poniedziałek, 30 lipca 2012

KUSZENIE WERY


Sobotnie popołudnie było tak gorące, że nic nie chciało się robić. W samych szortach, na kanapie wyłożonej ręcznikami siedziałem z moimi współlokatorami i każdy leniwie dłubał w laptopie. Wiatrak robił, co mógł, żeby zmienić powietrze, bo pomimo otwarcia wszystkiego w domu, przeciągu nie udało się uzyskać. Błogość została zmącona, gdy uwagę naszą zwróciły zdjęcia pluskającej się w wodzie Weroniki Grycan. W spodniach i czarnych skarpetkach frywolnie puszczała oko do fotoreportera, zadzierając gice i chlapiąc wodą na innych plażowiczów. Rzeczona Weronika stała się powodem naszego rozmarzenia, o tym jak fantastyczne jest morze i jak miło byłoby teraz tam być. Nagle padło hasło „to jedźmy tam na niedziele”. W jednej chwili na ekranach trzech komputerów pojawiły się strony wszelkich krajowych przewoźników. Pod uwagę braliśmy wszystko od busów polskich poprzez słoneczną kolej na samolotach kończąc, padł nawet pomysł autostopu, ale zdechł w przedbiegach. Biorąc wszystkie za i przeciw końcową decyzją okazał się samochód. Jak powszechnie wiadomo samochód „wygodę daje ogromną, bo podjedziesz gdzie chcesz a i zatrzymać się zawsze można”. Do takiego na przykład PKSu każdy z nas zabrałby koszulkę i gatki na zmianę, ale skoro jedziemy samochodem możemy pozwolić sobie na pełny bagaż. Zaczęliśmy znosić do salonu najróżniejsze rzeczy celem weryfikacji, co zabieramy a czego nie. Poza koniecznymi akcesoriami takimi jak koce, ręczniki, jedzenie i leki pojawiły się także takie, jak płetwy a w końcowej fazie nawet spora walizka.  Położyliśmy się do łóżek wcześniej, żeby już po drugiej w nocy wstać i wyruszyć. Szybki prysznic, segregacja oraz eliminacja bagażu i odprawa na balkonie, podczas której wpatrując się w czarne jeszcze, nocne niebo padło „może się rozchmurzy”. Granatowa skóra Renaty (auta) migotała w świetle latarni, na pustej „siódemce”, kiedy sunęliśmy w stronę upragnionego akwenu. Stanowimy wyjątkowe trio pod wieloma względami także, jako pasażerowie. Ilość postojów, jaka jest nam potrzebna zadowoliłaby ciężarną kobietę, starca z chorym pęcherzem i kogoś na mega kacu. Pierwszym był śniadaniowy Mc Donald’s, bo zapasy kanapek i pomidorów niebezpiecznie zaczęły maleć. Poza nami była tam jeszcze rodzinka typu „czy będzie pani jadła to krzesło?”, pochłaniająca gargantuiczne ilości jedzenia. Nie należymy do cherlaków i niejadków, dlatego nasz stół wyposażony był w kanapki, rogaliki, ciastka, kawę i do wszystkiego frytki, ale w porównaniu z rodzinką obok to były ochłapy. Oni pochłaniali swój zawalony stół, jednocześnie głośno upominając się o przysługujące im gratisowe szklanki a jeden młody wieprzek tęsknie zerkał na odbierane przeze mnie klonowe ciastka. Kolejne postoje były krótsze i ograniczały się do palenia i nabycia posilającego batonika.
Wczesnym rankiem dotarliśmy do Sopotu. W klapkach i spodenkach udawaliśmy, że wcale nie jest nam zimno a te grzmoty w oddali są najprawdopodobniej odgłosami przesuwanego gdzieś kosza na kółkach. O tej godzinie na deptaku udało nam się upatrzyć panią wycierającą stoliki przed zamkniętą jeszcze kawiarnią. Pozwoliła nam usiąść i zamówić upragnioną gorącą kawę przed zaplanowaną letnią kąpielą. Piliśmy tę kawę udając, że nie pada, gdy zadzwoniła moja matka. Dowiadując się, że jestem nad morzem poinformowała mnie, że w TV trąbią, że w trójmieście jest zakaz kąpieli. Nagle ktoś na deptaku wykrzyknął nazwisko jednego z moich współlokatorów. W naszą stronę zmierzała znana nam wszystkim jego koleżanka ze swoją przyjaciółką. Postanowiły One podobnie jak my spontanicznie udać się nad morze i odwiedzić przebywającą tam mamę jednej z nich. Ów mama idąca spokojnie na plaże z książką, zyskała nagle towarzystwo pięciu osób, które bynajmniej nie przyjechały tu czytać. Dała rade. Ulokowanie się na plaży poszło gładko i kolejno startowaliśmy do przebieralni typu labirynt celem zmiany gatek. Gdy przyszła moja kolej i byłem w momencie, kiedy jedne i drugie slipki masz w ręce ktoś zaczął wsuwać się pod ściankami kabiny. Żeby było śmieszniej, pewien, że jest to któraś z towarzyszących mi osób, przybrałem jakąś głupią pozę, a kiedy okazało się, że głowa, która się pokazała na dole ma spinki, kitki i jakieś pięć lat było mi głupio. Wyskoczyłem na zewnątrz i zobaczyłem jak jakaś matka wyciąga dziecko za nogi spod kabiny jednocześnie mnie przepraszając. Naprawdę nic się nie stało powiedziałem, On też tak robił całe dzieciństwo, dodał mój kolega. I niczym Wera G rzuciliśmy się ku falującemu błękitowi.
Jak mówią woda strasznie wyciąga, nas głównie do baru. Jak jesteś w Sopocie, bar Przystań to punk konieczny. Zupa Rybaka, smażone świeże śledzie bałtyckie i mnóstwo innych potraw to coś, czego ja opisać nie potrafię. Wróciliśmy na plaże by oddać się ulubionemu zajęciu – obserwacji społeczeństwa. Moda wczasowa to temat na inny post. Można spotkać dresa z amstafem w towarzystwie bladej laski z łbem w kolorze, Palette Czerń Kongo i kolczykach kołach, która przemierza piaszczystą plaże w dwunastocentymetrowych obcasach, sprawiając wrażenie pijanej wczesnej Kayah, oazowe laski, które mają na sobie wszystkie szaliki, jakie przywiozły, długie spódnice i rajtki, panów w stylizacjach maści wszelkiej, od jesiennych kurtek, poprzez sandały ze skarpetą, (bo chłodno lub trend Wery G) aż po przykuse koszulki, spod których wystaje włochaty śmietnik. Są także mamusie, których celem jest zrujnowanie wakacji własnemu dziecku i innym ludziom na plaży. Spędzają czas na wydzieraniu się: Patryk, wyjdź z wody, usta masz już fioletowe, zobacz, jakie masz pomarszczone dłonie !!!… Patryk naturalnie ma także slipki, które nie służą do zasłaniania ptaka, tylko naciągnięte pod pachy chronią przed zimnem nerki. Mści się później na matce, chcąc na przemian gofra, loda i balon albo idąc z nadmuchaną dwumetrową orką i trącając ludzi. Zdarzają się także pary młode, bo jakież to oryginalne fotografować się w brudnych ciuchach po weselu na plaży. Co to w ogóle za jakaś głupia moda na to robienie zdjęć w inny dzień niż ślub?. Jak takiego ojca, dziecko zapyta kiedyś czy to zdjęcia ze ślubu, to, co powie?, Nie, to tak się z mamą ubraliśmy tydzień później i poszliśmy denerwować ludzi na plaży, dlatego ja mam brudną koszulę a matki sukienka wygląda jak psu z gardła wyjęta?.
Postanowiliśmy wcześnie urwać się z tej plaży, bo na drodze w niedziele będzie pewnie spory ruch, a my wszyscy jutro do pracy. Podróż umilaliśmy sobie grami. Jedna nazywa się „Twoje wymarzone przyjęcie”, i każdy z pasażerów musi ustalić skład stolika (trzech mężczyzn, trzy kobiety) z żyjących i nieżyjących, z jakimi chciałby porozmawiać. Wybory okazały się zaskakujące, ponieważ zdarzało się, że przy jednym stole zasiądą: nobliści, koronowane głowy, gwiazdy porno, przyćpane pieśniarki, głowy kościołów i wiele innych bardzo ciekawych gości. Zabawa druga polega na tym, że bez przerwy mówimy słowa zaczynające się na ostatnią literę poprzedniego. Może i banalna, ale nie jak kategorie ograniczy się do nazw leków (okazuje się, że strasznie dużo leków kończy się na N). Jeszcze inna, „Z kim pójdziesz do łóżka?” sprowadza się do podania przykładu dwóch osób, z których reszta uczestników podróży jest zobowiązana wybrać jedną, z która się prześpi. Było nawet zabawnie do momentu, kiedy wybór był między posłanka Sobecką a Madzią Buczek. Bawiliśmy się także głosową nawigacją satelitarną w jednym z telefonów, udając wady wymowy przy podawaniu nazw polskich miejscowości, czasami nie dawała rady. Na wysokości Mławy się rozładowała. Renata też jakoś podupadła na zdrowiu, bo zaczęła się gotować. Samochód ten głównie jeździ po Warszawie a nie pokonuje osiemset kilometrów na trasie w jeden dzień. Droga była coraz bardziej zawalona, przesuwaliśmy się w żółwim tempie, czego Ona nie lubi. Kiedy jedzie szybko chłodzi się jakoś i sobie radzi, w korkach kaszle. Co chwila zjeżdżaliśmy, zresztą nie bez przyjemności (flaki, papieros, zdjęcia), żeby ochłonęła. Dolewaliśmy jej zimnej wody, co pomagało na chwile. Jeden z postojów wypadł pomiędzy stacjami i po zimną wodę trzeba było iść do wsi. Wszedłem przez otwartą bramę wołając dzień dobry, kiedy zza muru wyskoczył czarny kundel. Tak ujadał skacząc mi koło nogawek, że od intensywności mało mu ryja nie urwało. Zaraz za pieskiem pojawiła się uśmiechnięta Pani: spokojnie Kropka, słucham Pana? (Kropki mnie prześladują). Dała nam wodę. Na wysokości Łomianek samochody stały już całkiem i postanowiliśmy to objechać. Renata wymagała coraz częstszych postojów, aż gdzieś na Chomiczówce, z czegoś, co wyglądało jak bidon (ja pod maską rozpoznaje tylko filtr powietrza, akumulator i skrzynie biegów) nagle zwymiotowała. Upaćkała cały silnik i odmówiła dalszych usług. Część rzeczy została w bagażniku, resztę zabraliśmy ze sobą. Wracałem autobusem, metrem i znów autobusem do domu, ubrany w piżamowe spodenki, bez majtek i z eko torbą – niczym Zbyś Zboczeniec.
p.s.
Pod domem zobaczyłem, że jeden z moich kolegów dziarsko maszeruje nadal w klapkach, nie bolą Cię nogi od tych japonek?, Nie, jestem jak Dalajlama, to są Tybetki. Kładliśmy się spać około pierwszej, to była bardzo udana doba. I pomyśleć, że wszystko za sprawą Wery G.

środa, 25 lipca 2012

DZIEŃ KULTU MASY MIĘŚNIOWEJ


To ogólnoświatowe święto przypada w kalendarzu w najbliższy piątek. Zastanawiam się jak można je uczcić?. Do społeczności mięśniaków silnie aspiruje poprzez codzienne treningi i okazjonalne pływanie. Do wizyt na basenie zniechęciły mnie zakupy, a zawsze było odwrotnie. Nabyłem okulary do pływania zapakowane w pudełko i otworzyłem je dopiero na basenie. Okazało się, że są trochę spore. Wyglądają bardziej jak gogle na motor, ale są nowe, to ich nie wyrzucę, tylko jak koledzy mnie pytają czy z nimi idę popływać to pytają czy zabrałem okulary Amelii Earhart?.
Wyhodowanie widocznych mięśni to jest naprawdę straszna orka. Najlepiej mają laski, wystarczy, że nie żrą i już wyglądają dobrze, panów kosztuje to dużo więcej pracy. Choć niektóre „wieprzowiny” na siłowni, to prawdziwe „świeżonki” w świecie fitness to się nie poddają. Codziennie rano jak biegnę obserwuje trening bokserki jednego mojego osiedlowego sąsiada. Można mu zazdrościć idealnie umięśnionej sylwetki, ale jak się zobaczy ile wkłada w to wysiłku zazdrość jakoś maleje. Ćwiczy codziennie przez trzy godziny, podczas których nie zatrzymuje się nawet na moment. Kiedy jego trener zmienia mu te wszystkie potrzebne rekwizyty, on w tym czasie albo skacze na skakance, albo stojąc na jednej nodze drugą odgania innych ćwiczących. Ciekawe, czy ten smytki, żywy chłopiec jadł kiedyś w nocy kebab, albo wie jak smakuje majonez?. Coś za coś. Boks w ogóle jest fajny, najbardziej to straszonko na konferencji przed walką. Mnie to śmieszy tylko w TV, bo jak by mi tak Witalij Kliczko zajrzał w oczy – pojedynek byłby zakończony.


