środa, 27 marca 2013

SMACZNEGO JAJKA


Te święta są dużo bardziej przyjemne i rodzinne od grudniowych. Kurczaki nie terroryzują nas na dwa miesiące przed, tak jak choinki i aniołki. Potrawy są smaczniejsze. Aura na zewnątrz zazwyczaj też lepiej nastraja (choć nie w tym roku). Zamiast bezsmakowego opłatka, dzielimy się jajeczkiem i co najważniejsze nie ma wielkanocnych kolęd.

            Jako dziecko bardziej cieszyłem się na Boże narodzenie, bo prezenty były okazalsze niż w święta wiosenne. Choć w moim domu tradycja obdarowywania była także w święta Wielkiej nocy. Prezentów nie przynosił Mikołaj tylko zajączek. Każdy przed swoim pokojem musiał wieczorem wystawić buta i rano zawsze coś w nim znalazł. Niestety okazało się, że działa to tylko jak jest się dzieckiem. Kiedy wystawiłem buta w wieku lat siedemnastu, potknął się o niego Ojciec, idący w nocy do łazienki. Rano powiedział mi, że jak nie wiem gdzie ustawia się buty i jeszcze raz zostawię na środku to wrzuci mi je do łóżka. I tak w brutalny sposób zamordował Tato zajączka. Jest to zawód podobnego kalibru jak moment, kiedy zamiast oczekiwać na mikołaja siedząc na kolanach dziadka każą ci założyć brodę i czapkę i przepytywać dzieci z wierszy.

            Są na szczęście tradycje, które kultywujemy niezależnie od metryki. Podczas świątecznego śniadania, zaraz po spożyciu wszystkich składników z koszyczka (pies z nami) jest wojna na jajka. Każdy przy stole bierze do ręki jajko i uderza nim o jajko sąsiada. Ten, którego nabiał zostanie nienaruszony wygrywa. Trzeba wcześniej policzyć jajka, bo techniki dojścia do finału są różne. Ojciec układa je precyzyjnie w dłoni tak żeby wygrać przez uderzenie techniczne. Zdzisława natomiast wali z całej siły i jako pierwsza niszczy swoje jajko, które szybko podmienia.

            Z tym koszyczkiem i potrawami to też już trochę martwa tradycja. Jeżeli są w nim rzeczy, które mają symbolizować to co jemy na co dzień to należałoby je jednak trochę zmienić.

Chleb – symbolizujący pokarm podstawowy, przynoszący szczęście i zapewniający dobrobyt.

            To jest oczywiście ten pszenny, biały, który pomimo dobrobytu jest także gwarantem otyłości. Coraz mniej domów kupuje już regularnie białą bułę, więc powinno się go zastąpić. Maca, Wasa, tosty ryżowe, tortilla, do wyboru do koloru.

Jajko – symbol życia.

            Tu nie ma co rzeźbić. Jajko to jajko, po maśle najlepsza rzecz w kuchni. Nie do zastąpienia. Podobno symbolikę jajka, jako zwycięstwa życia nad śmiercią rozpowszechnili w Polsce Niemieccy zakonnicy. Jednak mamy za co dziękować temu narodowi.

Sól – życiodajny minerał, odstraszający wszelkie zło.

            Akurat. Mnie bardziej kojarzy się z zatrzymaną w organizmie wodą, która to z kolei pogrubia uda i nie pozwala się dopiąć spodniom. Zamiennikiem dodającym życiu smak może być musztarda Dijon. Nie wiem czy życiodajna ale na pewno zdrowsza.

Wędlina – zapewnia zdrowie, płodność i dostatek.

            Tłustej szynki i kiełbasy na gorąco też już nikt nie jada na śniadania. Substytutem może być: chorizo, salami lub sushi.

Ser – symbol przyjaźni między człowiekiem a siłami przyrody. Gwarantuje rozwój stada zwierząt domowych.

            Zamiast zjadać tłusty ser po to, żeby pomóc psu, lepiej byłoby po nim sprzątać, pomagając ludziom. Chyba, że to twaróg, wtedy ok.

Chrzan – ludowy symbol siły i krzepy.

            Na Wielkanoc chrzan do mamy wiozę od pani, która co roku ustawia skrzynkę za Uniwersamem Grochów. Na niej ma słoiki wszelkiej wielkości, które wycenia w zależności od tego jak komu patrzy z oczu. Oczy mogą za to wyjść z orbit jak się go spróbuje. Nie poleca się także po tym kichać, bo można stracić węch. Jednak w połączeniu z majonezem tworzy pyszny krem, którego pacyna na karkówce Zdzisławy będzie wisienką na torcie.

Ciasto – wielkanocne baby są symbolem doskonałości i umiejętności.

            Muffinki też albo Kinder Bueno.

Koszyk winien być z wikliny lub słomy udekorowany bukszpanem.

            Obecnie powinna go zastąpić ekotorba a do dekoracji lepsza byłaby kolendra, kto zjada bukszpan?.

            Jest jeszcze cukrowy baranek symbolizujący smak czerwonego barwnika na jego łbie i bolących zębów. Dzieci które pazernie chcą mu ten łeb ogryźć mogą trafić na dzwoneczek u szyi.

            Kiedy byliśmy młodsi ze święconką częściej chodziła moja siostra. Jednego roku wracając z kościoła zżarłem prawie wszystko i nie było się czym dzielić. Pamiętam także inne atrakcje. Jednego roku do kościoła poszedł mój tato, bo ja i Izka byliśmy chorzy. Wrócił z cudzym koszykiem i nie chciał iść go wymienić bo upierał się, że to głupie kiedy i tak w każdym jest to samo.

