsze w ważne święta a czasami nawet na
wesela.
Irek
objaśniał, dlaczego maturzyści tego dnia jeżdżą w wynajętych tylko dla siebie
autobusach, tańcząc na dachach, ubrani w czerwone, niebieskie i zielone spodnie.
Dlaczego rozdają swoje wizytówki, na których czasami jest numer telefonu i jak
należy odkrzykiwać na zawołania od tłumu.
Wracając
kupiłem sobie ze Szparą po butelce jakiegoś ichniejszego power rade i wstąpiliśmy
do sklepu po zakupy na grilla. W Norwegii butelek się nie wyrzuca, zresztą
wszystko się segreguje, więc w sklepie chcieliśmy oddać je jak należy. Staliśmy
przed ścianą, w której były dwa otwory, jeden okrągły, drugi kwadratowy,
wypełniony reklamówkami. Z trudem rozczytując podpisy zrozumieliśmy, że ten
okrągły ma napis CZERWONY KRZYŻ, więc tam się wrzuca ubrania, a my mamy
butelki. Szpara zachowała się jak na prawdziwą Polkę przystało. Rozejrzała się
na boki, po czym wepchnęła nasze butelki pod reklamówki i wyszliśmy ze sklepu. Jak
nam później wyjaśniono, okrągły był na butelki. Napis na przycisku służy do
tego czy kasę za butelki chcesz dla siebie, czy oddać na Czerwony Krzyż. Ale byliśmy
dumni, że napis zrozumieliśmy.
Spakowani
na grilla udaliśmy się na wyspę tak malowniczą, że trzeba by Mickiewicza, żebyście
mogli poczuć się tam tak jak my, więc opowiem o podróży. W autobusie zabrakło
miejsc siedzących dla mnie i Myszki, więc staliśmy w rozkroku, żeby się nie
przewrócić, ja z dwoma grillami a Myszka z plecakiem. Nagle siedzący obok
bardzo wiekowy już pan, ubrany w piękny granatowy garnitur Bossa słysząc rozmowę
w innym języku zapytał mnie po angielsku. (Wszyscy w Norwegii słysząc
obcokrajowców bez problemu przechodzą na angielski, od dzieci po starców. Zresztą
mówią pięknym brytyjskim a nie niechlujnym amerykańskim)
-
Skoro ja siedzę, proszę dać mi te grille na kolana.
-
To nie jest ciężkie, nie trzeba, ale bardzo panu dziękuję.
Miejsce
obok pana zwolniła mi jednak dziewczyna i usiadłem. Pokazywaliśmy sobie z
Myszką to, co zachwyca nas za oknami, skocznię narciarką, maszerujących w
pełnym umundurowaniu żołnierzy i piękne domy. Pan natychmiast objaśniał szczegółowo,
co widzimy. Na koniec życzył nam udanego popołudnia.
Rozłożyliśmy
się na trawie przy fiordach, podziwiając pływające wielkie promy i golasów z
plaży naturystycznej na sąsiedniej wysepce. Depilacja w Norwegii nie jest koniecznością.
Było
nas tam około dziesięciu osób, ale Szpara przygotowała tyle pysznego jedzenia,
że jedna z dziewczyn zaproszona na to popołudnie, przygotowane przez siebie
potrawy schowała zawstydzona do swojego plecaka.
Po powrocie
rozdzieliliśmy się, bo każdy chciał robić, co innego. Na moje szczęście Irek
nie miał ochoty zostać w domu i zaprosił mnie na piwo do miejsca, które jak
obiecał „na pewno ominęliście na spacerze a jest najpiękniejsze w Oslo”. Słodki
Jezu, oszalałem. Mógłbym tam umrzeć. Cała dzielnica mieści się na jednym z
wysuniętych w morze kawałku miasta. Dookoła tylko beton, metal i szkło. Kilka banków,
muzeum sztuki nowoczesnej i luksusowe apartamentowce z restauracjami
zajmującymi najniższe poziomy. Raj. W drodze powrotnej zrozumiałem, co oznacza „świętowanie
po norwesku”. U nas jest sporo dni w roku, kiedy można spotkać wielu podpitych
na mieście. Nie mamy jednak takiego święta, kiedy zezowate jest całe miasto. Piją
jednak trochę inaczej niż my, bo wyłącznie na wesoło, ale jak mamę kocham
wszyscy. Starałem się znaleźć jedną trzeźwą osobę tego wieczoru na mieście. Chciałem
wskazać na jedną z dziewczyn na przystanku, ale po dłużej chwili okazało się,
że coś za często mruga. Jednakowoż to bardzo atrakcyjny naród, nawet pijany.