Mój trener, bardzo spokojny i cierpliwy człowiek, żeby zmotywować mnie bardziej zaproponował mi dokładny pomiar składu masy ciała. Trochę tak jak się robi świniom w rzeźni, tyle tylko, że świnie przechodzą to raz a ja mam mieć następne za miesiąc. Musiałem przyjść na czczo, wejść na jakieś urządzenie z kablami i wszystko zaczęło migać. On cierpliwie stał obok i objaśniał. – Masa ciała 93.3, optymalna dla mojego wieku i wzrostu to od 57 do 77. Więc albo muszę schudnąć albo urosnąć. Masa tłuszczu 23.1 kg, powinno być max, 17. Ale za to masa mięśni to 66.7 gdzie przedział dla świń takich jak ja to, 52 do 66, więc plasuje się, jako świnia wyścigowa. Najgorzej za to wypadł „wiek M”, bo wskazywał  45. Ucieszyłem się, bo myślałem, że chodzi o mentalny i powinno być 70, bo ja od dawna maczam ciastka w herbacie, wstaje o piątej rano i mowie do siebie na mieście, ale to był metaboliczny. W tabeli „wskaźnik budowy ciała” wyszło: niewidocznie otyły, silnie zbudowany, standardowo umięśniony – dla mnie szał, ale trener miał dziwną minę, może coś się popsuło. Przy „rozmieszczeniu masy mięśniowej” powiedział, że mam zdecydowanie silniejszą prawą rękę, co mnie nie dziwi. Za to lewa noga jest lżejsza od prawej o trzysta gram. Nie wiem jak to się stało, ręce to, co innego, ale wydawało mi się, ze gice eksploatuje jednakowo. Chyba, że od dyndania z łóżka ta lewa coś spala. Poza tym dobrze rozmieszczona woda i reszta też dobra, ale używał skrótów i przestałem rozumieć. Powiedział tylko: -musisz trzymać żywienie. Nic innego nie robie.
Z racji tego, że dbać zacząłem o ciało wysiłkiem fizycznym, nabywam także nieznane mi wcześniej kosmetyki. Okazuje się, że jak chcemy zaoszczędzić miejsca w torbie na trening możemy kupić żel pod prysznic, szampon i piankę do golenia w jednej butelce. Jeszcze trochę to i pakowanie się na podróż będzie łatwiejsze, bo pasta do zębów, butów i kanapek będzie w jednej tubce. Z racji tego, że przez te treningi kąpie się teraz kilka razy dziennie mam suchą skórę, na co pani w sklepie dała mi balsam. Po prysznicu wytarłem się i posmarowałem, wsiąkło szybko i się nie kleiło do koszulki to pomyślałem, że będzie spoko. Niespodzianka czekała mnie, kiedy wyjechałem z siłowni rowerem na słońce. Cały migotałem jak Wampir – Patison. Coś jest w tym balsamie, że w sztucznym świetle jest ok. a na słońcu wyglądasz, jak blachara na dyskotece w Raszynie.
Mnie to jakoś zawsze wszystko wychodzi nie tak. Zadzwonił do mnie kolega i mówi: -jak jesteś w domu to włóż, okulary i zejdź na dół. To jeden z tych kolegów, których o nic pytać nie należy, więc wyszedłem. Okazało się, że kolega kupił auto. Może to za szumna nazwa, bo była tam długa maska, dwa fotele i koniec samochodu, do tego to wszystko wysokości siedzącego psa i bez dachu. Obaj niczym policjanci z Miami sunęliśmy Marszałkowską i Nowym Światem ściągając zazdrosne spojrzenia przechodniów. Dojechaliśmy do skrzyżowania ze Świętokrzyską i trafiliśmy na czerwone światło. Wtedy lans jakby trochę zelżał, bo obok nas ruszał autobus i rurę wydechową miał akurat na wysokości naszych twarzy. Kaszląc i przecierając oczy spieprzaliśmy stamtąd jak myszy, bo ludzie się śmiali na przejściu.
Wracając do mięśni. Piękne ciało to też jeszcze nie wszystko. Kończyłem ostatnio ćwiczenie ze sztangą i podszedł do mnie taki duży koksu i pyta czy może to żelastwo zabrać?. Atrakcyjność jego zniknęła niczym nocna mara, bo głos miał jak początek mutacji z końcówką kataru. Może zdarzyć się też odwrotnie. Zawsze myślałem, że język francuski jest dobry tylko do romantycznych filmów i piosenek do tych obrazów. Będąc w Paryżu miałem okazję zobaczyć jak sporych rozmiarów szef restauracji wyprowadza za kołnierz jeszcze większego kucharza i wyrzuca go z pracy – dosłownie, na chodnik. Obaj panowie wydzierali się do siebie po francusku i nikomu z siedzących tam gości ani trochę romantyczne się to nie wydawało.
p.s.
Wczoraj wygrałem w lotto dwadzieścia cztery złote. W sklepie zakupiłem za to Maltanki w czekoladzie, paluszki cebulowe, grzanki oregano i Pawełka a od Pana Kanapki wykupiłem pół koszyka. Kult masy mięśniowej będę w tym roku wspierał jakby z drugiej linii.

na zdjęciu - Słoneczny Patrol

niedziela, 22 lipca 2012

WOJSKO cz.5


Zdobycie alkoholu w zamkniętej, strzeżonej jednostce nie jest łatwe. Kiedy na warcie jest ktoś znajomy, można się dogadać, ale jak trafisz na jakiegoś chcącego się wykazać głupka to może cie nawet zastrzelić – medal mu dadzą. Sklep przed jednostką prowadziła pani Jola, która miała burze rudych włosów, klęła jak prawdziwy żołnierz i sprzedawała pod zastaw. Żeby można było nabyć jeden litr wina w kartonie o egzotycznej nazwie Cavalier i całej palecie smaków od miętowego zaczynając na czekoladowym kończąc trzeba było coś zostawić. Kiedy nie mieliśmy kasy jej szuflada kipiała od zegarków, dowodów osobistych i innych cennych drobiazgów. Wino piło się czyste i ciepłe a gdy kończyła się forsa trzeba było je rozcieńczać syfonem i prędko wychylać, bo od bąbelków kręciło się w głowie szybciej. Pierwsza przepustka stała (to taka za krótka do domu, za długa do sklepu, kilka godzin) nastąpiła po pierwszym żołdzie. Wypuszczono prawie wszystkich żołnierzy i wszyscy wrócili pijani. Żeby sprawdzić około pięciuset osób zebrano ich na placu apelowym, który obstawiono wartownikami. Do każdego podchodzili z alkomatem i wyniki skrupulatnie zapisywano. Nieskromnie pochwale się, że wygrałem, byłem tego dnia najbardziej pijany w całej jednostce i przez tydzień, kiedy wchodziłem na stołówkę wszyscy wstawali - idol. Także przez to nie pojechałem do domu przez półtora miesiąca.
 Czasami szliśmy do sklepu wszyscy i wracaliśmy już zezowaci, czasami szedł jeden i przynosił, co trzeba, oba sposoby trudne do wykonania. Wraz z dwoma kolegami, większym i mniejszym wybrałem się raz na taki popołudniowy koktajl. Wracając najbardziej przytomny był ten najdrobniejszy z nas i musiał pozostałych przerzucić przez płot. Przerzucił jednego, który krzyknął z drugiej strony, że jest ok., za nim przeleciałem ja i na koniec skoczył ten malutki – wszyscy prosto w dół z wapnem. Innym razem wracając z winem przeskoczyłem przez płot, którego kolce wbiły mi się w kurtkę. Wisiałem, bo nie mogłem się sam zdjąć. Znalazła mnie grupa wartowników z dowódcą. Zdjęli mnie z płotu i powiedzieli, że wyłączają latarki, jak zniknę nim policzą do dziesięciu, jestem wolny. Ledwo zgasili światło, zrobiłem trzy kroki i wpadłem do dołu. Nie znaleźli mnie. Odszukali mnie za to później koledzy, którzy zaglądając do dołu troskliwie zapytali: masz wino?. Najsmaczniejszy alkohol to była szklanka wódki po obcince. Tyłek miałem czarny i jak przyjechałem do domu matka mówiła: usiądźże wreszcie a nie tak łazisz, ojciec się tylko śmiał. Na jednej próbie wniesienia alkoholu zostałem przyłapany przez mniej tolerancyjnego pana kapitana i poza komisją, którą stworzył do zniszczenia butelki wódki marki Maximus podał mnie do sądu wojskowego. Na sprawę pojechałem do innej jednostki w eskorcie dwóch żołnierzy.
W sądzie zaczęto mnie przepytywać: -pije pan alkohol i zakłóca spokój, - tak, - jak?, - śpiewam, - co pan śpiewa?, - Kolorowe jarmarki, - naprawdę?, - naprawdę, - wypierdalać!. Wróciliśmy pijani.
Byli i tacy w jednostce, którzy czas w zamknięciu postanowili wykorzystać w twórczy sposób. Na jednej kompanii skonstruowano maszynkę do robienia tatuaży i testowali próbki napisów i obrazków na jednym malutkim chłopcu, którego później nazywano – Brudnopis. Jeden z mniej rozgarniętych żołnierzy usiłował napisać list do dziewczyny. Chodził z nim tydzień, co mu wpadło do głowy to dopisywał, miał go i w łóżku i przy posiłkach. Na koniec tygodnia przyszedł do mnie: - srowdzisz mi błendy?. Kiedy skończyłem kartka wcześniej tylko brudna od jedzenia była jeszcze pokreślona. Teraz tylko przepisz i wysyłaj, poleciłem, - o matko, jeszcze roz mum to pisać, znowusz?. W rezultacie list do jego dziewczyny napisałem ja. Kiedy przyszła odpowiedź, wyglądała raczej jak jego wersja. Kiedy chodziliśmy na warcie wzdłuż płotu, czasami przychodziły Koszarówki. Kiedyś jednej o mało nie zastrzeliłem. Wystawiła mi łeb przez szparze w murze na mój posterunek: - fajną masz czapkę, - to jest beret, - fajny beret, - wiesz, co, nie powinnaś tutaj chodzić, bo to jest niebezpieczne, idź lepiej na jakąś imprezę, jest sobota, - poszłabym nie?, ale mi stara siano zabrała to se tu mogę tylko pochodzić, - no to chodź.
Na koniec służby za wszystkie przewinienia wysłano mnie na kuchnie, za karę. Byłem już starym żołnierzem, więc bardziej to była nagroda, nic tam nie robiłem. Wszystko, „czego było za dużo” na kuchni zamienialiśmy na inne dobra. Poszedłem raz z szynką wymienić sobie buty. Pani z magazynu opalała się na leżaku. Zanim doszedłem słyszałem jej rozmowę z jakimś młodym: - dzień dobry, proszę pani chciałbym wymienić spodnie, - i co, ja mam teraz wstać i iść specjalnie?, - poproszę, - przyjdź jutro. Kiedy zobaczyła mnie z czymś wypchanym pod mundurem (szynką) była milsza: - dzień dobry, nie ma pani jakichś nowych butów?, - pewnie, że mam, chodź. Idąc przez długi korytarz zapatrzyła się na jadący wojskowy samochód: - wiesz, co dziecko, ja tu przemierzam takie kilometry, że jakby mi wsadzili w dupę licznik to miałabym lepszy przebieg niż te wasze ciężarówki. Mój dowódca widząc, że nie ukarał mnie tą kuchnią za bardzo nie przyznał mi stopnia. Jako jedyny z siedmiuset osobowego poboru wyszedłem, jako szeregowy. Za to od przełożonego na kuchni dostałem nagrodę pieniężną za wzorową służbę, co bardzo zdenerwowało mojego dowódcę. Nie mając już jak mi dokuczyć postanowił wpisać mnie na wszystkie warty do końca służby. Koledzy postanowili mi pomóc w symulowaniu poważnego pogorszenia stanu zdrowia. Położyłem się na podłodze i jeden pobiegł po dowódcę, bo zemdlałem. Nie umiem się zrobić blady, to zrobiłem się czerwony. Jeden otwierał okno, inny wachlował mnie ręcznikiem. Pan porucznik natychmiast kazał mnie zanieść na izbę chorych. Tam już na nas czekali i ostatnie dni spędziłem pijąc w piżamie, bo co przychodził mnie skontrolować to ten przy drzwiach mówił, drapiąc się po szyi: wszyscy śpią, nawet ten ze świerzbem, na co dowódca mówił: to tu sobie spokojnie siedźcie. Później przyszedł czas zamawiania chust, pożegnań, podpisywania wszystkiego i inne sposoby pozostawiania po sobie śladu. Wracając nie chcieliśmy tułać się pijani po dworcach a rozstać też nam się jeszcze nie chało. Postanowiliśmy zatrzymać się w domku nad Zegrzem. Właściciel ośrodka jak zobaczył nas sześciu w chustach chyba się wzruszył: - dostaniecie domek na trzy dni za darmo, ale macie być cisi i grzeczni. Przyjechaliśmy w krótkich spodenkach i chustach, ludzie reagowali na nas tak życzliwie, że pierwszego wieczoru mieliśmy już piłkę, grill, węgiel i radio. Była tam taka pani, do której mąż dojeżdżał tylko na weekendy i jak chciała z nami posiedzieć czy coś, to przynosiła alkohol. Raz trafiła na jednego z górali: - zostało mi już tylko Campari, ale to trzeba pić z sokiem grejpfrutowym. Na co on ze stoickim spokojem, wychylając butelkę - wypijemy sok później, zapraszam. Pożegnać się z nami przyszedł cały ośrodek. Rodziny z dziećmi odliczały na głos miesiące, kiedy my robiliśmy pompki. Pamiętam, że jadąc na dworzec Centralny jeden z górali powiedział do mnie: -misiek, ciebie się morda nie zamyka, bydzies robił w telewizorze. Wsiadając do pociągu wystawił jeszcze łeb przez okno: - co bych cie nie widzioł, w jakim podzendnym Polsacie, aby w Tefałenie. Płakaliśmy wszyscy. Kilka miesięcy później zadzwoniłem do niego, bo w telewizji leciała Samowolka, - zobacz szybko, co jest na TVN. Po drugiej stronie słuchawki rozległ się straszny hałas, po czym usłyszałem w słuchawce: - chopie, jo żech się kąpał i cały dom przeleciołem goły, żeby zołniezy zobacyć?, myslołech ze ty Fakty prowadzis.  Kilka lat później spotkaliśmy się wszyscy na jego weselu, które trwało chyba tydzień, ja wytrzymałem trzy dni. Jeden z jego synów dostał na imię Kuba, o czym poinformował mnie telefonicznie.
p.s.
Jak na studiach miałem praktyki w MON, to dzwoniłem do mojej jednostki,: - Jakub Sobucki, Ministerstwo Obrony Narodowej, powiedz mi żołnierzu, jak tam chorąży Kowalski sobie radzi?… i jarałem się tym, że jakiś młody tam po drugiej stronie słysząc MON z prawdziwej wewnętrznej linii staje przy telefonie na baczność – pewnie jeszcze tam wrócę za karę.

sobota, 21 lipca 2012

WOJSKO cz.4


Nieodłącznym elementem dnia codziennego w czasie służby zasadniczej była impreza. Nie jest to zwykłe picie alkoholu w męskim gronie, bo byłoby nudno. Czasami jest to potańcówka, czasami wielki bal, ale zawsze do chlania jest należyta oprawa. Przykładem tej pierwszej jest zabawa, jaką zorganizowaliśmy będąc już starym wojskiem i posiadając swoich kotów. Siedzieliśmy przy kwadratowych stołach nakrytych zasłonami z okien a do obsługi zaprosiliśmy młodszych poborem kolegów. Podeszli do zadania bardzo kreatywnie, gdyż pojawiło się kilku kelnerów w piżamach z przewieszonym przez rękę ręcznikiem. Sceny działy się tam dantejskie, aż do momentu, kiedy jeden z uczestników zauważył, że na tym spotkaniu brakuje kobiet. Polecił jednemu z kelnerów załatwić jakieś damskie towarzystwo. Ten wpadł do swojego pokoju, pobudził kolegów mówiąc, że do drugiego pokoju ma przyjść kilka lasek. Ci na szczęście też umieli się bawić, więc jak żadna prawdziwa kobieta wyszykowali się i w kilka minut później byli już na imprezie. Kreacje w dość monotonnych kolorach, głównie zrobione z szalików i prześcieradeł sprawiały wrażenie szkolnej akademii, gdyby nie jedna. Najmniejszy i najszczuplejszy z nich wykazał się talentem godnym Coco Chanel. Z poduszek zrobił sobie biust i odwłok a na całość naciągnął bardzo obcisłą kominiarkę, ot taka mała czarna. Na głowę za to upiął wytarganą z kasety taśmę tworząc coś w rodzaju wczesnej Halle Berry, ewentualnie zmokniętej Alicji Majewskiej. Przeszedł przez cały pokój zadając szyku i uwodząc spojrzeniem, po czym usiadł na kolanach jednego z dużych górali: przyszłam tak jak chciałeś misiaku. Ten popatrzył na nią przymykając jedno oko i chyba jednak mu w nie nie wpadła, bo złapał ją za te kreacje i rzucił. Niezrażona dama po odbiciu się od szafek, na których wylądowała, wstała, poprawiła przekrzywione włosy mówiąc: szmata ze mnie. Naturalnie do uczestnictwa w imprezie przystąpiła na nowo. Innym razem zorganizowano bal przebierańców. Przebrać musieli się wszyscy bez względu na ilość dni do wyjścia. Utrudnieniem było to, że do wykonania kostiumu wykorzystać można było tylko rzeczy, jakie daje ci wojsko. Postaci pojawiły się wszelakie. Ja na sale wkroczyłem w towarzystwie Batmana. Kostium: bielizna zimowa (kalesony i koszulka), peleryna z koca, opinacze na nogach, na głowie opaska z szalokominiarki, w którą zatknięto dwa sterczące po bokach klapki nocne. Ja reprezentowałem bardziej europejski look. Kostium Nerona tworzyły: zrolowany wokoło głowy ręcznik, za który pozatykane były liście i przewiązane przez jedno ramie białe prześcieradło na gołe ciało do tego bose nogi. Wejście miało wyglądać tak, że wkroczę na świetlice zaraz za Batmanem i ludzie mi się pokłonią krzycząc „ave Cezar”. Za drzwiami natomiast wszyscy niezgodnie z umową stali na baczność, ponieważ na nasze wejście oczekiwał z nimi dowódca, który odwiedził nas w nocy. Popatrzył na te osobliwą parę bohaterów i wydał polecenie: Batman, powiedz swojej dziewczynie, żeby włożyła majtki i zapraszam was do siebie. Najwyraźniej pomylił mnie z grecką boginią.
 Szczególną imprezą był także sylwester, który mój pluton spędził na warcie. Warta była trochę nudnym zadaniem. Trzeba było, co cztery godziny spacerować po swoim posterunku przez dwie kolejne. Do czasu bycia kotem wiązało się to z niespaniem przez dobę, bo w przerwach na sen, jakie nam przysługiwały spali starzy. W sylwestra natomiast nie spał nikt, bo któżby spał w taką noc?. Była strasznie sroga zima i na zewnątrz dochodziło do minus dwudziestu siedmiu. Wychodzący na posterunek ubierali: bieliznę, piżamę, dres, mundur, kurtkę, buty, kalosze, czapkę, uszatkę, dwie pary rękawic i ta to wszystko kożuch. Gdyby ktoś postanowił napaść na posterunek ochraniany przez tak ubranego żołnierza nie musiałby nawet dysponować bronią, wystarczyłoby go popchnąć. Ilość ubrania nie pozwalała się ruszać a podnieść się na pewno nikt by nie zdołał. Dodatkowo pomiędzy butem a skarpetą wkładaliśmy sobie reklamówki, co po ściągnięciu na wartowni śmierdziało jak należy. Jednakowoż i my chcieliśmy bawić się tej nocy. W sali głównej wartowni usiłowano złapać w TV poznańską transmisję imprezy z rynku, do picia zaś z racji posiadania ostrej amunicji była tylko gazowana woda Żywiec. Żeby jakoś zaznaczyć wyjątkowość tej nocy wracający z obchodu rozbierali się do bielizny, bo gorąco tam było jak w kotłowni, ale nakładali na siebie kożuchy na lewą stronę, które imitowały szykowne futra. I tak popijając z obitego porcelanowego kubka gazowaną wodę siedziałem w samym futrze niczym Barbra Streisand na Oscarach. Nie każda impreza była wesoła. Mój dowódca chcąc udowodnić mi, że za moje przewinienia jednak mnie ukaże, puścił wszystkich z całego piętra do domu na święta a mnie zostawił. Nie dałem się złamać, ale jak siedziałem sam z butelką żołądkowej gorzkiej w wigilię na oknie patrząc na świecące choinki w oknach na trepowskim osiedlu – rura mi zmiękła. Co chwila dzwoniła moja matka pytając: nie jest ci tam synek smutno samemu, -naturalnie, że nie, odpowiadałem, ale kluchę miałem w gardle. To były moje jedyne w życiu święta bez całej rodziny. Okazało się, że wszyscy, którzy pojechali przywieźli dla mnie z domu po jednej potrawie. Stoły nakryto prześcieradłem, ustawiono jedzenie i zaczęli łamać się opłatkiem. Niektórzy np. z makowcem 
jechali ponad siedemset kilometrów z Zakopanego. 

p.s.

Czy Wy, jak napompujecie koła w rowerze to też Wam się wydaje, że są większe?. Trochę jak w kreskówce. Mnie się nawet wydaje, że wyżej siedzę.



piątek, 20 lipca 2012

WOJSKO cz.3


Po przysiędze zajęcia w jednostce ograniczają się do odbębnienia swoich zadań do godziny piętnastej, zdobyciu alkoholu na wieczór i wymyśleniu jakiejś zabawy. Gdyby nie urozmaicenia, jakimi młodzi żołnierze umilają sobie służbę byłoby to nie do wytrzymania. Samo zdobywanie alkoholu też wymaga nie lada wysiłku, ale o tym później. W wojsku najciekawsze jest to, że zbiera się ludzi, którzy kompletnie się nie znają i każe im współpracować, dodać należy – różnych ludzi. Okazuje się, że nawet język mamy różny, bo jak w jednym plutonie zgromadzeni zostaną mieszkańcy podhala, kurpie, ślązacy, kaszubi, wielkopolska i pomorze porozumieć się nie jest łatwo. Pierwszy alarm, jaki zrobiono nam po przysiędze wystraszył wszystkich. Jednemu wielkiemu chłopakowi przywiązano wcześniej nogę do łóżka i jak ryknęli ALARM! rozpętało się pandemonium. Problem polegał na tym, że poza obowiązkiem ubrania się nie wiedzieliśmy, co mamy robić. Ten wielki chciał zeskoczyć z łóżka i ściągnął je ze sobą, z łoskotem spadło na tego, co spał pod nim o mało nie obcinając mu łba. Zresztą o tym, że do nogi ma przywiązany wielki metalowy wóz (łóżko) zorientował się dopiero przy drzwiach – alarm alarmem, ale on chciał pobiec najpierw się odlać. Był jak taki ogromny trol, który idzie i tratuje. W innej części pokoju zaczęła się awantura o części umundurowania i nie wynikała z jego braków a z możliwości sprecyzowania, kto czego szuka. Jeden kaszub biegał i krzyczał: kaj moje fusekle, obok jakiś góral, też niespecjalnie po polsku pytał go, co to jest, to pomoże mu szukać. Na łóżku obok mnie tego na dole denerwowały dyndające nogi z góry, więc za nie pociągnął i powiedział do jakiegoś wystraszonego chłopca, który zleciał na dół:  jak bydziesz tak machoł to jo cie stont przesiedle. Ten nade mną był normalny, więc ubraliśmy się w miarę szybko, za to gwiazda objawiła się pod oknem. Strasznie długi i chudy koleś siedział na łóżku a dookoła panował armagedon. Jemu w niczym to nie przeszkadzało tylko siedział i przecierał oczy. Mógłby wystąpić w filmie grozy, bez charakteryzacji. Fioletowy na twarzy, oczy jak dziury po kulach i cały jakiś taki żylasto – ścięgniasty. Chłopak zajmujący wóz nade mną zapytał go, dlaczego się nie ubiera i nie biegnie na zbiórkę?, na co usłyszał: tak bez śniadania nam każą wstawać?. Mój sąsiad popatrzył na niego dziwnie, bo myślał, ze żartuje: - no pewnie, że bez to jest alarm, ubieraj się!, na to ten kostucha, – ale ja bez kawy nie wstanę. Okazuje się, że wojsko nie jest dla wszystkich. Był taki chłopak, który w jednostce poznał dopiero wszystkie sztućce, wcześniej dane mu było posługiwać się tylko łyżką. Inny uważał, że mycie się jest czynnością zbędną. Siedziałem już wtedy przy swoim biurku, jako pisarz a kilka metrów za mną szef kompanii. Przyszedł jakiś zdenerwowany dzieciak i mówi: Panie chorąży u nas jeden chłopak nie chce się myć. Odpowiedziałem mu ja: czy wy nie macie poważniejszych problemów?, was jest w pokoju jedenastu a on jeden. Na co szef powiedział: o widzisz, jaki mądry ten nasz pisarz, przenieście tego brudasa do jego pokoju. Wieczorem, kiedy wszyscy po całym dniu zdejmą buty i mundury faktycznie jest niewesoło, dlatego konieczna jest toaleta. Ów przesiedlony brudas położył się w nowym miejscu i myć nie zamierzał się nadal. Trafił niestety na kilku górali w moim pokoju, którzy mało tego, że byli duzi to jeszcze kreatywni. Delikwenta rozebrano i przytrzymano. W tłustej, czarnej paście do butów upaćkano okrągłą szczotkę do mycia wc i tym umalowano brudasowi genitalia (włoskie linie lotnicze). Kąpać się musiał chyba godzinę, bo ta pasta słabo schodziła, a w kolejne dni chodził już sam, bez makijażu. Górale byli bardzo troskliwi o los swoich kolegów i dbali o to, żeby było sprawiedliwie. Kiedy raz doszło do bójki z innym plutonem odpierali atak w drzwiach. Wyglądało to tak, że do naszego pokoju chciało wtargnąć kilkunastu z innego plutonu a w drzwiach, jako zapora stało trzech górali i jak w grze komputerowej walili w papę każdego, który za daleko wszedł. Ja byłem od nich mniejszy i mocno gruby, więc podskakiwałem z tyłu, żeby cokolwiek zobaczyć. Jeden mnie dostrzegł i przeciągnął jakiegoś zawodnika przez barykadę, przytrzymał go przede mną mówiąc: masz misiu, też sobie kopnij. Sprzedałem mu kopniaka a ten wyrzucił go na korytarz jak szmatę do swoich. Kiedy rano dostawaliśmy od dowódcy cięgi za bójkę byłem dumny, bo ja tez w niej uczestniczyłem, w końcu skopałem starszego od siebie. Często też nie dawaliśmy rady ze śmiechu w sytuacjach teoretycznie poważnych. Zabrali nas na manewry i kazali się zamaskować. Było gorąco jak w piekle a my mieliśmy na sobie prawie wszystko, co dało nam Wojsko Polskie. Ci, którzy wychowani byli na westernach czy innych Conanach wpinali sobie tylko gałęzie w hełm i udawali krzaki. Ja, cały z czasów Rambo postanowiłem zastosować jeszcze barwy wojenne, do czego udało mi się namówić mojego sąsiada z pokoju. Dowódca, kiedy zobaczył, że do trawy sterczącej z głów mażemy twarze błotem bardzo nas pochwalił. Cały ten kamuflaż mieliśmy przygotować na szczycie sporej górki i zejść z niej niezauważeni na dół gdzie czekało nas inne zadanie. Mój kolega pomalował sobie po dwie kreski na polikach i zaczęliśmy czołgać się na dół. Kiedy byliśmy już kilka metrów od nóg dowódcy, mówi do mnie: to, co misiek, podnosimy się?. Wtedy dopiero spojrzał na mnie. Ja korzystając z błota postanowiłem zrobić coś więcej niż nudne kreski. Miałem pomalowane usta, ale takie, co najmniej jak klaun i do tego brwi, jakie staruszki odrysowują sobie od szklanek. Z pióropuszem trawy na głowie całość sprawiała wrażenie tarzającej się po ziemi drag queen. Mój towarzysz nie wytrzymał. Zaczęliśmy się śmiać wydając swoje miejsce ukrycia. Za karę powtarzaliśmy zadanie dwukrotnie. Jak wracaliśmy zaczęło padać i porucznik pozwolił nam zdjąć część rzeczy, żeby moknąc tylko w mundurach. Z naprzeciwka szła grupa z innej kompanii ubrana w pałatki. Jest to gumowy namiot, który służy też, jako płaszcz. Na czele ich kolumny szedł dwukrotnie grubszy ode mnie chłopak, któremu dano za mały namiot. Kiedy mnie mijał zobaczyłem, że gęba wręcz wylewa mu się z dziury na twarz i mówi do mnie: fajnie macie tak w mundurach, my musimy nosić te kondomy. Z kolegą od manewrów trzymaliśmy się razem całe wojsko i powodów do śmiechu mieliśmy co niemiara. Najważniejszym powodem scalającym naszą przyjaźń było zamiłowanie do powiedzeń ze starych polskich komedii. Przyjechał kiedyś do nas wysoki rangą żołnierz i potrzebował dwóch ochotników do przeprowadzki swojego domu. To powszechne, żeby wykorzystywać żołnierzy do różnych takich spraw, ale dla nas to frajda, bo na chwile można opuścić jednostkę. Ów oficer, chyba major, podwiózł nas pod swój dom, dał klucze i kazał zacząć znosić rzeczy. Weszliśmy na górę, otworzyliśmy drzwi i mój kolega idąc korytarzem zaczął: tego Kossaka, tego Kossaka i tego buddę, doszedł do końca korytarza, odwrócił się i dalej, miś, tego Kossaka to bym chciała do salonu a tego budde to do ciebie do gabinetu. Skończył mówić i zbladł. Kiedy podążyłem za jego wzrokiem zobaczyłem, że za mną stoi żona tego oficera, która pakowała naczynia w kuchni. Kobiety w jednostce były w ogóle bardzo interesujące. Kiedy jeszcze przed przysięgą usłyszałem, że mam iść do sztabu po jakieś dokumenty bardzo się ucieszyłem. Wszędzie dookoła wszyscy krzyczeli, bo w wojsku się nie mówi, do tego każdy bluźni jak szewc a tu nagle kobieta. Wszedłem do jej gabinetu i siedzi: ucieleśnienie matki polki, przed czterdziestką, duży biust, nadwaga. Człowiek zaraz złożyłby głowę na tej piersi i w ciszy posiedział, ale się odezwała: a wasz szef nie może się już z chujem ruszyć, tylko ty tu musiałeś dymać?. Nie chciałem się już przytulać.
p.s.
Siedzi facet nad stawem i łowi ryby. W pewnym momencie wynurza się żaba i pyta: - Proszę Pana, czy ja mogłabym wejść na spławik i skoczyć do wody? - A skocz sobie - odpowiada facet. Żaba skoczyła, a facet dalej łowi ryby. Po chwili żaba znowu się wynurza i pyta: - Proszę Pana, a czy ja mogłabym jeszcze raz wejść na spławik i skoczyć do wody? - No, skocz sobie - odpowiada już podirytowany facet. Żaba skoczyła, a facet dalej łowi ryby. Po chwili żaba znowu się wynurza i pyta: - Proszę Pana, a czy ja mogłabym... - widzi wkurzenie faceta, więc kończy - ...usiąść koło Pana? - A siadaj - odpowiada facet. Żaba siada koło faceta, a ten dalej łowi ryby. Siedzą tak sobie w milczeniu, aż ze stawu wynurza się druga żaba i pyta: - Proszę Pana, czy ja mogłabym wejść na spławik i skoczyć do wody? Na to pierwsza żaba: - Spierdalaj! Dobrze mówię, proszę Pana?

czwartek, 19 lipca 2012

WOJSKO cz.2


Na kilka dni przed przysięgą zawołano mnie do biurka podoficera, miałem telefon. Zadzwonił mój ojciec, który powiedział, że zawsze marzył o przyjeździe na moją przysięgę, ale z nimi dwiema (matką i siostrą) w jednym samochodzie nie wytrzyma. Stało się jednak inaczej, bo na przysiędze pojawili się wszyscy. Jednym samochodem jechało przez pół polski towarzystwo jakże ciekawe pod każdym względem. Za kierownicą zmieniali się mój ojciec ze szwagrem, przez co obaj zajmowali przednie fotele w samochodzie. Usposobienie obu panów niezwykle spokojne i ciche pozwalałoby podróżować sielsko gdyby nie sytuacja z tyłu. Tam na kanapie umieszczone zostały ogień i woda. Utrudniające sobie wzajemną drogę moja matka z siostrą stwarzały atmosferę, której wcześniej tak obawiał się mój tato. Zaczęło się już wcześnie rano, kiedy pod blok moich rodziców zajechali Izka i Przemek. Wysiedli z samochodu w sportowych spodniach i luźnych koszulkach przyprawiając moją ubraną w najlepsze rzeczy i po fryzjerze matkę o palpitację. Moja siostra, żeby mamusie uspokoić powiedziała: jedziemy jak stoimy, wszystko nam zginęło w pożarze. Przerażona Zdzisława przeniosła pytający wzrok na Przemka, który wyjaśnił, że ubrania właściwe na te okazje maja w bagażniku, bo nie chcą ich pognieść. Po kilku małych zaczepkach obu pań dotyczących choćby tego, gdzie na czas wyjazdu moja siostra zostawiła dzieci, matka usłyszała: oddałam do ochronki – wycieczka ruszyła. Żeby urozmaicić sobie drogę zabawą pasażerki prześcigały się w pomysłach. Moja siostra przysypiającej matce zatykała nos, na co ta zrywała się wystraszona i słyszała od razu: no, co śpisz – wysiadaj. Ta jak na komendę wyskakiwała z samochodu i okazywało się, że są na jakimś skrzyżowaniu. Matka na złość Izce zabierała jej jedzenie. Trasa do mojej jednostki została znacząco wydłużona, czego powodem była wcześniejsza umowa zawarta pomiędzy mną i moją siostrą.
Kilka lat wcześniej przed pomysłem wstąpienia do wojska oglądałem z Izką „Autoportret z kochanką”, gdzie grająca główną rolę Katarzyna Figura przyjeżdża do swojego chłopaka na przysięgę. W tej pamiętnej scenie biegnie ona w podskokach przed kompanią wojska z różą w zębach i prawie odkrytym biustem. Tak do ciebie przyjadę – zaprzysięgła mi wtedy siostra, tylko ja wolę goździki – odpowiedziałem.
Szkoda, że wtedy język nie stanął mi kołkiem, bo właśnie te goździki przysporzyły tyle kłopotu. Jak na złość wszystkie kwiaciarnie znajdujące się po drodze oferowały wszystkie kwiaty za wyjątkiem tych właśnie upragnionych przez przemierzającą nasz kraj wesołą kompanię. Dlatego należało sprawdzić jeszcze miasteczka poza trasą, obietnica to obietnica. Moja siostra zawsze była bardzo słowna. Kiedyś miała ze mną iść na badania wcześnie rano, zadzwoniła dnia poprzedniego i powiedziała: jutro o szóstej na skrzyżowaniu koło matki, ja na ten krótki komunikat odpowiedziałem: jak cie poznam?,  będę miała kapelusz i ciemne okulary – skwitowała. Nazajutrz stałem na skrzyżowaniu obserwując zbliżającą się kobietę, która wyglądała jak bohaterka taniego kryminału. Na głowie miała kapelusz a oczy jej osłaniały spore słoneczne okulary. Dookoła było ciemno i chłodno, bo był to środek zimy, owa pani podeszła i powiedziała: najlepsze kasztany rosną na placu Pigalle.
Moja matka zadzwoniła i powiedziała, że stoją już na płycie boiska, na którym będziemy maszerować i podała konkretne miejsce, żebym wiedział gdzie patrzeć. O pomyśle mojej siostry uprzedziłem kolegów, dlatego informacja matki była zbędna. Wychodząc z zakrętu na płytę boiska wśród szeregów dało się słyszeć szept: jego siostra. Moim oczom ukazał się obraz wyjątkowy. Otóż sytuacja wyglądała tak: w drugim rzędzie stali mój ojciec i szwagier udając, że nie znają pań, które są przed nimi i zwracają na siebie uwagę wszystkich. Rząd pierwszy stanowiła moja matka usiłująca sięgnąć siostrę parasolem, ta natomiast wybiegała przed szereg, machając częściowo już połamanymi kwiatami w rozpiętej bluzce. Kiedy mnie zobaczyła rzuciła mi się natychmiast na szyje i równie szybko uciekła, bo przypomniała sobie jak boi się broni a ja miałem na piersiach kałasznikowa. W tym czasie Zdzisława całowała wszystkich chłopaków w pierwszych rzędach, bo tak mocno płakała, że nie wiedziała, który to ja. Kiedy dojechaliśmy już do domu, pod blokiem czekali na mnie koledzy z piwami i grillem i koleżanki z piłkami pod bluzkami i napisem „wszystkie twoje”. 

WOJSKO cz. 1


Zawsze chciałem iść do wojska. Większość ludzi w moich czasach kombinowała jak to ominąć a ja nie mogłem się doczekać.  Od dnia, kiedy kazali mi się stawić na komisji wojskowej wiedziałem, że tam będzie dobra zabawa. Taka komisja wygląda następująco: zgania się samych wystraszonych młodych osobników do jednego budynku i gania ich po piętrach. Wszędzie udają, że to, co się tam dzieje jest na serio. Najpierw kazano mi się rozebrać i podchodzić do kolejno ustawionych lekarzy i pielęgniarek. Pierwsza mierzyła mi ciśnienie na niewłaściwej ręce, zresztą to było bez znaczenia, bo słuchawkę miała obok ucha i w tym czasie rozmawiała z drugą, mierzącą obok. Później jakiś pan doktor sprawdzał kaszelek i przeglądał dokumenty, które ludzie znosili żeby się wymigać od służby (ostatnia szansa). Najlepsza zabawa była na końcu kolejki, należało zdjąć gatki i udać się za parawan, który nie wiem, po co tam był, bo co z tego, że nie widzieli cie na sali skoro stałeś przy oknie na parterze, za którym chodzili ludzie. Stało tam jednocześnie trzech poborowych, obmacywanych przez lekarzy, którzy jednocześnie przeprowadzali z nimi wywiady. Pan doktor łapiąc mnie „za co tylko moszna” (taki żart – suchar) zadawał różne pytania i jak skończył powiedział: bardzo ładnie – dziękuje bardzo odpowiedziałem, bo lubię komplementy. Obok stał chłopak, któremu kazano się odwrócić, nachylić i kaszlnąć jednocześnie pytając go czy pali papierosy, zdziwiony odwrócił się spojrzał na lekarza pytając: a co, dymi się?. Na wezwanie przed właściwą komisję składającą się z lekarzy i żołnierzy kazano nam czekać w świetlicy, na której był tylko jeden kanał, Romantica. Oryginalny to obrazek jak w telewizorze leci serial brazylijski o wielkiej miłości a widownia składa się z samych chłopaków, średnia wieku dziewiętnaście lat. Komisja dziwnie na mnie spoglądała, bo ja nie kombinowałem, tylko mówiłem, że chcę. W ich oczach byłem jak samobójca, który tylko czeka, aż ktoś da mu wreszcie karabin. W domu nikt o niczym nie wiedział, więc jak przyszedłem z biletem ojciec się ucieszył, matka załamała. Od razu moi koledzy postanowili, że odwiozą mnie razem do jednostki, bo z całej paczki ja szedłem w kamasze, jako pierwszy. Czas został obliczony tak, że wyjechać mieliśmy o drugiej w nocy, żeby w Warszawie być na rano. Poprosiłem ich, żeby załatwić to w nocy szybko i dyskretnie, bo moja matka bardzo to przeżywa i ja tylko wyskoczę z plecakiem i odjedziemy.  Lekko ten pomysł zmodyfikowali, bo chwilę przed godziną drugą stojąc na dachu samochodu ustawionego pod moimi oknami ryknęli „przyjedź mamo na przysięgę”. Wyjazd wyglądał tak, że w połowie okien zapaliły się światła, ja wpychałem ich na dole do auta a w oknie odwadniała się moja matka. Kiedy wysiadałem w Warszawie wszyscy byli tak pijani, że nie zdawali sobie sprawy, że dotarliśmy do celu, tylko kierowca, mój przyjaciel Cycek przybił ze mną piątkę i z załzawionymi oczami powiedział „trzymaj się michu”. Odjeżdżając wystawił jeszcze rękę przez dach i zostałem sam na dworcu. Moja pewność siebie lekko się wtedy zachwiała i dotarło do mnie, na jakie wakacje się wybieram.
Wcielenie do jednostki to jeden dzień pełny przeganiania kilkuset osób. W czasie biegu ogolą cię, dwa razy wykąpią, ubiorą w mundur, beret i buty i nic z tego nie będzie pasowało (później się można pozamieniać), dopasują cie do jakiejś kompanii i wieczorem nie poznasz już nikogo, kto z tobą jechał autobusem, bo każdy będzie wyglądał tak samo. Ja pierwszego dnia już podpadłem, bo na zbiórce ustawili nas w pasiastych piżamkach a na nogach mieliśmy zwężane, błyszczące papucie, w których wycięto groszki. Kiedy spojrzałem w dół zobaczyłem rząd stóp w identycznym obuwiu, coś jakby ktoś sklonował nogi Magdy M i dostałem ataku śmiechu. Kiedy kładliśmy się spać chyba się sobie przedstawiliśmy, ale rano nikt nie pamiętał, do kogo przypasować, jakie imię. Mnie przypadło łóżko z chłopakiem, który do każdej sytuacji znajdował cytat z polskich starych komedii. On z racji mniejszej wagi spał na górze, ja na dole. Rozumieliśmy się doskonale, bo jego podobnie jak mnie na początku to wszystko strasznie śmieszyło. Drugiego dnia zaczęto sprawdzać, kto, do czego się nadaje i jaką można przydzielić mu funkcję. U mnie wyczytano, że skończyłem gastronomika i chciano wysłać mnie na kuchnię, ale ja bardzo nie chciałem. Udało się tego uniknąć, bo poza mną tylko jedna osoba miała maturę, za to nie umiała odręcznie pisać. Zostałem więc pisarzem, za to z umową, że jak coś przeskrobie to najgorszą karą będzie kuchnia pełna parujących garów w rozmiarze jacuzzi, zimnych blaszanych stołów i pomieszczeń wyłożonych wszędzie kafelkami. Niektóre z nich kryły egzotyczne urządzenia takie jak „maszyna do naświetlania jaj”, co nadawało nawę pomieszczeniu „naświetlarnia jaj”. Każdy dzień na początku był inny. Poznawaliśmy nowe rzeczy i ludzi jednocześnie ucząc się musztry i regulaminów. W tym czasie musieliśmy także zdecydować czy służbę chcemy przejść falowo czy regulaminowo. Tak przedstawiono nam zalety i wady, że jednogłośnie zdecydowaliśmy się całą grupą na falę.
Jeżeli nie było się w wojsku nie wolno tego oceniać. Są rzeczy, które się stamtąd zapamiętuje i naprawdę przydają się w życiu. Jest też niezły cyrk, ale jak ma być, kiedy na rok zamyka się ze sobą samych młodych chłopaków, którym hormony rozwalają łeb?. Zachowania, jakie można tam zaobserwować (szczególnie u siebie) nigdy nie zdarzyłyby się w cywilnym środowisku. Przez pół roku uważasz, że Ci starsi zachowują się idiotycznie, tylko po to, żeby zachowywać się później dokładnie tak samo i uwierzcie mi jest to nieuniknione i nie ma w tym nic dziwnego.
Fala miała bardzo jasne zasady i choć były czasami uciążliwe to przynajmniej było wiadomo, na czym się stoi. Na początku trudno było znieść to, ze robią z ciebie kretyna, później sam zaczynałeś się tym bawić. I tak dowiedziałem się, że ja i mój pobór jesteśmy Lato a nasi „dziadkowie” Jesień. Pierwsze zasady ograniczały się do zakazu mówienia wybranych słów (za użycie jakiegoś stosowano nagany) i reagowania na sytuacje w odpowiedni sposób. Nie wolno było używać choćby słowa „jeden” i należało się pilnować, żeby mówić „raz”. Inaczej należało też zachowywać się, kiedy do południa była kadra i kiedy popołudniu byliśmy sami. Do czasu przysięgi zadań ciekawych miałem kilka. Raz (sic!) za palenie papierosów kazano mi czyścić podłogę w łazienkach o powierzchni boiska do nogi i śpiewać głośno piosenki, ale tylko te, w których jest słowo jesień. Miało to się skończyć tym, że mnie zabraknie repertuaru i będą się mogli jeszcze nade mną poznęcać. Nie wiedzieli, z kim mają do czynienia, więc drąc się w pokrytej kafelkami wielkiej łaźni przerobiłem wszystkie jesienne piosenki Rodowicz, Kabaretu Starszych Panów, Sławy Przybylskiej i stu innych aż przyszedł jeden z dziadków i kazał mi wypieprzać do spania. Innym razem kazali mi głośno śpiewać (melomani jacyś?) sprzątając kamienną komórkę. Akustyka była tam taka, ze przyszedł chłopak z kompanii dwa pietra wyżej i powiedział, ze ich dowódca każe nam ściszyć radio. Bardzo byłem wtedy dumny, bo pomylono mnie z Sewerynem Krajewskim. Byłem także członkiem ekipy szorującej podłogę, na której dziadek robił ślady hamując rowerem, zabawa ta trwałaby w nieskończoność, ale posmarowaliśmy podłogę mydłem i przy kolejnym hamowaniu zatrzymał się na końcu w gaśnicach, wstał i kazał nam skończyć i się kłaść. Dokończyliśmy sprzątanie polerując podłogę „czołgiem”, jest to odwrócone na szmacie krzesełko, na którym siedzi jedna osoba a dwóch innych to ciągnie. Czas do przysięgi nie był oczywiście pasmem samych ciężkich prac obowiązkowych, były i przyjemności. Zorganizowano dla nas mianowicie dyskotekę, na którą część z nas przyszła w piżamach (garnitury) a część w szalokominiarkach (sukienki) i stosownym do nich makijażu z długopisu, reszta tworzyła orkiestrę i przygrywała tańczącym.
p.s.
Moja matka zawsze powtarzała ojcu: weź Waldek ubierz jasne spodnie nie te ciemne jak dziad. Dziś zobaczyłem swoje odbicie w drzwiach autobusu – jasne spodnie, brązowe buty i sweterek przewieszony przez rękę. Taki Starszy – Stateczny, kiedy to się stało? 

środa, 18 lipca 2012

LUMPEX


Codziennie rano szukam dwóch koszulek, jednej lepszej do pracy, drugiej gorszej na trening. Nie jest to łatwe, bo moja czterodrzwiowa szafa pęka w szwach. Nie lubię pozbywać się ubrań, bo zawsze coś się jeszcze może przydać. Ja tłumaczę to sobie tak, że albo to się jeszcze przyda do spania, albo do lasu na grzyby. Argumentacja jest słaba, bo śpię nago a na grzybach byłem ostatnio w dziewięćdziesiątym siódmym roku, zresztą nawet jakbym miał jechać, to w lesie człowiek się przecież nie tarza i mógłbym ubrać się w cokolwiek, no może nie w marynarkę. Średnio wkładam na siebie siódmą przymierzaną koszulkę, wybór tej na trening też nie jest prosty, bo nie mogę ubrać takiej w kolorze spodenek, które aktualnie są czyste, bo jak mam ćwiczyć – w piżamce?. Dlatego przyszedł czas, żeby pozbyć się rzeczy, których nie nosze, co najmniej od roku. W odmętach mojej szafy znalazły się rzeczy, które nawet mnie zaskoczyły. Pierwsze oddzieliłem rzeczy, które mają jeszcze sklepowe metki, więc może jeszcze je założę, choć są w nich takie kwiatki jak smokingowa biała koszula czy trzy jedwabne muchy. Od czasu komunii, muchę miałem na sobie raz, rok temu w swoje urodziny przez całe piętnaście minut. W sumie mam ich cztery, niczym Bogusław Kaczyński. A koszula też nie wiem, po co, bo nie mam smokingu i nie lubię takich kołnierzyków, ale kosztowała dwadzieścia dziewięć złotych, to jak było nie wziąć?. Najgorzej jest pozbywać się kurtek, bo wiadomo to, kiedy jaka będzie potrzebna?. Z drugiej strony zajmują najwięcej miejsca, a zima jest, co najwyżej pół roku to, po co mi tyle?. Najwięcej radości sprawiły rzeczy, o których istnieniu nie miałem pojęcia. Łatwo się ich pozbyć, bo nie jesteśmy związani i pochodzenia ich nie pamiętam, zresztą na szczęście. I tak wśród najciekawszych kwiatków znalazły się: dwie chusty ze sztucznego granatowego materiału z czerwonym logo OPZZ (przysięgam nie wiem skąd), podkoszulek z czarnej siatki w stylu lat osiemdziesiątych (nawet jakbym to włożył przy pomocy łyżki do butów na mokro wyglądałbym jak szynka gotowana), zakupione we Frankfurcie nietypowo porozciągane koszulki z cekinowymi aplikacjami, które miały być sylwestrowymi kreacjami (jakby tych sylwestrów było pięć w roku) a nigdy nie wyjrzały z szafy.  Dodatkowo miałem tam rzeczy, które nawet jakbym chciał nie miałbym gdzie założyć. Znalazłem krótkie spodnie z ciepłego materiału, po co ludzie coś takiego produkują?, jeszcze trudniej odpowiedzieć, po co inni to kupują?. Gdzie coś takiego włożyć?, ani jak zimno ani jak gorąco, no chyba, że z podkolanówkami jesienią, ale co ja występuje w chłopięcym chórze?. To tak praktyczne jak futro na krótki rękaw noszone przez Wiolettę Villas. Na dole szafy buty w ilości, tak między Moniką Olejnik a Carrie Bradshaw, wśród których też ciekawe okazy. Brązowe wiązane eleganckie półbuty z podeszwą, której nie zgiąłby sam Mariusz Pudzianowski, nijak nie dało się w tym chodzić i od razu współczuje bezdomnemu, który to wziął spod kubła. Pluszowe wielkie trampki, zakupione w czasie srogiej zimy (miały służyć, jako papcie), tyle tylko, że w domu w nich za gorąco a na dwór nie można wyjść, bo mokro. Najbardziej zaskakujące okazały się zamszowe tak zwane Mychy Oazowe. Nie wiem gdzie na to była promocja i jak musiała być dobra, ale naprawdę coś takiego kupiłem. Zawsze myślałem, że takie obuwie sprzedaje się w zestawie z gitarą i spódnicą do kostek w stylu studentki ASP, ale reszty kompletu nie znalazłem. Szuflady i pudła także kryły skarby. Znalazł się między innymi grzebień, co dziwne, bo gole włosy od osiemnastego roku życia, komplet muszli akwariowych, skakanka bokserska nabyta chyba w jakimś szale treningowym, albo w promocji. Niespodzianką okazał się koszyk na kierownice roweru, rozmiaru sporego rosołowego garnka, który przydałby się gdybym mieszkał w Paryżu i to w dziewiętnastym wieku a nie tu i teraz. Pod parą kaloszy urywały się trzy odtwarzacze dvd a w jednym z nich odznaka urodzinowa a w drugim rękawy imitujące tatuaże.
Najgorsze jest to, że do przebrania są jeszcze dwie szuflady z bielizną, gdzie kryją się z pewnością skarpety we wszystkich wzorach, kolorach i długościach. Tam gdzie trzymane są gatki też będzie wesoło, bo już teraz jak za bardzo tam kopię to ukazują się: plastikowy pistolet na kulki, skórzane rękawiczki bez palców w stylu Gośki Ostrowskiej, strój Borata z motywem zwierzęcym, spinki do mankietów z logo MON i wiele innych rzeczy. Tylko gdzie w tym wszystkim jest mój paszport?.
p.s.
Ciągle gdzieś czytam o tych ludziach, co chodzą na boso, zwyczajnie w mieście. Wczoraj widziałem jak jedna pani szła sobie do tramwaju na Grójeckiej ot tak jak po łące. Tylko w gazetach opisują, że to tacy ludzie jak my, tyle, że lubią na boso. Ta pani wyglądała odzieżowo jak krzyżówka prof. Marii Szyszkowskiej i manekina ze sklepu Polski Len. Chciałem nawet o coś ją zapytać, ale bałem się, że usłyszę: „mam na imię deszcz a suknia ma niczym wrzosowa polana”.   

