środa, 27 marca 2013

SMACZNEGO JAJKA


Te święta są dużo bardziej przyjemne i rodzinne od grudniowych. Kurczaki nie terroryzują nas na dwa miesiące przed, tak jak choinki i aniołki. Potrawy są smaczniejsze. Aura na zewnątrz zazwyczaj też lepiej nastraja (choć nie w tym roku). Zamiast bezsmakowego opłatka, dzielimy się jajeczkiem i co najważniejsze nie ma wielkanocnych kolęd.

            Jako dziecko bardziej cieszyłem się na Boże narodzenie, bo prezenty były okazalsze niż w święta wiosenne. Choć w moim domu tradycja obdarowywania była także w święta Wielkiej nocy. Prezentów nie przynosił Mikołaj tylko zajączek. Każdy przed swoim pokojem musiał wieczorem wystawić buta i rano zawsze coś w nim znalazł. Niestety okazało się, że działa to tylko jak jest się dzieckiem. Kiedy wystawiłem buta w wieku lat siedemnastu, potknął się o niego Ojciec, idący w nocy do łazienki. Rano powiedział mi, że jak nie wiem gdzie ustawia się buty i jeszcze raz zostawię na środku to wrzuci mi je do łóżka. I tak w brutalny sposób zamordował Tato zajączka. Jest to zawód podobnego kalibru jak moment, kiedy zamiast oczekiwać na mikołaja siedząc na kolanach dziadka każą ci założyć brodę i czapkę i przepytywać dzieci z wierszy.

            Są na szczęście tradycje, które kultywujemy niezależnie od metryki. Podczas świątecznego śniadania, zaraz po spożyciu wszystkich składników z koszyczka (pies z nami) jest wojna na jajka. Każdy przy stole bierze do ręki jajko i uderza nim o jajko sąsiada. Ten, którego nabiał zostanie nienaruszony wygrywa. Trzeba wcześniej policzyć jajka, bo techniki dojścia do finału są różne. Ojciec układa je precyzyjnie w dłoni tak żeby wygrać przez uderzenie techniczne. Zdzisława natomiast wali z całej siły i jako pierwsza niszczy swoje jajko, które szybko podmienia.

            Z tym koszyczkiem i potrawami to też już trochę martwa tradycja. Jeżeli są w nim rzeczy, które mają symbolizować to co jemy na co dzień to należałoby je jednak trochę zmienić.

Chleb – symbolizujący pokarm podstawowy, przynoszący szczęście i zapewniający dobrobyt.

            To jest oczywiście ten pszenny, biały, który pomimo dobrobytu jest także gwarantem otyłości. Coraz mniej domów kupuje już regularnie białą bułę, więc powinno się go zastąpić. Maca, Wasa, tosty ryżowe, tortilla, do wyboru do koloru.

Jajko – symbol życia.

            Tu nie ma co rzeźbić. Jajko to jajko, po maśle najlepsza rzecz w kuchni. Nie do zastąpienia. Podobno symbolikę jajka, jako zwycięstwa życia nad śmiercią rozpowszechnili w Polsce Niemieccy zakonnicy. Jednak mamy za co dziękować temu narodowi.

Sól – życiodajny minerał, odstraszający wszelkie zło.

            Akurat. Mnie bardziej kojarzy się z zatrzymaną w organizmie wodą, która to z kolei pogrubia uda i nie pozwala się dopiąć spodniom. Zamiennikiem dodającym życiu smak może być musztarda Dijon. Nie wiem czy życiodajna ale na pewno zdrowsza.

Wędlina – zapewnia zdrowie, płodność i dostatek.

            Tłustej szynki i kiełbasy na gorąco też już nikt nie jada na śniadania. Substytutem może być: chorizo, salami lub sushi.

Ser – symbol przyjaźni między człowiekiem a siłami przyrody. Gwarantuje rozwój stada zwierząt domowych.

            Zamiast zjadać tłusty ser po to, żeby pomóc psu, lepiej byłoby po nim sprzątać, pomagając ludziom. Chyba, że to twaróg, wtedy ok.

Chrzan – ludowy symbol siły i krzepy.

            Na Wielkanoc chrzan do mamy wiozę od pani, która co roku ustawia skrzynkę za Uniwersamem Grochów. Na niej ma słoiki wszelkiej wielkości, które wycenia w zależności od tego jak komu patrzy z oczu. Oczy mogą za to wyjść z orbit jak się go spróbuje. Nie poleca się także po tym kichać, bo można stracić węch. Jednak w połączeniu z majonezem tworzy pyszny krem, którego pacyna na karkówce Zdzisławy będzie wisienką na torcie.

Ciasto – wielkanocne baby są symbolem doskonałości i umiejętności.

            Muffinki też albo Kinder Bueno.

Koszyk winien być z wikliny lub słomy udekorowany bukszpanem.

            Obecnie powinna go zastąpić ekotorba a do dekoracji lepsza byłaby kolendra, kto zjada bukszpan?.

            Jest jeszcze cukrowy baranek symbolizujący smak czerwonego barwnika na jego łbie i bolących zębów. Dzieci które pazernie chcą mu ten łeb ogryźć mogą trafić na dzwoneczek u szyi.

            Kiedy byliśmy młodsi ze święconką częściej chodziła moja siostra. Jednego roku wracając z kościoła zżarłem prawie wszystko i nie było się czym dzielić. Pamiętam także inne atrakcje. Jednego roku do kościoła poszedł mój tato, bo ja i Izka byliśmy chorzy. Wrócił z cudzym koszykiem i nie chciał iść go wymienić bo upierał się, że to głupie kiedy i tak w każdym jest to samo.

            Był też okres, kiedy gotowało się jajka w skórkach od cebuli. Gotowanie to nadawało jajku ciemny kolor i należało wyskrobać na nim wzorki. Moja matka z ciocią Zuzią nagotowały tych jajek sporo i posadziły mnie i Piotrka, syna Zuzi z poleceniem ich dekoracji. Był to okres kiedy bardzo fascynowały nas czaszki, swastyki i nic dla nas nieznaczące napisy po angielsku więc Zdzisława nie wiedziała jak te jajka w kościele odkręcać. Straszyły z każdej strony.

            Zawód spotkał mnie także, kiedy kilka lat temu wybrałem się z koszyczkiem w towarzystwie moich siostrzeńców i okazało się, że jajka święci mój kolega z klasy. Do tej pory byłem pewien, że w moim wieku w kościele są tylko ministranci.

            W czasach kiedy dzieci były jeszcze za małe, żeby wysyłać je z pokarmami, do kościoła chodzili moi rodzice w towarzystwie sąsiadów z góry. Jednego roku wchodząca przez wielkie drzwi katedry Sabina potknęła się i wywaliła jak długa w głównej nawie. Wysypała zawartość koszyka na wielką kamienną podłogę. Zdzisława została w tyle, siedziała na schodach i śmiała się z koleżanki a szczątki święconki po kościele zbierał mój tato i Józiu, mąż winowajczyni która wyładowywała na nim swój gniew.

            Ogromną atrakcją jest w święta także dyngus. Opowiadałem Wam już przy okazji innych wpisów jakie mieliśmy sposoby na pozyskiwanie ofiar do oblewania. Były pielęgniarki z domu starców, były sąsiadki i koleżanki. Zabawa zawsze była przednia. Pamiętam jeden tak pogodny dzień, że biegaliśmy w podkoszulkach. Na czele bandy z mojego bloku stał mój obecny szwagier. Goniliśmy dziewczyny tak daleko, że skończyły nam się źródła wody. Ci którzy w nosie mieli poprawność nabierali wody z kaliskiej Prosny, która śmierdzi okrutnie. Mój szwagier już wówczas dżentelmen odkręcił hydrant w pierwszym w Kaliszu Mc Donaldzie. Nabierał nam wszystkim wody aż zza szyby zaczęły buntować się pracownice w nienagannych białych koszulach i ułożonych fryzurach, które wręcz prosiły się o zlanie. Kiedy grzecznie im wytłumaczył, że niczego złego nie robimy tylko chcemy nabrać wody, usłyszał, że dzwonią po policję. Wiedzieliśmy, że zanim policja nadjedzie my będziemy już daleko więc wodę nabieraliśmy nadal. Jedna z nich z napisem na piersi „Manager” wyszła na zewnątrz i zakręciła kurek. Wykazała się wielką odwagą bo stała w środku tłumu chłopaków w którym każdy trzymał w ręce pełne wiadro. Nikt z nas nie zamierzał jej chyba oblewać, ale kiedy mój przyszły szwagier uniósł jej nad ten ufryzowany łeb wiaderko, wypowiedziała najgorsze zdanie jakie tylko mogła: Nie ośmieli się pan!. Kiedy biegliśmy okazało się, że słusznie zrobił, bo wcześniej wezwała policję, która jednak na naszym terenie nie zdołała nas złapać. Może dlatego, że chyba niespecjalnie im na tym zależało.

            W te święta które chyba będą bardziej białe niż te grudniowe postarajcie się odradzić dzieciom bieganie z wiaderkiem. Lepiej polać się w domu z kubka niż wrócić z zapaleniem płuc. Można przy tej aurze polewanie zastąpić inna atrakcją – kuligiem może?.

            Z racji tego, że Zdzisława oczekuje na operacje kolana i większość czasu musi spędzać w pozycji horyzontalnej śniadanie robie ja a moja siostra obiad. Nie zamierzam się wyłamać od tradycji, wiec biała kiełbaska na pewno będzie. Chciałbym jednak trochę to jakoś urozmaicić, zamierzam zaskoczyć ciekawymi farszami do jajek.

            Po wczorajszym oddaniu krwi mam całe pudełko czekolad. Z racji tego, że w moim domu się nie piecze napiszę chyba „Alleluja” czekoladą na bigosie.
             