Ostatniego
dnia Szpara wymyśliła wizytę w podośleńskim wesołym miasteczku. Ja już jestem
za stary i boje się jak cholera, ale wszyscy chcieli, więc pojechałem. Zaskoczyło
mnie jednak, że sunąc betonowymi tunelami pod miastem niezłym samochodem
jedziemy strasznie wolno. Dopiero jak się rozejrzałem to zobaczyłem, że
wszyscy, podobnie jak widziałem to u naszych zachodnich sąsiadów, jadą zgodnie
ze znakami nakazującymi ograniczenie prędkości. Co dziwne nawet motocykliści,
co i niemieccy olewają. Widząc niepokój na mojej twarzy, żeby nie powiedzieć
obsrane majtki przed niechybną śmiercią na jednym z rollercoasterów Irek
włączył mi Nad modrym Dunajem Strauss’a. Wyjechaliśmy z tunelu i mijaliśmy skalne
zbocza w akompaniamencie muzyki klasycznej.
Wchodząc
do parku rozrywki miałem miękkie nogi. Pierwsza kolejka górska. Serce miałem
gdzieś w tyłku a ręce zaciskałem na fotelu Szpary lecącej przede mną, aż
zsiniały mi palce. Irek, siedzący z boku jeszcze mnie nakręcał, mówiąc, żebym
spojrzał w bok, bo miasteczko jest na wzniesieniu i jak lecisz jest dwa razy wyżej,
niż kiedy się wsiada. Przysięgam, że kiedyś przez te jej głupie pomysły zejdę
na zawał.
Następne
kolejki były jeszcze gorsze. Jedna drewniana, na którą wsiadałem najspokojniej,
bo nie miała nic do góry nogami, była najgorsza. W kolejce do innej adrenalina
zrobiła już swoje i mówiłem więcej i szybciej niż zwykle. Jednak w tej
paplaninie zauważyłem, że przedrzeźnia mnie dwóch małych chłopców. Angielski oczywiście
nie był dla nich problemem.
-
Nabijacie się ze mnie?
-
Nie, tylko nie wiemy skąd pan jest.
-
Z Polski. (from Poland)
-
Mówi się „Pulska”.
-
Skąd wiecie?
-
Moja babcia pochodzi z Polski.
Okazuje
się, że tam dzieci zamiast pacierza uczy się angielskiego, którym władają od
najmłodszych lat. Dzieci są zaskakująco odważne na tych karuzelach. Niczego się
nie boją. Nie wiedzą najwidoczniej, co to wylew. Na jednej ławce fruwającej pod
niebem a na koniec wpadającej pod ziemię, siedziała obok nas malutka dziewczynka.
Barierka zabezpieczająca jest jednak jedna dla wszystkich, więc jak docisnęli ją
nam do brzuchów to, to dziecko miało jeszcze tyle miejsca, że mogłoby na tym
drągu zrobić fikołka a siedziała na samym brzegu. Szpara darła się przez cały
lot, żebym trzymał to dziecko. Mnie krew odpłynęła z twarzy ze strachu a jak wylądowaliśmy
rozbryzgując wodę na wszystkie strony uśmiechnięta gówniara przybiła mi piątkę.
Okazuje
się, że Norwedzy są bardzo pragmatyczni. U nas większość napojów bogata jest w
magnez, bo często lubimy się napić alkoholu. Tam w wesołym miasteczku sprzedaje
się napoje bogate w węgiel, zapobiegający wiadomo, czemu.
Na lotnisko
jechaliśmy pociągiem – rakietą, ale po takim poranku nic już nie było straszne.
Szybka odprawa, bez macanka i usiedliśmy na końcu samolotu w obawie o kolejnego
przedstawiciela polonii. Szpara zasnęła natychmiast a ja zatopiłem się w
lekturze. Jechała z nami szkolna wycieczka z Polski z przeziębionym wychowawcą.
Czytanie przerywało mi tylko jego kichanie, na które chórem pół samolotu
krzyczało NA ZDROWIE.
Przy
lądowaniu obudziła się moja przyjaciółka.
-
Co jest?
-
Nic.
-
Dlaczego się wiercisz?
-
Nie wiercę.
-
Denerwujesz się lądowaniem?
-
Zwariowałaś?
-
To, o co chodzi?
-
Na Projekt Runway nie zdążę.