piątek, 13 lipca 2012

SŁOWEM MALOWANE


Często w pamięci mamy obrazy, widoki z wakacji, dzieciństwa czy ulubione sceny filmowe. Zdarza się, że silnie kojarzy nam się zapach, dla mnie liście mięty to dom na Wyspie Puckiej moich dziadków, perfumy Paloma Picasso to Anka – mój pierwszy pracodawca, kupa konia pachnie cyrkiem a maść Ben – Gay szatnią w podstawówce. Mam w pamięci także mnóstwo tekstów, napisów i powiedzeń, które od razu o czymś mi przypominają. Najbardziej odległe są te z dzieciństwa jak zaczynałem pisać. Pisałem po wszystkim, co wpadło mi w ręce, przez co bardzo ucierpiał ówczesny (książkowy jeszcze) dowód osobisty mojego taty, bo w rubryce dzieci miał wpisane: Izabela Sobucka, Jakub Sobucki, Paweł, Ola, Janek; nie przeszkadzało to ojcu korzystać z dokumentu przez kolejne dziesięć lat. Późniejszym napisem, jaki pamiętam jest wielka kartka na drzwiach mojego przyjaciela z pierwszej klasy podstawówki „DOMINIK ZAMKNIJ DRZWI NA KLUCZ”, dzięki której Dominik drzwi zamykał. U mnie w domu Zdzisława swoim ozdobnym pozawijanym pismem pisała do ojca kartki na stole w kuchni „WALDEK ZIEMNIAKI SĄ W POŚCIELI”, a na klatce schodowej wielki napis okopcony zapalniczką na białym suficie „SOBUCKI TO CHUJ” – nie wszystkie dzieci mnie lubiły i też niestety umiały pisać. Na dmuchanej różowej świni u rzeźnika, gdzie pracowała moja mama był napis „GOOD LUCK”, kiedyś jakaś kobieta zwróciła jej uwagę, jak można takie obraźliwe rzeczy wypisywać w sklepie a że nikt z pracowników angielskiego nie znał świnie schowano. Po kilku dniach moja siostra odwiedzająca matkę w pracy powiedziała, że ten napis to nic niemiłego, ale matka nie do końca jej nie wierzyła i świnia została pod ladą. Problem ten pojawia się nie tylko przy barierach językowych, o których później, ale przy złym odczytywaniu w języku ojczystym, bądź interpretacji.  Moja ciocia Teresa przeczytała kiedyś slogan znanej marki chipsów „JEŚLI CHRUPAĆ TO PO CICHU” a sąsiad Piotrek stanął kiedyś w drodze ze szkoły przed drzwiami sklepu mojej matki i pyta mnie: „w czym” ?, nie wiedziałem, o co mu chodzi i poszedłem za jego wzrokiem. Na drzwiach było napisane „PRZYJMĘ UCZENNICE”, co on odczytał, jako „przyjemnie uczestniczę”. Napis, jaki pamiętam ze szkoły średniej zamieszczony był na tablicy. Nad panem profesorem od historii, poczciwym i leciwym szowinistą, któremu zawsze po bokach sterczały ku górze przydługie włosy widniało „ THE PRODIGY”. 
Na zastanowienie się nad tematem tego posta natchnęły mnie dwie rzeczy. Jadąc ostatnio przez Saską Kępe zobaczyłem przed sobą seicento z hasłem na szybie „ŻYCIE JEST KRUCHE”, pomyślałem, zwłaszcza w takim aucie, ale zdałem sobie sprawę, że ja jadę za nim na rowerze to powinienem mieć chyba na siodełku „NIE ZABIJAJ”, albo „DOBRANOC”?. Rzecz druga to pani psycholog, do której chodzę, bo ona nie tylko nie przerywa mojego słowotoku, ale także naprawdę słucha. Ostatnio powiedziała, ze mój problem polega na tym, że nie potrafię odpoczywać i mam o tym pamiętać. Od następnego dnia po wizycie wszystko zaczęło mi o tym przypominać. Chłopak biegnący przede mną rano miał napis na koszulce „RELAX”, kiedy zszedł z bieżni weszła dziewczyna z napisem „FIND YOUR ZEN”. Dałem sobie spokój z bieganiem i byłem nawet gotów pomyśleć, że to robota pani psycholog, dopóki nie zobaczyłem chłopaka wychodzącego z szatni w koszulce „YOU READY TO JUMP?”, a tego by mi chyba nie zrobiła.
 Warto się czasami przyjrzeć nadrukom na ubraniach ludzi, bo oni sami często nie zwracają na to najmniejszej uwagi. Na Woli jest pewna bezdomna pani, która pcha wózek z puszkami a na plecach ma dumnie wypisane „FRESH, CLEAN AND READY FOR FUN” a jeden z praskich dresów jechał przede mną na rowerze z reklamą gejowskiej imprezy na Ibizie. Ale co się dziwić przeciętnym obywatelom jak „na górze” też napisy, co najmniej nieprzemyślane. Jak można w wolnych, powszechnych i równych wyborach w kraju demokratycznym reklamować partię hasłem „POLSKA JEST NAJWAŻNIEJSZA”?. Zalatuje to nacjonalizmem a co najmniej nietaktem, bo jak Polska jest najważniejsza?, dla kogo?. Sen jest ważny, jedzenie, przyjaciele – należy także oddychać i spacerować, ale żeby Polska?. Moja Zdzisława poszła wczoraj na rynek, żeby sprawdzić czy pisze się naprawdę „BÓB”, bo ona zawsze jadła „BÓBR” i mówi, ze znowu gadam jej głupoty. Skoro już jestem przy temacie rynku, jeden ze straganów pod moim blokiem też promuje swój asortyment dość oryginalnie „ŚWIEŻUCHNE MALINKI”, „WLOSKIE TRUSKAWKI”, „KRAJOWE MANDARYNKI” czy „BANAN OD PRODUCENTA” to tam norma.
Słowu pisanemu należy się także przyjrzeć przy okazji wyjazdów. Przy ostatniej wizycie w Nałęczowie na płocie widziałem napis „BYDLAKU NIE WYRYWAJ ROŚLINEK, PRZYJDŹ TO CI DAM” w Egipcie na sklepie był napis po polsku „OBNIŻKA NA WSZYSTKO 100%”. Moja mama w hiszpańskim hotelu znalazła tylko dwa napisy po polsku „PROSIMY NIE WYNOSIĆ RĘCZNIKÓW” i „NACZYNIA ZOSTAW W RESTAURACJI”, wróciła urażona. Niemieckich napisów z kolei nie rozumiem ja, choć już ich wymowa dostarcza mi przedniej zabawy. Przy jednej z wizyt u zachodnich sąsiadów mój kolega Krzysztof zauważył, że tam już małe dzieci umieją mówić po niemiecku. Ja preferuje natomiast ich próby mówienia naszym językiem, czego najlepszym przykładem jest mój znakomity niemiecki kolega – mistrz zabaw językiem polskim, który niczym germański profesor Bralczyk rozbroić potrafi mnie każdym zdaniem. Poza niemieckim włada on jeszcze angielskim i po trochu francuskim i hiszpańskim i kiedy chce cos wytłumaczyć korzysta ze wszystkich na raz. Najbardziej kreatywny jest rano, jak zapytałem go jak spał?, usłyszałem „JAK SOSIK, SENSIK ZNACZY SOSOŁ” (jak suseł), a kiedy mówię mu o czymś nieprzyjemnym na początek dnia słyszę „NIE NARÓB MI ZŁEGO SUMIENIA” (nie popsuj mi nastroju). Według niego także za złe zachowanie należy się „KLOPS”, obawiam się, że te zasadę też wyznaje moja Zdzisława, bo u nas w domu jadło się i za karę i w nagrodę, chyba mamy jakieś niemieckie korzenie, w końcu matka jest ze Szczecina. Pewnie dzięki czemu ja i siostra mamy tak sportowe sylwetki. Czasami to, co mówi jest po prostu kalką z innego języka. Z okazji obrony mojej magisterki powiedział mi „CIESZE SIĘ DLA CIEBIE”, ale najtrudniejszą lekcję lingwistyki przejść musieliśmy w warszawskich Łazienkach. W czasie spaceru po alejkach parku w pewnym momencie głośno krzyknął „EICHHORNCHEN”!, moja nikła znajomość tego języka sprawiła tylko, że podniosłem ręce, ale widząc, że coś usiłuje mi pokazać, poleciłem „po angielsku spróbuj”. „SQUIRREL” padło tym razem i okazało się, że mój angielski aż tak daleko jeszcze nie zaszedł. Widząc, że on usiłuje jak może powiedzieć mi, co widzi w końcu wykrzyknął „VEVERKA”! i tak język naszych wspólnych sąsiadów pozwolił nam skierować wzrok ku rudemu szczurowi skaczącemu po drzewie.
Ze wszystkich podróży i zabawy z napisów najwięcej frajdy miałem w Czechach. Na sześćset pięćdziesiąt zdjęć z tego wyjazdu ponad trzysta zrobiłem produktom w sklepie. Niczym japoński turysta otwierałem nawet zamrażarki, żeby to wszystko uwiecznić. Oni reagują na nas dokładnie tak samo jak my na nich, więc zabawa jest obopólna. Czesi nie umieją wymówić słowa „wielbłąd” i mówią „BIELBLĄD”, bądź „KAMEL”, Śmieja się za to ze słowa „hurtownia”. Na pierwszym spacerze z koleżanką Czeszką spotkaliśmy jej znajomą. Z ich rozmowy zrozumiałem, że ta spotkana przez nas wyszła za mąż, na co ta idąca ze mną odpowiedziała „O JEŻISZ MARIJA”. Zacząłem się z tego śmiać, świeża panna młoda zdziwiona moim zachowaniem zapytała, „dlaczego on się śmieje”?, „jest z polski” uzyskała odpowiedź i obie potaknęły. Od nazw „POLEVEK”, oddziału „GYNEKOLOGICKO – PORODNICKEGO” czy innych „POMAZANEK” po trzech dniach bolał mnie brzuch.
Na szczęście w większości krajów używane są słowa, które brzmią podobnie na całym świecie. Wyrazy takie jak „komputer”, „ambulans” czy „taxi” są rozumiane prawie wszędzie, chyba, że ktoś pojedzie na Węgry. Tam coś, co wydaje nam się restauracją może okazać się fryzjerem. U nas też silono się na używanie języków obcych i na Eurze mogliśmy zobaczyć ciekawe napisy. Na dworcu centralnym tabliczki „PLAFORM 3” lub „INFORMATION FOR ALIENS”. Ogromną trudność sprawić może także rozumienie mowy naszych rodaków, którzy wyjechali do Anglii. Mają oni skłonność do mieszania dwóch języków, dlatego można usłyszeć „POLECIMY HAJŁEJEM DO IKEI”, „CZY ŚNIADANIE MA BYĆ Z BINSEM?”, „U NAS SKLEPY SĄ DZISIAJ KLOUZET, BO JEST SANDEJ” albo „JEST KUL, BO MAM DZISIAJ HOLIDEJA”. Z języka angielskiego słabo korzystał także jeden z mistrzów tatuażu na Pradze, który wytatuował swojemu klientowi „RSPECT”, ten zorientował się dopiero po dwóch tygodniach. Bawią także słowa dopisane do najróżniejszych oryginalnych komunikatów. W autobusie na informacji „w dniach 16-17 komunikacja miejska jest bezpłatna” ktoś dopisał „TO SUPER”, a na mojej klatce do kartki o treści „przez najbliższe trzy dni w bloku nie będzie ciepłej wody” dopisano „FATALNIE”.  Problemów przez głupie napisy może spodziewać się także moja siostra. Zdarza się, że czasami w różnych miejscach żądają od nas historii konta a tę ona ma bogatą. Dorzucam się do lekcji językowych (o ironio) mojej siostrzenicy i urozmaicam te przelewy tytułami „NA ŁYŻWY – Erwina Ryś Ferens”, „Z POZDROWIENIAMI I PIOSENKĄ –Justyna Steczkowska” czy „NA SKAKANKĘ – Mariola Bojarska Ferenc”.
Trzeba zawsze pamiętać, że język należy dostosować do słuchacza, o czym doskonale wiedzą rozgłośnie radiowe i dlatego w radio Eska słyszymy „HEJ HEJ, KTO CHCE KARNET NA SIŁKE I SOLKE?” , też pytanie – kto by nie chciał?.
p.s.
Z muzyka też można nie trafić do okoliczności. Podczas wizyty na oddziale kardiologicznym, gdzie przywożą ludzi kilka godzin po zawale czekałem żeby odwiedzić znajomego. Patrzyłem na płaczących w poczekalni ludzi a twarz wbijałem w kurtkę, bo z głośników na korytarzu sączyło się „serduszko puka w rytmie cza cza”.

czwartek, 12 lipca 2012

Miasto moje a w nim

http://www.youtube.com/watch?v=8va6Io58da8&feature=share
Dziś cały dzień na rowerze, przejeżdżałem z jednej strony rzeki na drugą, na przemian mostem albo wodnymi tramwajami, które mają bardzo śmieszną obsługę i są za darmo. Jest weekend, upał i na mieście pełno tutersów i turystów. Nie sposób opowiedzieć jak na tym całym Eurze zyskało miasto. Można być fanem piłki albo nie, ale nie można nie docenić tego jak się zmieniło prawie wszystko. Mnóstwo ścieżek rowerowych, zarówno takich twardych jak i terenowych, nareszcie robione są już asfaltowe a nie układane z kostki, na których szczena dzwoni na przemian z dzwonkiem. Warszawa zmieniła się w przygotowaniach do tej sportowej imprezy tak szybko, że gdyby nie te całe zawody nie wyglądałaby tak za piętnaście lat. Największym sukcesem jest zmiana, jaka dokonała się w Nas samych. Do tej pory to nie w głowach zachodnich turystów byliśmy „zawsze gorsi” tylko sami tak o sobie myśleliśmy, teraz, kiedy zobaczyliśmy, że bawimy się, wyglądamy i czujemy tak samo jak Oni możemy bardziej niż kiedykolwiek wcześniej czuć się Europejczykami.
Zawsze wracałem silnie podniecony z Berlina, Paryża czy Londynu, w których jest wszystko i wszyscy. Atrakcje dla turystów, rowerzyści, ciągle otwarte knajpy i tłumy uśmiechniętych ludzi, którzy widząc kogoś nerwowo rozglądającego się z przewodnikiem w ręce sami proponują pomoc. Taka jest teraz Warszawa, tacy jesteśmy już teraz my, jara mnie to jak nic innego ostatnio. Mamy poprawnie działający i dostępny publiczny transport, mnóstwo międzynarodowych restauracji, w których egzotyczni kelnerzy zachwalają swoje kuchnie łamaną polszczyzną, świetne i ciekawe muzea, które nie straszą już kapciami i ciszą, Łazienki Królewskie, Skaryszewski, który jak mówi Krystyna Janda „zmienia się, co pięćdziesiąt kroków”, Wilanów, w którym brakuje jeszcze tylko wypożyczalni łódek tak jak jest w Cambridge, bo okolice oglądane z pozycji rzeki muszą być niezwykłe, stadiony, o których urodę można się spierać, ale nie da się zaprzeczyć temu, że koncert Starej na narodowym pierwszego sierpnia oprawę będzie miał należytą a nie w tumanach kurzu jak ostatnio na Bemowie. Park fontann odwiedzany przez dzikie tłumy przez cały tydzień, porozstawiane wodne kurtyny i zabawny gruby Pan z papierosem w kąciku ust, podający lodowatą wodę w kubeczkach i napełniający bidony rowerzystom z beczkowozu przy rotundzie albo Pani z umalowanymi na róż zębami, która w szalecie na placu Zamkowym słucha „Oto jest dzień, który dał nam Pan”. Jedyne, czego mi brakowało w mieście, to takiej dzielnicy jak londyńskie Soho, albo berliński Kreuzberg.
Zmieniło się to po ostatniej wizycie w M25 na Pradze. Dostałem zaproszenie na wystawę zdjęć, nic specjalnego – ktoś czterdzieści lat temu porozbierał facetów, dał im sznurek, albo piłkę i zrobił im czarno białe zdjęcia, za które dziś chcą po osiem stów za sztukę. Odwiedzenie tej wystawy nie miało kompletnie sensu, bo po okolicznych bramach chłodzą się w cieniu porozbierane dresy i to live i nikt im ośmiu stów płacić nie musi za to, że patrzy. Kiedy wracałem rowerem przez te podwórka praskie, które wyglądają jak scenografia filmu o tematyce powojennej zapatrzyłem się w jedną z takich bram i nie zauważyłem, że zmieniło mi się światło, właściwie zostałem poinformowany przez jednego z chłodzących się: pedałuj gruby, pedałuj!. Wracając jednak do M25, to fantastyczne miejsce z niecodziennymi atrakcjami takimi jak: muzeum neonów, sklepami z polskim designem (jakieś przedziwne, piękne krzesła, kubki i inne wynalazki w najróżniejszych kolorach i wzorach), restauracja z permanentnie uśmiechniętą młodą obsługą, outletami modnych marek i pewnie mnóstwem innych rzeczy, których nie zdążyłem zobaczyć za pierwszym razem. To teraz będzie moje miejsce w Warszawie.
Powiedziałem wszystkim moim znajomym, że jeżeli raz jeszcze raz będę narzekał porównując Warszawę z zachodnimi stolicami to mogą mi sprzedać liścia.
p.s.
Dziś rano po treningu rozmawiałem z bardzo rozbudowanym panem dobrze po pięćdziesiątce:
Pan – ale gorąco na dworze, robić się nie da
Ja – teraz to by było dobrze być na wakacjach
P – synek, ja już nie byłem na wakacjach dziesięć lat
J – to koniecznie musi Pan gdzieś pojechać, jak tak ciężko pan pracował
P - nie, ja w więzieniu siedziałem.

Prawie wszystko o mojej Matce


Bridget Jones mówiła, że jej matka jest z czasów, kiedy korniszony były wyszukaną przystawką. Moja Matka reprezentuje okres śmietany i masła. Powinna była urodzić się w Paryżu, bo masła używa z iście francuską finezją. Jej znane w całej rodzinie niedzielne obiady promiażdżycowe składają się z potraw zawierających masło lub śmietanę a nierzadko jedno i drugie. Przykładowy zestaw to: kartofelki ugniatane z masłem i śmietaną, mizeria ze śmietaną, bigosik, pieczarki na maśle, schabowe w głębokim tłuszczu, kartofelki naturalnie polane tłuszczem od smażenia kotletów i do tego kompocik ulepek. Ten zestaw czasami modyfikowany jest o zasmażane buraczki. Nie mniej jednak po każdej wizycie u lekarza ojca czy jej zawsze się zastanawia: Waldek, skąd u nas taki fatalny stan żył?. Używa własnego języka zrozumiałego tylko przez najbliższą rodzinę i kobietę z kiosku pod jej blokiem, np.: W Nowym Jorku zawaliły się wieże Intersiti (World Trade Center), dzień dobry poproszę Egetszoł (head&shoulders), moja córka choruje na przestrzeń (klaustrofobia), jaka szkoda, że zmarła ta piosenkarka Kniukju Humston (nie myślcie, że to takie łatwe, chodziło o Amy Winehouse). Jej największą pasją są firany, chodniczki, obrusy, serwetki i kwiaty. Jeżeli poprzestawia kwiaty, zmieni firanę ewentualnie każe Ojcu przetrzeć żyrandol – idzie na „spacer z psem”, żeby popatrzeć jak z dołu wyglądają jej okna. Gdyby jeszcze kiedykolwiek miała pracować najlepiej odnalazłaby się w Muzeum Narodowym, ponieważ w domu panuje podobna atmosfera. Podłoga myta jest sześć razy dziennie, niczego nikomu nie wolno dotykać, za strącenie kurtką serwetki w korytarzu grożą poważne sankcje, podobnie jak za powieszenie kurtki na wieszaku (wieszak jest zagadką, bo wszystko trzeba wieszać w szafie, nikt nie wie, kto i kiedy dostąpi zaszczytu powieszenia na nim okrycia). Wszyscy przed wejściem do domu zobowiązani są zdjąć obuwie, jak mnie widzi dwa razy w roku najpierw woła Synek! A zaraz Buty!. Kiedyś na jakąś imprezę przyszła siostra mojego ojca i upierała się, że nie zdejmie kozaków, bo pasują jej do stroju, usłyszała: i bardzo ładnie wyglądasz, masz tu łapcie, siedziała po chwili za stołem w jednych z papci z bogatej kolekcji Zdzisławy. Raz do roku natomiast jest odstąpienie od reguły, gdy do domu przychodzi ksiądz. On wprawdzie butów ściągać nie musi, ale trasę na swoje miejsce ma wyłożoną folią i jak choć lekko z niej zboczy zostanie natychmiast sprowadzony na należyty szlak. Zdzisława żyje głównie po to, by organizować święta. Jest to ten okres w roku, kiedy robi się trudniejsza niż zwykle. Odkąd została jej organizacja Wielkanocy, bo Wigilia urządzana jest przez moją siostrę, na każdym kroku udowadnia jej, że ona zrobiłaby to lepiej (jak wszystko zresztą). Wygląda to mniej więcej tak: kiedy na stół wjeżdża barszcz, moja siostra słyszy pierwsze to taką masz tylko wazę, ja mam inną, tu jeszcze Izka wytrzymuje, żeby za chwile usłyszeć Ja to inaczej bym rybę podała u siebie, na co już uzyskuje odpowiedź to idź do siebie i sobie podaj. Po jednym upomnieniu przez moja siostrę poddaje się, bo jest to wyjątkowe starcie charakterów. Złożona relacja pomiędzy moją matką i siostrą zaczęła się od incydentu, kiedy to w dzieciństwie Zdzisława ugryzła Izkę w sklepie, bo ta nie chciała włożyć kaloszy. Później incydentów było jeszcze wiele jak choćby taki, kiedy to wysłała moją siostrę na kolonie tylko po to, żeby pieczołowicie zbierane (z wielkim wtedy trudem) plakaty pokrywające całe ściany jej pokoju zamienić na pięknie pomalowane na biało apteczne wnętrze. Ten sam fortel zastosowała kilka lat później ze mną. Zawsze uważała, że moje akwarium śmierdzi, wiec wysłała mnie na obóz a jak wróciłem w akwarium stała paprotka, powiedziała zdechły chyba z przejedzenia, ale nie mogłam ich nie karmić, bo ciągle na mnie patrzyły.
Nie ma takiego filmu, którego by wcześniej nie widziała, w każdym zna zakończenie. Do wszystkiego dodaje Vegetę, kiedy zaczynałem szkołę gastronomiczną i chciałem popisać się w domu Strogonowem miała zakaz wstępu do kuchni. Jak jedliśmy obiad i jej powiedziałem, że bez tego też można uzyskać smak dziwnie się uśmiechała, okazało się, że dosypała jak poszedłem do łazienki. Nie czyta etykiet, dlatego zdarza jej się wykąpać w balsamie do ciała, zęby umyć kremem do golenia, pod makijaż nałożyć krem do stóp a kremu pod oczy użyć, jako balsamu, oliwkę Bambino stosuje zamiennie do wszystkiego. Nie można się do niej dodzwonić w godzinach 8 – 10 i 20 – 21, w pierwszym przedziale dyskutuje ze swoimi siostrami i matką a w drugim są seriale. Przez telefon mówi tak głośno, że jak dzwoni do mojej siostry taniej byłoby wychylić się przez okno, bo ta mieszka dwie ulice dalej. Zawsze brakuje jej inspiracji do robienia obiadów i wszystkich o to pyta. Zawsze jak przychodził do mnie którykolwiek kolega zatrzymywał się na chwile na klatce pomyślał, żeby po wejściu wyrecytować, i tak: dzień dobry Grzesiu, co mama robi na obiad? – Dzień dobry Pani Zdzisiu: krupnik, zrazy, kasza i surówka z kiszonej kapusty. Wtedy mógł już spokojnie iść do mojego pokoju. Jeżeli akurat nie ma jej w domu, to jest (jak mawiają wnuki) w centrum rozrywki Lidl ewentualnie Biedronka. Może też, jeżeli jest to pora letnia opalać się pod domem z psem. Było to zawsze moim utrapieniem, ponieważ matka opala się pod domem w podwiniętych szortach Ojca i białym zwykłym staniku, obok leży na plecach pies, który opala się z nią – tak lubią. Moja szkoła podstawowa i średnia znajduje się rzut beretem od mojego domu i nigdy jej ten strój nie przeszkadzał, żeby wyjść na ulice i porozmawiać z którąś z moich przechodzących profesorek o moich postępach w nauce.  W robieniu obciachu jest mistrzynią, tylko teraz robi to wnukom. Potrafiła stać obok naszego samochodu na boso z brudnymi nogami i jak wychodziłem z lekcji z kolegami, krzyczała: Kuba chodź z nami na działkę, boso wracała także z miasta i kupowała jedna parówkową kiełbasę, której w domu nikt nie jadł a ona zjadała ją idąc z miasta, goniąc zawstydzonego mnie z sama torebką, bo zakupami objuczony szedłem przed nią, ewentualnie ojciec, ale na nim nie robiło to wrażenia. Jak pytałem, dlaczego ją przywiózł na boso pod szkołę, wzruszał ramionami, – bo co on tak naprawdę mógł?. Inną opcją było przyjście po mnie do szkoły zimą z psem w zestawie futro + adidasy.
 Chodzi co niedziele do kościoła, ale na msze dla dzieci, bo jak mówi: na tych to tak ładnie śpiewają i można sobie popłakać a na późniejszych ględzą o polityce (płacz to swego rodzaju hobby). Jedną z traum dzieciństwa jest procesja z okazji Bożego Ciała, byłem mały i bardzo bałem się strażników w blaszanych pancerzach. Zdzisława widząc to uznała za zabawne popchnąć mnie na jednego aż uderzyłem o niego głową, do dziś to pamiętam i jak widzę ich przy grobie w kościele w Wielkanoc to jeszcze czuje respekt. Kiedy jeździe z ojcem na wakacje zabiera wszystko swoje. Jak mieszkaliśmy wszyscy i mieliśmy dużego fiata ojciec zawoził najpierw na wczasy matkę i mnie z siostrą a później wracał przez pół polski po pościel, talerze, garnki i połowę naszego domu, bo Zdzisława nie uważała za właściwe używać rzeczy po kimś. Jak mówiłem wszystko wie i robi najlepiej, ma swoje sposoby na policje i wychowywanie dzieci, nie tylko swoich. Kiedy zatrzymuje ja z ojcem policja, krzyczy zagłuszając policjanta: proszę pana, bardzo dobrze, że pan nas zatrzymał, on jak wariat jedzie, tu to jeszcze nic, ale wcześniej jak było szybko ja się boje tak jechać, ale co mam zrobić, cholery z nim dostane, mówię panu on jest najmądrzejszy a jak nas pozabija to, co będzie?!. Po czym policjant bierze ojca do radiowozu, oddaje dokumenty i mówi pan to już w domu za swoje dostanie. Kiedy wraca do samochodu Zdzisława uśmiechnięta pyta: dobrze Waldek?. Wychowanie dzieci natomiast było w domu problemem bardziej złożonym, ponieważ moja siostra, kiedy urodziła pierwsze dziecko chciała jak większość młodych matek wykorzystać wiedzę książkową i najzwyczajniej do wszystkiego dojść sama. Absolutnie ten pomysł nie podobał się Zdzisławie i wyszydzała wszystkie jej poczynania, Izka poddała się, kiedy przecierała wszystko, co dawała Karolinie do jedzenia, łącznie z kurczakiem a okazało się, że matka od kilku dni karmi ją pomidorówką z makaronem. Wymarzona wnuczka ma także dzięki babci osobliwy album z dzieciństwa, ponieważ matka wkładała ja do najdziwniejszych rzeczy i fotografowała. Wykorzystywała do tego garnki, kosze wiklinowe itp. dodatkowo czesała jej jedenaście włosów we wszelkie możliwe fryzury. Ówczesnej kolekcji spinek i gumek tego dziecka nie powstydziłaby się żadna kudłata gwiazda, choćby Willas. Później, kiedy Karolina była już starsza przekupywała ją dwoma złotymi na słodycze, żeby ta jeszcze dała się czesać babci. Mnie taką samą forsę dawała, kiedy ruszały mi się zęby i chciała dotknąć, ja chodziłbym z takim ruszającym się dwa tygodnie aż by sam wyleciał, ona zawsze obiecywała, że go tylko dotknie i zawsze mi go wyrywała. Teraz Karolina jest od niej wyższa o półtorej głowy i jak ją ostatnio zobaczyła pod blokiem w nonszalancko wydekoltowanej bluzce, to jej powiedziała, że jak jeszcze raz ją w tym zobaczy to jej te bluzkę spali. Na co usłyszała nie świruj babcia i jak mi powiedziała: nie wiem jak z tym już walczyć. Drugi wnuczek Zdzisławy – Bartek, galerie zdjęć ma nieco spokojniejszą z dwóch powodów. Przy drugim dziecku siostra z mężem nie mieszkali już z nami i nie miała do niego takiego dostępu poza tym on większość dzieciństwa spędził na nocniku lub na plastikowym motorze zaraz przy jej nodze.Jego Zdzisława natomiast nękała całe dzieciństwo jedzeniem. On łasuchem nie jest i dało się nierzadko słyszeć: znów idzie z chlebem albo z bułką. Teraz, kiedy pod jej blokiem jest nowe boisko do piłki, Bartek jednym okiem broni na bramce a drugim sprawdza, czy przez okno upolowała go babcia.
Moja matka nie rozpoznaje także głosów w słuchawce, co sprawia, że czasami my się dobrze bawimy a czasami ona. Kiedy dostała od ojca pierwszą komórkę, mój szwagier nie zmieniając głosu dzwonił do niej podając się za najróżniejsze osoby – ja też. Zabawę te przerwał ojciec, kiedy zobaczył, że matka instruowana telefonicznie ustawia się w jakimś dziwnym kierunku, wystawia rękę za okno i odpowiada na pytania. Poza tym, że nie słyszy, kto dzwoni to numery też wybiera losowo. Kiedyś zadzwoniła do mnie o siódmej rano i mówi, że nie widziała dzisiaj jak moje dzieci idą do szkoły, odpowiadam jej, że ja nie mam dzieci, to się zdziwiła. Chciała oczywiście zadzwonić do mojej siostry i zameldować, ze dzieci nie zrobiły rundy honorowej pod oknem babci. Rundę honorową za to kiedyś robił mój ojciec, bo się okazało, że Zdzisława na jednym kanale w telewizorze odbiera monitoring miejski i przez pół godziny codziennie gapiła się na jedno z kaliskich skrzyżowań, żeby zobaczyć, kiedy ojciec idzie z pracy, żeby wstawić ziemniaki, ten zaś zobowiązany był przystanąć i pomachać do kamery. Ale wracając do telefonów, zadzwoniła do mnie kiedyś i pyta, o której będę na obiedzie. Zdając sobie sprawę (ja nie ona), że jestem w Warszawie a ona w Kaliszu mówię: za cztery godziny jak chcesz?, Wyzwała mnie, że nie będzie sterczeć cały dzień przy garach i idzie się opalać – oczywiście była przekonana, że rozmawia z ojcem.
Innym razem została wyróżniona w pracy wycieczką autokarową do Hiszpanii. Wydarzenie było to ogromne, ponieważ nigdy tak daleko nie była. Chwaliła się koleżankom na ławce: Słuchaj Zuzia jadę tak: Austria, Francja, Lazurowy Brzeg aż do Hiszpanii, na co Zuzia (serio) odpowiadała: kurcze Zdziśka – Austria, kangury zobaczysz. Należy jeszcze widzieć, że Zdzisława nie obsługuje urządzeń wszelkich, jak kończył się film w wideo to przychodziła mnie budzić: chodź i tam wyłącz, bo się skończyło. Na to ja: to wyłącz wszystko z kontaktu. Tak, jeszcze popsuje – odpowiadała. Jak miała wrócić z tej wycieczki chcieliśmy jej zrobić niespodziankę i kupiliśmy dwa razy taki telewizor, jaki był przed jej wyjazdem. Czekamy na nią pod blokiem, żeby zobaczyć jak wysiada w czarnym kapeluszu z rondem, zjarana na heban, ale to nie zrobiło na nas takiego wrażenia. Weszła do domu opowiadając bez łapania powietrza o wyjeździe i w pewnym momencie chwyciła pilota o wiele bardziej skomplikowanego niż ten poprzedni i ściszyła telewizor czy to musi tak ryczeć?. Wcześniej nigdy nie używała pilota, mina moja i ojca kazała jej się rozejrzeć i zauważyła nowy telewizor.
Jest także mistrzynią w przyrządzaniu gołąbków i młodej kapusty, za to antytalent ma do cukiernictwa. Kiedyś upiekła pączki to rzucała nimi w sąsiadki przez okno, bo były jak kamienie. Pieczenie wymaga trzymania się przepisu, do czego nie jest zdolna. Odmierzając proszek do pieczenia, kiedy ma dodać trzy łyżeczki odmierza jedną raz, drugą dwa i wsypuje resztę z paczki trzy. Jeżeli coś jadalnego w życiu upiekła to jest to karkówka. Nie znosi zapachu rzeżuchy i uważa go za tożsamy z wonią śmierdzących skarpetek. Ja bardzo lubię, więc kiedy sadziłem gdzieś u siebie w pokoju, węszyła aż znalazła. Nigdy do końca nie była pewna czy szuka rzeżuchy czy skarpet. Przeszukiwania pokoju, jak i osobistych rzeczy nigdy nie sprawiały jej kłopotu. Znalazłszy w moim plecaku prezerwatywy, schowała je i poczekała do niedzielnego obiadu, żeby położyć je na stole przy całej rodzinie. Ojca to nawet nie obeszło a jak usłyszała od Izki, ze zamiast mi zabierać sama mi powinna kupić to uznała nas za idiotów. Każdy samochód dla niej to Renault i nie warto o tym nawet dyskutować. Odkąd mieszkam w Warszawie przyjechała raz. Miała zapowiedziane, że jak cokolwiek zacznie sprzątać to idzie do hotelu, czego bardzo nie lubi. Siedziała niezadowolona na kanapie, bo ciągle była obsługiwana, uprosiła mnie, że sama sobie zrobi kanapkę i została przyłapana na zamiataniu w kuchni, bo jak mówiła – strasznie nakruszyłam. Pilnować jej nie mogłem niestety w nocy, więc zamknięta w mojej sypialni poukładała mi w szafie. Na mieście za to czuła się fantastycznie, zwłaszcza, gdy spotkała na marszałkowskiej grupę Free Hugs. Trochę się na początku przestraszyła, dlaczego ci ludzie się do niej tulą, po czym sama zaczęła z nimi biegać po chodniku i jak mówiła: tutaj to jest super, w domu ojciec mnie nawet nie chce przytulić a tu na ulicy – przechodnie brali ją za członka grupy. Wchodziła i spadła ze ściany wspinaczkowej, skakała na skakance i pływała łodzią w Łazienkach. Wyjeżdżając powiedziała mi tylko, że jest rozczarowana, bo chciała zobaczyć kogoś znanego a jej się nie udało. Czekaliśmy na pociąg w kawiarni na Centralnym i do środka wszedł Bartłomiej Topa. Poróżowiała ze szczęścia i zaczęła mnie szturchać. Kiedy ów gwiazdor został wezwany po swoją kawę niechcąco przechodząc potrącił Zdzisławę, bardzo Panią przepraszam, że potrąciłem, na co usłyszał: Pan może.
Wielkim wydarzeniem w jej życiu był ślub mojej siostry. Płakała przez dobry tydzień o mało się nie odwadniając. Zabroniła nam się śmiać w kościele i jak zobaczyła, że śmiejemy się w trakcie mszy, syczała tak, że ksiądz patrzył na nią a nie na młodą parę. Nam było wesoło, bo ja będąc świadkiem mojej siostry i klęcząc za nią wkręcałem ją, że ma cenę na bucie, co ją denerwowało.
Takich historii jest jeszcze mnóstwo, ale boje się, że dostane za nie w łeb, dlatego już wystarczy. A co do tytułu tego posta, to oczywiście trawersacja tytułu jednego z filmów Almodovara, myślę jednak, że do nakręcenia filmu o Mojej Matce potrzebny byłby jednak Tarantino.
p.s.
Muszę się przyznać, że w głupim fotografowaniu Karoliny też uczestniczyłem.