            Wesołych i rodzinnych świąt dla Was wszystkich.


p.s.
Ostatnio wsiadłem do tramwaju na Wiatraku i rozmawiałem z matką przez telefon. Dwa przystanki później wsiadł dziad z harmonią i zaczął set hitów. Besame Mucho, Czarne Oczy, Tango Milonga.
- Mamo, zadzwonię później.
- Nie, zostaw.
Stałem obok grajka trzymając komórkę i udawałem, że coś w niej czytam. Z aparatu dawało się słyszeć wtórujący muzyce śpiew, który jakoś zaniknął w okolicach Ronda Waszyngtona. Przyłożyłem do ucha słuchawkę w której dla odmiany słychać było płacz.
- Nie podobało ci się?.
- Bardzo, ale jak zaczął „zabrałaś serce moje…” to nie wytrzymałam.
- Aha.
- Daj mu złotówkę.
- Mam portfel w plecaku.
- Daj i masz do mnie zawsze dzwonić jak wsiadają z muzyką.
- Oni co chwilę wchodzą.
- Bo przyjadę!.
- Dobrze.

p.s.2
Ludzie powariowali. Święta są dłuższe od zwykłego weekendu o jeden dzień. Nie zjemy więcej niż zwykle więc po co np. zamawiać chleb w piekarni?. Czy w tym kraju czegokolwiek jeszcze brakuje w sklepach?. Raporty o ilości wyrzucanego jedzenia przerażają. Nie wariujcie na zakupach.

czwartek, 21 marca 2013

LITEWSKA 1


            Jest koniec lat osiemdziesiątych, akcja rozgrywa się w kamienicy na trzydzieści rodzin, której podwórko wysypane jest żużlem. Są dwa trzepaki, trzy ławki i kilka garaży. Nad wszystkim na słupach przechodzą rury z parą wodną zasilające pobliski zakład pracy, w którym pracują prawie wszyscy jej mieszkańcy.

            Klimat zupełnie jak na wsi, choć za ogrodzeniem podwórka rozciąga się centrum ponad stutysięcznego miasta. Dzieci do dyspozycji mają jeszcze dwa boiska należące do sąsiednich szkół, plac zabaw, drzewa (każde ma swoją nazwę) i rzekę. Wśród kompletnie umorusanej żużlem bandy biegającej od rana do wieczora jest mały Kuba. Rezolutny, pyzaty z kręconymi blond włosami.

            W skład jego codziennych obowiązków wchodzi: jazda na rowerze z Dominikiem i Piotrkiem - najlepszymi kolegami, zjadanie mirabelek prosto z drzewa (szczawiu nie jada z powodu braku nasypu w sąsiedztwie), dokuczanie sąsiadom i „zamawianie” samochodów pędzących po głównej arterii miasta rozciągającej się zaraz za płotem. Kuba boi się tylko dwóch rzeczy: starszego pana pracującego w drewutni na sąsiednim podwórku, który nie wiedzieć czemu nie lubi jak rzuca mu się na dach kamienie i wybiega czasami z kosą (potrzebną w centrum miasta jak rybie parasol) oraz uzbrojonej w bardzo długie i ostre paznokcie swojej starszej siostry.

            Kamienica ze względu na wyjątkowych mieszkańców jest inna niż wszystkie. Każdy zarabia tyle samo, więc nikt specjalnie się nie wyróżnia, dzieci są w podobnym wieku a na każdym piętrze w klatce schodowej wisi grafik sprzątania, z którego sąsiadki przez dzieci zwane ciociami rozliczają się nawzajem. Wszyscy wszystko o sobie wiedzą, każde drzwi są otwarte, więc jeżeli tej czy innej cioci brakuje cukru nie fatyguje się do sklepu tylko wchodzi do mieszkania obok.

            Centrum wydarzeń całego podwórka jest okno na parterze, z którego wystaje połowa cioci Zuzi. Gospodyni okienka ma zakręcone na lokówkę włosy i opiera biust na poduszce ułożonej na parapecie. Wszystkie sąsiadki zatrzymują się tam na kawie, która serwowana jest z nieustannie parującego czajnika. Wujkowie mogą skorzystać z mocniejszych trunków, które z konieczności chronienia morale dzieci ustawione są za firanką. W czasie szybkiej konsumpcji do okna podchodzi najwyżej czterech mężczyzn, zza firanki wystawiane są cztery napełnione kieliszki. Panowie szybko je wychylają, zagryzają kiełbasą i wracają do omawiania polityki, sportu a najczęściej złożoności silnika samochodowego, które w czasie wolnym rozkręcają i skręcają w celu ciągłego udoskonalania swoich fiatów 126p. Dzieci w oknie mogą liczyć na chleb i kompot, żeby nie musiały biegać do swoich mieszkań na wysokich piętrach. Dodatkową atrakcją dla nich jest mąż Zuzi, wujek Mirek. Dzieci go kochają on kocha dzieci. Mówi bardzo głośno jest wysoki i bluźni jak szewc, ale kiedy tylko się go poprosi bez chwili zastanowienia bierze za ręce, podnosi do góry i robi karuzele najszybciej ze wszystkich wujków.