            Był też okres, kiedy gotowało się jajka w skórkach od cebuli. Gotowanie to nadawało jajku ciemny kolor i należało wyskrobać na nim wzorki. Moja matka z ciocią Zuzią nagotowały tych jajek sporo i posadziły mnie i Piotrka, syna Zuzi z poleceniem ich dekoracji. Był to okres kiedy bardzo fascynowały nas czaszki, swastyki i nic dla nas nieznaczące napisy po angielsku więc Zdzisława nie wiedziała jak te jajka w kościele odkręcać. Straszyły z każdej strony.

            Zawód spotkał mnie także, kiedy kilka lat temu wybrałem się z koszyczkiem w towarzystwie moich siostrzeńców i okazało się, że jajka święci mój kolega z klasy. Do tej pory byłem pewien, że w moim wieku w kościele są tylko ministranci.

            W czasach kiedy dzieci były jeszcze za małe, żeby wysyłać je z pokarmami, do kościoła chodzili moi rodzice w towarzystwie sąsiadów z góry. Jednego roku wchodząca przez wielkie drzwi katedry Sabina potknęła się i wywaliła jak długa w głównej nawie. Wysypała zawartość koszyka na wielką kamienną podłogę. Zdzisława została w tyle, siedziała na schodach i śmiała się z koleżanki a szczątki święconki po kościele zbierał mój tato i Józiu, mąż winowajczyni która wyładowywała na nim swój gniew.

            Ogromną atrakcją jest w święta także dyngus. Opowiadałem Wam już przy okazji innych wpisów jakie mieliśmy sposoby na pozyskiwanie ofiar do oblewania. Były pielęgniarki z domu starców, były sąsiadki i koleżanki. Zabawa zawsze była przednia. Pamiętam jeden tak pogodny dzień, że biegaliśmy w podkoszulkach. Na czele bandy z mojego bloku stał mój obecny szwagier. Goniliśmy dziewczyny tak daleko, że skończyły nam się źródła wody. Ci którzy w nosie mieli poprawność nabierali wody z kaliskiej Prosny, która śmierdzi okrutnie. Mój szwagier już wówczas dżentelmen odkręcił hydrant w pierwszym w Kaliszu Mc Donaldzie. Nabierał nam wszystkim wody aż zza szyby zaczęły buntować się pracownice w nienagannych białych koszulach i ułożonych fryzurach, które wręcz prosiły się o zlanie. Kiedy grzecznie im wytłumaczył, że niczego złego nie robimy tylko chcemy nabrać wody, usłyszał, że dzwonią po policję. Wiedzieliśmy, że zanim policja nadjedzie my będziemy już daleko więc wodę nabieraliśmy nadal. Jedna z nich z napisem na piersi „Manager” wyszła na zewnątrz i zakręciła kurek. Wykazała się wielką odwagą bo stała w środku tłumu chłopaków w którym każdy trzymał w ręce pełne wiadro. Nikt z nas nie zamierzał jej chyba oblewać, ale kiedy mój przyszły szwagier uniósł jej nad ten ufryzowany łeb wiaderko, wypowiedziała najgorsze zdanie jakie tylko mogła: Nie ośmieli się pan!. Kiedy biegliśmy okazało się, że słusznie zrobił, bo wcześniej wezwała policję, która jednak na naszym terenie nie zdołała nas złapać. Może dlatego, że chyba niespecjalnie im na tym zależało.

            W te święta które chyba będą bardziej białe niż te grudniowe postarajcie się odradzić dzieciom bieganie z wiaderkiem. Lepiej polać się w domu z kubka niż wrócić z zapaleniem płuc. Można przy tej aurze polewanie zastąpić inna atrakcją – kuligiem może?.

            Z racji tego, że Zdzisława oczekuje na operacje kolana i większość czasu musi spędzać w pozycji horyzontalnej śniadanie robie ja a moja siostra obiad. Nie zamierzam się wyłamać od tradycji, wiec biała kiełbaska na pewno będzie. Chciałbym jednak trochę to jakoś urozmaicić, zamierzam zaskoczyć ciekawymi farszami do jajek.

            Po wczorajszym oddaniu krwi mam całe pudełko czekolad. Z racji tego, że w moim domu się nie piecze napiszę chyba „Alleluja” czekoladą na bigosie.
             
            Wesołych i rodzinnych świąt dla Was wszystkich.


p.s.
Ostatnio wsiadłem do tramwaju na Wiatraku i rozmawiałem z matką przez telefon. Dwa przystanki później wsiadł dziad z harmonią i zaczął set hitów. Besame Mucho, Czarne Oczy, Tango Milonga.
- Mamo, zadzwonię później.
- Nie, zostaw.
Stałem obok grajka trzymając komórkę i udawałem, że coś w niej czytam. Z aparatu dawało się słyszeć wtórujący muzyce śpiew, który jakoś zaniknął w okolicach Ronda Waszyngtona. Przyłożyłem do ucha słuchawkę w której dla odmiany słychać było płacz.
- Nie podobało ci się?.
- Bardzo, ale jak zaczął „zabrałaś serce moje…” to nie wytrzymałam.
- Aha.
- Daj mu złotówkę.
- Mam portfel w plecaku.
- Daj i masz do mnie zawsze dzwonić jak wsiadają z muzyką.
- Oni co chwilę wchodzą.
- Bo przyjadę!.
- Dobrze.

p.s.2
Ludzie powariowali. Święta są dłuższe od zwykłego weekendu o jeden dzień. Nie zjemy więcej niż zwykle więc po co np. zamawiać chleb w piekarni?. Czy w tym kraju czegokolwiek jeszcze brakuje w sklepach?. Raporty o ilości wyrzucanego jedzenia przerażają. Nie wariujcie na zakupach.

2 komentarze: