wtorek, 21 stycznia 2014

MOJA KOLEJ

            Nie znoszę Polskich Kolei Państwowych. Niejednokrotnie opisywałem Wam jak ich niedorzeczne przepisy i nawyki utrudniają ludziom podróżowanie. Wszędzie gdzie tylko mogę zastępuje transport kolejowy innym. Niestety na trasie Warszawa – Kalisz nie mam żadnej alternatywy, chyba, że zdecydowałbym się pojechać rowerem.

            Najczęściej tę trasę pokonuję trzy razy w ciągu roku i dostarcza mi to tyle atrakcji, że na całe dwanaście miesięcy mam dość. Ostatnio jednak w rodzinnych okolicach coraz więcej się dzieje i zmuszony jestem pojawiać się w domu częściej.

            W ostatni weekend podróżowałem koleją na uroczystość mojej siostrzenicy, która to postanowiła zostać pełnoletnia. Instruowany przez mamę, która pociągiem jechała dzień wcześniej przygotowywałem się do podróży.

- Synek, ciepło się ubierz.
- Przecież to nie furmanka, tylko pociąg.
- Od Szczecina do Kalisza jechałam w kurtce i czapce.
- Zgłosiłaś to konduktorowi?
- Uciekł nam.
- To mam sweter włożyć?
- Zawsze możesz go zdjąć.

            Pomyślałem, że ma rację, ubieranie się na cebulę w trasę jest bardzo rozsądne, zawsze można z czegoś zrezygnować. Jednak w dniu wyjazdu trochę za dobrze mi się spało i jak się zerwałem to ubierałem się w biegu. Buty wiązałem już w taksówce, ale na pociąg zdążyłem. Kiedy wszedłem do przedziału okazało się, że w odróżnieniu do składu, jakim jechała Zdzisława w moim panuje upał tropikalny, a tym wichajstrem od ustawiania temperatury można kręcić naokoło. Zgodnie z radami mamy, ubrany byłem w najgrubszy wełniany sweter, jeansy o splocie nitki jak dla polarników a pod spodem koszulkę z plamą na przedzie, której nie wyrzucam tylko, dlatego, że jest miękka, ciepła i noszę ją zawsze pod swetrami. Do domu dojechałem mokry jak kura.

            Ja nie mam oczekiwań nierealnych. Wiem, że Orient Expressem czy innym Teżewe się tu nie przejadę, ale są tak proste usprawnienia taboru, które nawet u nas można by wprowadzić. Ktoś już na szczęście wpadł na pomysł miejscówek, więc nie biegamy po pociągu szukając kawałka fotela. Jednak pozostało jeszcze sporo do zrobienia.

            Dlaczego na całym świecie tak buduje się perony, że jak pociąg się zatrzyma podłoga w wagonie jest równa z peronem?. U naszych zachodnich sąsiadów jest nawet tak fajnie, że jak już się pociąg zatrzyma to od drzwi otwiera się mała klapka i można spokojnie wjechać wózkiem czy choćby z walizką na kółkach. U nas nawet na tych najnowszych stacjach trzeba starszych ludzi podsadzać do wejścia, samemu zresztą też nieźle trzeba się nagimnastykować z walizką.

            Jak już jestem przy omawianiu taboru i zachodnich sąsiadach to przypomniała mi się jeszcze historia mówiąca o kulturze tamtejszych podróżników.

            Jechałem pociągiem z Fuldy do Frankfurtu. Wnętrze pociągu czyste i ciche. Pasażerowie podobni do naszych, kilka osób z książką, biegające dzieci i kibice. Grupa wyrostków w identycznych, bordowych koszulkach z browarami w ręce, śpiewa rymowane niemieckie piosenki. Znudzeni własnym towarzystwem zaczynają poznawać pasażerów. Małżeństwo z dzieckiem przebija z nimi piątki, inni tylko się uśmiechają. Dochodzą do naszego stolika (w tym składzie jeden spory stolik, mieszczący spokojnie cztery laptopy przypadał na cztery fotele), przy którym siedzę ja, Krystian a naprzeciwko nas czarny chłopak w bluzie z kapturem, także pochłonięty lekturą. Najpierw zapytali nas czy jedziemy na mecz?, Kiedy dowiedzieli się, że nie przenieśli pytanie na chłopaka naprzeciwko. Słysząc z jego ust odpowiedź twierdzącą wybuchli gromkimi okrzykami padając sobie w ramiona. Chłopak przed nami jednak znacznie powściągliwiej niż bordowa ekipa.

- No co ty, nie cieszysz się?, będziemy razem kibicować. – Podgrzewali atmosferę.
- Bardzo się cieszę, tylko ja będę siedział z drugiej strony.

            Powiedział chłopak i rozchylił poły bluzy, pod którą miał koszulkę piłkarską a jakże, tyle że zieloną. Kyrie elejson, samobójca. Cały wagon bordowych podpitych piwem a on sam zielony i jeszcze dodatkowo czarny, zabiją go. Krystian siedział spokojny a ja schowałem twarz w książkę. Zbliżył się do niego jeden z bordowych wyciągnął rękę i zamarłem, bo nie wiedziałem, co mu zrobią skoro okna się nie otwierają. Przyłożył mu te rękę do klatki piersiowej, uszczypnął między sutkami i powiedział coś po niemiecku, co z melodii wypowiedzi brzmiało jak słowa mojej matki, hamujące moje ekshibicjonistyczne zapędy (w dzieciństwie) na plaży: „Kuba siosiorek musi być schowany w gatkach”. Dalej pili razem.

            Wracając do zmian koniecznych na kolei. Ubikacje. Czy ktoś, zupełnie nawet sprawny jest w stanie załatwić się w pędzącym pociągu, jednocześnie nie obszywając sobie butów? Dodatkowo zawartość tego kibelka wywalana jest na tory, dlatego jak ktoś nie może wytrzymać na postoju to odjeżdżający z dworca pociąg pozostawia klocka między peronami.

            Do tego dochodzą „międzynarodowe” kasy biletowe, w których nie mówi się w żadnym języku. Ceny biletów porównywalne z lotniczymi i czas podróży dwukrotnie dłuższy niż trzydzieści lat temu.

            Przed chwilą w radio pani wicepremier pocieszyła pasażerów, że koszty za bilety na pociągi opóźnione będą zwracane w 100% a nie jak mówi regulamin PKP w 50%. Faktyczne pocieszenie. Wczorajszy pociąg Katowice – Szczecin jechał grubo ponad dobę, więc ta stówka będzie ogromną rekompensatą dla pasażerów. Jeszcze lepiej mieli pasażerowie poniedziałkowego składu na trasie Warszawa – Kraków. W zimnym pociągu nie było nawet prądu i wysadzono ludzi na polu, po ciemku z walizkami w środku trasy. Najlepsze, że dla kontrastu z wypowiedzią pani wicepremier łączono się z tymi pasażerami stojącymi na zimnie.

            I przy takiej hucpie karmi się nas jeszcze informacjami o zakupie i testowaniu Pendolino. To tak jakby Dziewczynce z zapałkami ktoś nagle dał miotacz ognia. Niby mogłaby się ogrzać, ale bez odpowiedniego przeszkolenia niechybnie się spali.

            Akcje zgapione od zachodnich przewoźników też u nas mają się nijak. Po co rozkładać po pociągu książki skoro ci, którzy chcieliby je czytać nie zdążą, bo ci, którzy nie czytają zdążą je ukraść. Lepiej byłoby poprosić Białego Jelenia albo Rexone o sponsorowanie upominków dla pasażerów w postaci mini mydełka i dezodorantu (najlepiej tego 72h, dla harcerzy). Dodatkowo pozbyć się tego dziada „piwo jasne”, który roznosi sikacze generujące zapach jeszcze gorszy od potu.

            Innym tematem są sami pasażerowie, ale o to już PKP nie winię. Mnie trafia się każdy rodzaj. Z tego, czego już musiałem słuchać i oglądać uzbierałaby się cała obsada Fraglesów. Kiedy chce spać zawsze siedzi obok ktoś, kto z saperską precyzją otwiera paczkę chipsów. Starając się najprawdopodobniej być cicho, wychodzi mu zupełnie odwrotnie, choć przykłada się do tego, co najmniej tak jakby rozpakowywał list z wąglikiem. Może być też czytający gazetę, który bardziej się nią wachluje niż kartkuje. Trafił mi się ostatnio facet przewożący skrzynię z gołębiami. Tak mi się wydaje. Dźwięki podobne do tych, jakie wydawał Gizmo w gremlinach. Ze strachu całą drogę nie otworzyłem wody. Dodatkowo oblewanie gorącymi napojami z termosu, psikanie gazowanymi słodkimi z puszek i dzieci.