            Czas spotkań pod oknem reguluje trzyzmianowy tryb pracy wszystkich mieszkańców. Każdy doskonale wie, kto ma wolne przedpołudnie a kto wieczór i kogo przed blokiem może spotkać. Dziećmi opiekuje się akurat ta ciocia, która stoi przy piaskownicy. Reszta może w tym czasie posprzątać, iść na zakupy albo gotować obiad, przez co rozumie się pyrkanie zupy przez trzy godziny i nieustanne dolewanie do niej wody tylko po to żeby móc wrócić do rozmów na klatce schodowej, na którą drzwi są otwarte na oścież przez całe lato. Pomysł, żeby zupę zwyczajnie wyłączyć jest niedopuszczalny. Wiązałoby się to z jednoznacznym zakończeniem procesu gotowania a tak będzie można mówić:

- Pół dnia przy garach sterczę.
- Ja to samo.
- Masz papierosa?
- Mam, czekaj tylko wody doleje do zupy i wezmę poduszkę, bo już mnie ten taboret w dupę ciśnie.

            Na drugim piętrze mieszka czteroosobowa rodzina Sobuckich. Waldemar pracuje w sąsiadującym z blokiem zakładzie wytwarzającym kilimki na ścianę z wizerunkiem ojca świętego i wielobarwny aksamit. Jego żona Zdzisława jest kierownikiem największych w mieście delikatesów, dzięki czemu ma dostęp do wszelkich dóbr takich jak: słodycze, alkohol a przez swoje kontakty także do telewizorów, mięsa i wczasów pod gruszą. Dwójka ich dzieci to nienawidzący się nawzajem: nastoletnia Izabela, uczennica prestiżowego liceum i jej młodszy brat Kuba, uczeń pobliskiej podstawówki.

            Bezpośrednio nad ich lokalem, na trzecim piętrze mieszka Sabina, koleżanka Zdzisławy z którą urozmaicają sobie życie. Sabina żyłką zakończoną haczykiem podnosi pokrywki garnków, które Zdzisława studzi za oknem. Sprawdza w ten sposób, co sąsiadka z dołu podaje dziś na obiad. Po kilku latach z rzędu, kiedy to Zdzisława oblewa wodą Basię (zawsze w wałkach na głowie) mieszkającą piętro niżej zostaje oblana przez Sabinę:

- Czy ty jesteś nienormalna, ludzi wodą oblewasz?.
- A jak ty lejesz?.
- No ale Baśkę. Ciebie nie oblałam.

            Sabina nie przepada za małym Kubą, ponieważ spotkała go rano z psem:

- I co Kubuś oglądałeś wczoraj wybory miss świata?
- Tak.
- Nasza Aneta wygrała.
- Mi się podobała ta pani w żółtej sukni.

            Rozmowa musi się zakończyć, bo tylko Kuba może wiedzieć o kogo mu chodzi gdyż tylko w jego domu jest kolorowy telewizor.

            Jednakowoż Kuba ma ogromny szacunek do sąsiadki z góry ponieważ nauczyła go wiązać buty i pomogła w jednym z najbardziej krępujących momentów jego życia, kiedy to zesrał się w majtki wracając z przedszkola. Poza tym jest to bliska koleżanka jego mamy, która wraz z nią organizuje imieniny usadzając gości w mieszkaniu jednej a dzieci w mieszkaniu drugiej.

            Wielkimi wydarzeniami w życiu kamienicy przy Litewskiej 1 są wszelkie pogrzeby, wesela, komunie, narodziny dzieci a także powroty z wojska, które z racji bliskości wśród sąsiadów są obchodzone wspólnie. Kiedy w jakiejś rodzinie umiera bliska osoba, rodzi się czy postanawia wstąpić w związek małżeński konieczna jest zbiórka.      

            Zbiórka, niezależnie od przeznaczenia przeprowadzana jest tak samo. Dwie sąsiadki biorą zeszyt i idą kolejno przez trzydzieści mieszkań, skrzętnie zapisując ile kto dał. Każda kolejna osoba mając wgląd w zeszyt daje odrobinę więcej niż mieszkający za ścianą, jednocześnie częstuje kwestujące alkoholem. W rezultacie na koniec obie są nieźle wstawione i mają dostateczną ilość pieniędzy na potrzebny wieniec, prezent czy grill.

            Grille, jak wszystko tutaj organizowane są wspólnie. Za składkę zostaje kupiony węgiel i wszystkie sąsiadki schodzą z dziećmi, którym po całym dniu na dworze zostały umyte budzie. Niosą na talerzach z duraleksu kiełbasy pocięte w kratkę, po której każda pociecha rozpoznaje swoją. Dodatkowo znoszone z mieszkań są także sernik, bigos, sałatka i wszystko co tylko mogłoby się przydać przy okienku na parterze, kiedy grill rozkręci się w całonocną imprezę do której z magnetofonu na przedłużaczu zapodawane będą hity Maryli Rodowicz i Italo disco. Tańce będą trwać tak długo dopóty po chodniku obok bloku nie zaczną przechodzić „normalni” mieszkańcy miasta dziwnie zerkając na bal pod oknem.

            Wspólnota jest tu na wielu płaszczyznach jednak każdy ma swój kawałek ziemi w postaci umownego miejsca do parkowania i sznurka na pranie. Jeżeli jest akurat wolny można z niego skorzystać wcześniej krzycząc w otchłań kamiennej klatki:

- Anka mogę się u ciebie powiesić?
- U mnie już Elka wisi.
- To jak jej wyschnie to niech powie.
- Sama jej powiedz.
- Ela!!!
- Co?!
- Powiedz mi jak zdejmiesz pranie.
- Zupę gotuje, sama zdejmij to się powiesisz.
- Dobra.

            Kiedy jakiś wujek chce zabrać swoje dziecko nad jedno z podmiejskich jezior nie zostawia w samochodzie pustych miejsc. Ładuje do środka tyle dzieci ile się zmieści nierzadko wracając po te, które się nie zmieściły. Kiedy schodzący ojcowie spotykają się na dole w celu zawołania dzieci na obiad i ich nie zastają cieszą się z niespodziewanie uzyskanego wolnego czasu:

- Gdzie dzieciaki?.
- Andrzej jechał na Szałe i zabrał wszystkie, żeby się wykąpały.
- Aha, napijemy się czegoś?.
- Ale ja mam mało kasy.
- To idź wyciągnij z pościeli a nie ścibolisz.

            W weekendy nazywane wtedy wolną sobotą jeżdżą nad jezioro całe rodziny i samochodów przez bramę wyjeżdża długi sznur. Wyjazd poprzedzony jest odprawą cioć z koszykami wypełnionymi jedzeniem i uzgadnianiem, kto bierze koc a kto krem Nivea?.

             Po powrocie z plaży w sobotni wieczór następuje mycie dzieci. Z powodu braku łazienek we wszystkich mieszkaniach z jednego do drugiego przenoszona jest blaszana wanna. Metraż mieszkań ogranicza znacząco przepływ koleżanek bo wanna najczęściej ustawiana jest zaraz za drzwiami, co istotnie utrudnia komunikacje:

- Zdziśka, pożycz krople do nosa.
- Nie mam.
- Masz.
- Gdzie?.
- W pokoju za szybą.

            Z racji wspólnego miejsca pracy wszyscy spędzają wczasy w tych samych miejscach. Więc jadąc do domków w Ślesinie najczęściej za sąsiada urlopowego masz tego, z którym sąsiadujesz na co dzień. Po powrocie dzieci jadą na kolonie nadmorskie do Darłówka, też razem. Wracając podzielą się, które z dzieci po którym będzie miało książki.

            Kiedy trafi się jednak wyjazd jednej rodziny inne schodzą pod blok, żeby w tym wydarzeniu uczestniczyć. Gdy na wakacje w Bieszczady wybiera się rodzina Rynkowskich pod blokiem jest spory tłum. Panowie dyskutują o przygotowaniu pojazdu do podróży a panie sprawdzają czy siedząca obok kierowcy ciocia Zuzia vel Nawigacja satelitarna ma na kartce wypisane wszystkie wsie, jakie będą mijać jadąc przez pół Polski.

            Niejedna para, która spod tego bloku rusza na swoje wesele nie może odżałować, że niedane jest jej zostać pod domem. Po wcześniejszej zbiórce funduszy i niekończących się sznurkach przecinających młodym trasę dotarcia do samochodu flaszek jest tu tyle co na sali weselnej. Nie jest to zwykła popijawa pod blokiem, bo płoty zostały udekorowane łańcuchami z pozostałości po kapslach do śmietany i bibułą. Podczas przejścia pary młodej głośno z magnetofonu słychać Krawczyka, kobiety płaczą, mężczyźni klaszczą.

            W takiej wspólnocie są także wspólne obowiązki. Kiedy klatka schodowa czy płot wymagają odmalowania a administracja budynku do obowiązku się nie poczuwa, wkracza kolektyw społeczników. Na farbę robiona jest zbiórka na którą późnym popołudniem, jak zawsze z zeszytem ruszają dwie panie. Późnym wieczorem spotykają się panowie, którzy posilani lufkami z okienka malują płot z dwóch stron. Kiedy kończą spotykając się na środku są bardzo zadowoleni z efektu i porządnie wstawieni. Każdorazowa wizyta przedstawiciela administracji, dopytującego:, kto pomalował płot? Spotyka się ze zdziwieniem sąsiadów i ogólną amnezją, gdy pyta ich, co działo się wczorajszego wieczora?. Nikt nigdy nie widzi skąd wzięła się nowa ławka, płot do ogródka czy piasek w piaskownicy.

            Obowiązki maja także panie. Z racji stołowania się na parterze przy każdych zakupach dodatkowo nabywają kawę dla pani z okienka. Napar ten serwowany jest co dzień, wręcz w hurtowych ilościach.

            W każdym mieszkaniu znajduje się także piec. Ten rodzaj dostarczania ciepła do mieszkań przynosi sporo zabawy. Zdzisława z drugiego pietra jest ogniem zafascynowana wręcz fetyszowo, więc roznieca coraz większy. Do podżegania płomienia zużywa buty członków całej rodziny, nierzadko te w których aktualnie chodzą a także pastę do podłogi. Po jednym z wrzutów solidnej partii pasty do pieca słyszy pukanie. Za drzwiami spotyka całą czarną od sadzy Sabinę.

- Denaturat?
- Nie, pasta do podłogi.
- Czy ty jesteś nienormalna?, wysadzisz nas kiedyś.
- Przepraszam.
- Daj mi tego trochę, bo u mnie teraz zgasło.

            W tym czasie Kuba beztrosko zbiera obrazki z gum Turbo i Chabel, kapsle i puszki. W domu wieczorami gra z siostrą w gry telewizyjne. Ona lubi czołgi on samoloty, razem lubią Mario Bros. Smutno mu tylko, kiedy nie może zanieść do szkoły cukierków, bo urodziny i imieniny ma w wakacje.

czwartek, 14 marca 2013

NA DOBRE I NA ZŁE


Odkąd zobaczyłem jak Dr Michaela Quinn wysiada  z powozu prosto w błoto i nie bacząc na sukienkę biegnie ze swoją torbą lekarską żeby ratować życie człowiecze , zapragnąłem nieść pomoc wszędzie tam gdzie tylko zdołam.

            Tych okazji nie ma znowu tak wiele, bo ja bardzo selekcjonuje przypadki. Nie przepadam za widokiem krwi, więc do wypadków drogowych się nie pcham. Jak krew płynie w kabelkach w stacji krwiodawstwa to nawet mi się podoba ta purpurowa barwa tylko taka luzem mnie trochę odrzuca. Noszę przy sobie maskę do resuscytacji, żeby móc udzielić pomocy nawet jak ktoś się obrzyga, ale jeszcze jej nigdy nie użyłem. Fachowo za to pomogłem kobiecie z atakiem epilepsji na dworcu w Gdańsku odganiając właściciela kebaba, który usiłował wepchnąć pani w usta wielką aluminiową łychę. Trochę jestem od lekarzy bardziej empatyczny, bo jak ta pani od padaczki się uspokoiła i zaczęła płakać to ja razem z nią.

            Ale dziś chciałem Wam opowiedzieć o tym jak pewnego dnia zadzwonił do mnie kolega, który wprawdzie nie wymagał maski do sztucznego oddychania i krwi przy nim nie było wcale ale zadanie jak najbardziej było z gatunku ratownictwa.

            Krzysiek zadzwonił do mnie rano i najpierw dyplomatycznie dopytywał się co robie i jakie mam plany, żeby po dłuższym czasie przyznać się, że od wczoraj leży na podłodze i nie może się ruszyć bo coś mu się stało z kręgosłupem.

            Pojechałem tam najszybciej jak mogłem i zastałem go obok łóżka. Chciał się położyć na podłodze, żeby sobie ulżyć i już nie mógł się z niej podnieść. Nic chciał nikogo niepokoić wieczorem więc przeleżał tak całą noc i zadzwonił dopiero rano. Rzuciłem się, żeby go podnieść ale stanowczo się sprzeciwiał - głównie słownie. Po ciężkich wysiłkach leżał już dresie, wtedy zaczęła się awantura o to jak jedziemy do szpitala:

- Dzwonię po karetkę.
- Ani się waż.
- To jak chcesz jechać?.
- Taksówką.
- Chyba GOPR.
- Wyciągniesz mnie i pojedziemy, nie będę przed sąsiadami na noszach wyjeżdżał.

            Opinia sąsiedzka przede wszystkim. Po rozważeniu wszystkich możliwości, łącznie z wymontowaniem drzwi i wyniesieniem go jak Janka Wiśniewskiego ustaliliśmy, że taksówkę zamówimy w połowie drogi na chodnik. Trwało to nieskończoność. Przy ostatnim odcinku pomógł mi już sam taksówkarz. Położyliśmy go na tylnej kanapie i ruszyliśmy do najbliższego szpitala.

            Nie ma takiego samochodu, który nie powodowałby drgań. Każda dziura na ulicy i każdy próg zwalniający był witany okrzykiem z tylnego siedzenia. Jechaliśmy ulicami na których tor przeszkód był całkiem urozmaicony więc pacjent się nakrzyczał. W tym akurat przypadku nie pomogłaby nawet karetka, chyba że byłby to poduszkowiec.

            Szpital do którego pojechaliśmy jest wyjątkowy. Jest tam największy oddział dla ludzi z problemami psychicznymi i ci pacjenci którzy nie stwarzają zagrożenia mogą spacerować po całej placówce. Atrakcyjne rozmowy można przeprowadzić na przykład na chirurgii.

            Żeby nie targać go przez bramę i wejścia postanowiliśmy z taksówkarzem, że podjedziemy na podjazd dla ambulansów i tam wtargamy go do środka. Zatrzymaliśmy się za stojącym pod daszkiem samochodem i do drzwi mieliśmy już tylko kawałeczek. Kiedy wspólnymi siłami, powoli i delikatnie wysunęliśmy górną połowę korpusu Krzyśka na chodnik, nagle nam zniknął. Spadła na niego wielka kopa śniegu z daszku, który w tym czasie odśnieżał jakiś koleś. Jak wpatrywaliśmy się w górę, skąd to spadło i czy jeszcze nie leci więcej z daszku wychyliła się głowa i ze śmiechem na ustach powiedziała „sory”. Jęki spod śniegu dawały znać, że Krzysiek gdzieś tu jednak jest.

            Izba przyjęć do której weszliśmy niezauważeni przez żadnego z sanitariuszy była bardzo interesującym miejscem, praktycznie gotowa na kręcenie filmu. Scenografię stanowiła recepcja rodem z lat siedemdziesiątych w postaci kiosku w środku którego zainstalowano babę w blond kasku. Tłem dla baby były obdziabane ściany z brązowo białą lamperią i tłum ludzi. Wśród hordy zgromadzonej w sali można było rozróżnić tych którzy dopiero przyjechali i czekają aż im ktoś pomoże oraz tych którzy już są pacjentami i chodzą w tym tłumie dla rozrywki. Selekcja ta jest bardzo łatwa bo jedni mają kurtki a inni piżamy.

            Kierowca się ulotnił i zostaliśmy sami. Postawiłem kolegę przy ścianie, podparłem krzesełkiem i ustawiłem się w ogonku do ulokowanej w budce panującej tu jedynej i wszechmogącej Królowej Poczekalni. Stałem tam zerkając na Krzyśka który z bólu był już prawie przezroczysty i wysłuchiwałem jak babulec, którego widać tylko górną połowę zakończoną gadającym łbem ubliża ludziom aż do czasu kiedy przyszła moja kolej.

- Dzień dobry.
- Słucham?.
- Przywiozłem kolegę z bólem kręgosłupa i nie wiem gdzie mam go teraz zaprowadzić.
- Tu trzeba czekać.
- Ale on nie może tak długo stać.
- To niech usiądzie.
- Nie da rady zgiąć nóg, może tylko stać.
- No to stójcie i czekajcie.
- Ale jego bardzo boli kręgosłup.
- A pan myśli, że mnie nie boli?.

            Wiedziałem, że nie ma co się z koniem kopać albo w tym przypadku z krową więc oparłem się o niego dociskając do ściany i czekaliśmy na swoja kolej. Po pół godziny zjawił się pan który kazał nam stanąć w korytarzu obok poczekalni i tam miał zaraz się nami ktoś zająć. Krok po kroku powoli przesunęliśmy się do korytarza żeby znowu ustawić się pod ścianą. Dookoła nas było kilkoro drzwi a naprzeciwko stały ustawione pod ścianą dwa łóżka na których leżały kobiety.

            Jedna była mocno nakręcona i cały czas mówiła do wyłączonej komórki. Ustalała z rodziną szczegóły dotyczące zabrania jej stąd do domu i co jakiś czas podnosiła głos. Czasami żeby złapać oddech odkładała telefon na kołdrę i wtedy dało się zauważyć czarny kineskopik nieczynnego aparatu. Druga była jeszcze bardziej niepokojąca bo leżała ze złożonymi rękoma, zamkniętymi oczami i nawet nie drgała, choć ta obok rozkręcała się już na cały gwizdek. Nieruchoma jak kłoda z otwartymi ustami. Nawet włosy w nosie jej się nie bujały. Krzysiek zauważył dokładnie to samo co ja i spotkaliśmy się wzrokiem.

- Ona żyje?.
- Nie wiem.
- Ja się zaraz zesram ze strachu.
- Na pewno żyje.
- Idź jej dotknij.
- Ja też się boje.
- Umarłych trzymają na korytarzu przy izbie przyjęć?.
- Chyba nie.

            Obserwowana przez nas przypuszczalna denatka jakby wiedziała, że jest w tej chwili obiektem zainteresowania nagle podniosła się gwałtownie unosząc jednostajnym ruchem tułów i opuszczone wzdłuż niego ręce po czym zaczęła klaskać i krzyczeć „brawo”. Świt żywych trupów.

            Obaj mało co nie zeszliśmy. Gdybym go nie musiał trzymać uciekłbym stamtąd na pewno, ale powstrzymało mnie także to, że żeby wybiec musiałbym obie panie minąć. I tak spokojny korytarz nagle zamienił się w cyrk. Niedoszła nieboszczka klaskała i krzyczała a telefonistka do monologu dołączyła choreografię, którą stanowiło wymachiwanie drugą ręką z założonym wenflonem i wiszącym z niego kablem oraz miarowym tupaniem nogami w poziomie.

            Żeby to całe apogeum uspokoić z jednych drzwi na ratunek pojawiła się pielęgniarka. Zwracając się najpierw do nagle ożywionej staruszki.

- No już kładziemy się z powrotem. Niech pani śpi dalej zaraz przyjdę.

            Zostawiła ją żeby zająć się tą żywszą.

- Odkładamy telefonik pani Agnieszko, już nie ma się co denerwować. Spokojnie teraz pójdziemy napić się krewki.

            Jaki kraj taki Zmierzch pomyślałem ale Krzysiek był zielony na twarzy więc jak tylko ta od braw się położyła a pani Agnieszka z pielęgniarką weszły do pokoju zostawiając za sobą uchylone drzwi chcieliśmy sprawdzić czy obaj słyszeliśmy to samo.

- Ona powiedziała: „pójdziemy napić się krewki”?.
- Tak słyszałem.
- Można pić krew?.
- Chyba nie.
- Może ona wampir?.
- Nie gadaj głupot.
- Weź idź tam zajrzyj.
- Chyba zgłupiałeś.
- Ja się nie mogę ruszać, idź.
- Jak ja tam zajrzę to też nie będę mógł się ruszać.

