sobota, 20 lipca 2013

ŻYCIE WARIATA


Cały dzień jeździłem dzisiaj na rowerze. Niewiele ma to wspólnego z kondycją fizyczną, bo zaliczyłem obiad i kolacje na mieście. Żeby jednak było trochę fit wybrałem plastry indyka z warzywami. Kiedy podszedłem odebrać je w barze pani zaproponowała mi jeszcze kotleta de volaille, bo: „dopiero, co świeżutki usmażyłam a już zamykamy, pan zje”.

            Stojąca za nią koleżanka spojrzała na nas tak, że gdyby wzrok mógł zabijać leżelibyśmy tam sztywni. Chyba sama miała ochotę na usmażone mięsko. Przy kolacji już się nie oszukiwałem i wziąłem makaron patataj smażony w woku i ociekający tłuszczem. To pedałowanie też jeszcze nie daje efektów, bo od wypadku mam takiego pietra, że jeżdżę wolno jak żółw. Na głowie kask a oświetlony jestem jak budynek Smyka w święta. Samochody przepuszczam nawet jak mam zielone a kiedy trafi się srebrne BMW (w Warszawie to chyba, co drugi samochód) to całkiem schodzę z roweru i zamykam oczy.

            Taka spokojna jazda ma też swoje plusy. Obserwuje ludzi i słucham, co mówią. Jeżdżąc dzisiaj zastanawiałem się, jakim cudem ja ściągam na siebie te wszystkie sytuacje, które Wam później opisuje?.

            Nie dość, że wszędzie trafiam na kosmitów to zapamiętuje wszystkie najgłupsze rzeczy. Ta wiedza do niczego (poza pisaniem bloga) się nie przydaje. Pamiętam na przykład jak w wieku lat dziewięciu byłem z rodzicami na wczasach w Ślesinie i na bramie było napisane: „kierownik ośrodka Ciuciurupa Kozłowska”. Słownik podaje, że to określenie pejoratywne, jak „pokraka”. Dlaczego tam to umieszczono, jako imię i po co ja to pamiętam?, Nie mam pojęcia.

            Dziś przejeżdżając pod ambasadą Włoską obserwowałem dwójkę ludzi spacerujących z psami. Przysięgam Wam, że zdjęcie tej pary powinno się umieszczać pod artykułami, w których jest mowa o tym, że psy są podobne do właścicieli. Jak się później okazało nawet wabią się adekwatnie do wyglądu. Pan w powyciąganej koszuli z browarem szedł z kundlem do połowy ufajdanym błotem. Pies jak pan: szczęśliwy i wolny, bez smyczy. Na ławce siedziała pani pochłonięta lekturą. Wyfiokowana jak na Boże Ciało a obok niej psi odpowiednik. Pudlica. Szyja wyprostowana i skupiony wzrok, u obu. Nagle kundel żywo ruszył w stronę suczki i zaczęli szczekać. Pies głośno i chaotycznie, suka miarowo, dystyngowanie i raczej z cicha. Jednocześnie odezwali się właściciele piesków:

- Pimpek, przestań kurwa szczekać.
- Dilajla, nie reaguj.

            Zacząłem się śmiać i rozglądałem się dookoła. Nikt poza mną nie zwrócił na to uwagi. Zastanowiłem się ile takich głupot zaprząta mój umysł?.

            Zawsze, kiedy przejeżdżam obok Victorii i zatrzymują się auta w pierwszym siedzi kobieta. Po kiego grzyba to zapamiętałem?. Nie wiem.

            Kiedy dojechałem do starówki przyglądałem się, jakie atrakcje czekają na turystów odwiedzających stolicę? Otóż dzieci do fotografowania się mają do wyboru dziada oblepionego kwiatkami, stojącego w dużej doniczce i udającego tańczący kwiatek, do muzyki z radia na baterie ustawionego z tyłu. Kawałek dalej stoi lujek bez zęba ubrany w zbroje rycerską i ma tylko jeden tekst zaczepny: „ile ważysz mały?, to tyle ile cały mój strój”. Po czym uśmiecha się promiennie pokazując ubytki a dzieci się cieszą. Jest jeszcze laska w stroju średniowiecznym, która chyba na początku stała nieruchomo i pobudzała się na dźwięk rzucanej monety. Popołudniu była już zgarbiona, drapała się, mrugała a jak ktoś dał forsę mówiła zwyczajnie „dziękuję”. Wszystkie atrakcje tak związane z Warszawą jak Smok Wawelski. Pasuje tam tylko pani stojąca z koszykiem i krzycząca: „świeżuchne obarzanki, pańska skórka!”.

            Najgorsze jest to, że to moje obserwowanie i zapamiętywanie zamiast niknąć tylko się wzmaga. Chyba zwariuje przed pięćdziesiątką.

            Z kompletnie bezużytecznych rzeczy pamiętam jeszcze zapachy wszystkich odwiedzonych domów, to, że najzimniejsza woda na świecie jest u mojego kolegi pod Poznaniem. Ja lubię zimną kąpiel a ilekroć go odwiedzam nie daje rady wytrzymać odkręcając tylko zimny kurek. Studnia jakaś tam jest czy coś?. Znam całe teksty biesiadnych piosenek, których słuchała w kuchni moja matka, która na marginesie zadzwoniła dziś, żeby mi powiedzieć, że jej koleżanka ma gości: „Z Zieleniej Góry”. Zapamiętuje całe najgłupsze zasłyszane dialogi i znam na pamięć monolog Rysi z Killera.

            Chyba nie muszę czekać do pięćdziesiątki, już zwariowałem. Blog powinien nazywać się Życie wariata.

           
P.S.
Wracam już do pisania. Trochę byłem zajęty.

P.S.2
Na smartfony są takie aplikacje z różnymi postaciami powtarzającymi dziwnymi głosami to, co usłyszą. Ściągnijcie sobie trzy siedzące kotki, radość wręcz dziecięca.