            Rozmowę naszą przerwał rozglądający się po korytarzu Frankensztajn. Wyjątkowo filmowy poranek. Brakowało jeszcze tylko żeby w kącie z kratki dmuchnęło Marylin pod sukienkę a z helikoptera na sznurku spuścili misia. Ogromny ponury facet omiótł spojrzeniem nieboszczkę i podszedł do nas.

- Pan Krzysztof?
- To on – powiedziałem szybko zanim się okazało po co przyszedł, bo jak zrobić komuś krzywdę to Krzyśkowi i tak z tym kręgosłupem już mu wszystko jedno.
- Przyszedłem pana ubrać w piżamę.
- O matko – Krzyś na zmianę bladł i czerwieniał.

            Pytającym wzrokiem oczekiwał na jakąś moją reakcję.

- Może pan mi da tę piżamę i ja kolegę ubiorę?.
- To jest moja praca.
- Ale on jest wstydliwy.
- I to bardzo – nagle go odblokowało.
- To proszę szybko i później wózkiem niech go pan zawiezie na górę.
- Dobrze.

            Dał mu zastrzyk i poszedł. Piżamka była dokładnie taka jakie dają w wojsku. Nawet stopień zniszczenia miała podobny i rozmiary też dobierali tu na chybił trafił. Krzysiek jest wysoki i postawny a rękawów koszuli wystarczyło mu do łokci, spodenki natomiast sięgały łydek. Długo staraliśmy się posadzić go na wózku, do czego ochoczo oklaskami zachęcała nas pani pod ścianą i ruszyliśmy na górę.

            Nikt nie wpadł na to, że w szpitalu będzie się przewoziło chorych i co chwila musiałem ten wózek podnosić i targać przez rozmaite progi i szpary. Każda nierówność oznajmiana była sykiem wiezionego. Kiedy dotarliśmy na właściwe piętro i oddział czekała na nas pielęgniarka.

- Panowie do kogo?
- Kolegę przywiozłem.
- Po co?
- Chyba ma tu zostać?.
- Kto tak powiedział?
- (Frankesztajn na dole) Pan, który dał nam piżamę.
- Nikt tu do cholery nigdy nie zadzwoni. Czekajcie.

            Wsadziła głowę do pokoiku wypełnionego ściereczkami i ręcznikami i z siedzącą tam inną pielęgniarką zaczęła ustalać gdzie nowego pacjenta ulokować.

- Ela trzeba chłopaka położyć.
- Gdzie?
- No chyba nie ze mną.
- Ale nie ma łóżek.
- Pani Broniewska chyba dzisiaj odeszła?.
- Zaraz zobaczę.

            Słuchający tego pacjent, który dzięki zastrzykowi czuł się odrobinę odurzony na nowo wrócił do pełnej przytomności. Gwałtownie się do mnie odwrócił.

- Po trupie mam leżeć?
- A co ci za różnica?.
- Ja nie zostaje.
- To szpital, na każdym ktoś umarł, pościel ci chyba zmienią.

            Pani wróciła uśmiechnięta i powiedziała, że pokój na nas czeka. Okazało się, że poprzednia pacjentka odeszła do domu tylko tak panie do siebie mówią. Położyłem go na łóżku i wysłuchałem listy rzeczy, jakie mam przywieźć z domu. Zanim wyszedłem udałem się skonsultować te listę w pokoju pielęgniarek.

- Przepraszam kolega poprosił mnie o kilka rzeczy i chciałem zapytać czy mogę to tu przywieźć?.
- A co to będzie?.
- Laptop.
- Nie można, ukradną.
- Książki.
- Też ukradną, ale szkoda mniejsza.
- Bluzę, słuchawki i jedzenie.
- Na własną odpowiedzialność.
- Dziękuję.

            Wracając do jego pokoju natknąłem się na przyglądającą mi się panią.

- Masz papierosy?.
- Tak.
- Dasz mi jednego?.
- Pewnie, proszę.
- Pokazać ci cipę?.
- Oj nie trzeba, do widzenia.

            Pod pokojem Krzyśka drzwi zastawił mi niski facet.

- Mogę pana przeprosić?.
- Działki są do kupienia w Sopocie.
- Super.
- Chce pan?.
- Zastanowię się.

            Krzysiek leżał w środku ze wzrokiem wbitym w sufit. To zresztą był najlepszy widok, bo olejne ściany z obdrapaną farbą nie stanowiły kojącego krajobrazu.

- Powiedziały, że mogę ci przywieźć co chce, ale na własną odpowiedzialność, bo tu kradną.
- Wszystko przywieź i tak się z łóżka nie ruszę.
- Ok. Coś jeszcze dla ciebie zrobić?
- Wyślij kwiaty Ewie Kopacz. (Była wtedy ministrem zdrowia)
           
            Szpital na Sobieskiego w Warszawie, choć ma mnóstwo oddziałów większość ludzi kojarzy głównie z tym psychiatrycznym. W czasie jego pobytu w tej placówce miałem dobrą zabawę spotykając wspólnych znajomych.

- Cześć, Krzysiek w szpitalu?.
- Tak.
- Gdzie?.
- Na Sobieskiego.
- A co on…?
- Niestety.
- To pozdrów.
- Dziękuję.