            W dobie tych wszystkich gejmbojów, tabletów i innego ustrojstwa można chyba dzieciaka czymś zająć? Rodzic zna swoją pociechę i powinien wiedzieć czy wystarczą dziecku kredki i papier czy dodatkowo trzeba jeszcze innych atrakcji. Ja lubię dzieci i rozumiem, że im się nudzi w podróży, ale ja też jadę i staram się jak najmniej utrudniać innym wspólną trasę swoją osobą.

            Moja matka jakoś zawsze wiedziała jak mnie zająć. Zanim jeszcze pociąg ruszył ze stacji siedziałem ze ściereczką na kolanach. W jednej ręce miałem schabowego, w drugiej pomidora. Zdarzają się i takie mamy, które serwują wśród pasażerów gotowane jajka, ale z dwojga złego lepszy smród przez chwilę niż wrzask. Odór nie zawsze budzi. Kiedy kończył mi się pomidor mama wymieniała go na ogórka a schabowego na kurczaka. W przerwach były paluszki, batony i kanapki z kiełbasą. Możecie mówić, że przez to jestem teraz gruby, ale przynajmniej nikt się nigdy nie skarżył, że mu przeszkadzam czytać czy spać. Kosztem mojej sylwetki ktoś podróżował spokojnie. Na koniec pulchne łapy Zdzisława wycierała mi w mokrą chusteczkę wiezioną w jednorazowej reklamówce i wysiadaliśmy po sześciogodzinnej podróży na obiad u babci.

            Kiedyś się z tego śmiałem, ale jak w lipcu całą paczką popłynęliśmy w rejs po Wiśle, to choć trwał tylko kilka godzin każdy przyniósł ze sobą spory koszyk. Arleta usmażyła całe pudło mielonych, Szpara upiekła tarte. Mieliśmy także pomidorki, ciasto, rzodkiewki, kabanosy i napoje wszelkie. Też już się starzejemy, kiedyś wystarczyłaby reklamówka zimnych browarów. Nie tylko nie pijemy już na głodnego, nabraliśmy klasy. Każdy zabrał kubeczki, serwetki i mokre chusteczki, ale trochę inne niż w moim dzieciństwie.

            Do tego wpisu zmusili mnie współpasażerowie, z którymi jechałem na ostatnie urodziny mojej siostry. Nie ostatnie w ogóle tylko ostatnie, jakie miała.

            Dwoje mężczyzn, dwie kobiety, około pięćdziesiątki. Jak ich nazwałem Łowcy Promocji – polska wersja. Nie wiem, czym zajmują się ci ludzie, ale z tego, co zrozumiałem z zasłyszanych rozmów większość życia upływa im na tym, jak wymigać się z płacenia za cokolwiek. Dodatkowo wracali ze spotkania z jakimiś politykami, więc trzeba przyznać, że wiedzę czerpią od najlepszych.

            Panowie stosownie do pory dnia ubrani w brązowe garnitury i pożółkłe koszule, jedno i drugie najprawdopodobniej ze ślubu. Panie, garsonki. Bogato zdobne w kamienie i złocone przeszycia a’la Marywilska. Rozmawiać zaczęli zaraz po tym jak ustalili z konduktorem, jakie zniżki im przysługują.

- Dawaj pigwówkę, bo cie więcej nie zabiorę do sejmu.
- Ja mam tylko ten prezent od Palikota.

            Odkorkowali butelki i zaczęli pić. To, co udało mi się zanotować w telefonie możecie przeczytać poniżej. Trochę się ta rozmowa rwała, ale im więcej pili tym trudniej było coś wyłapać, bo mówili jednocześnie.

- A twój syn się teraz uczy na studia?
- No, kupiliśmy mu mieszkanie ze stoliczkiem i wersalką.

            Międzyczasie jedna z pań podniosła satynową bluzkę i dziabnęła się w brzuch glukometrem, co sprowokowało dyskusje:

- Ty płacisz za to?
- Coś ty, co chwila biorę fakturę na kogoś innego.

            Panowie.

- Cztery stówy daem za garnitur do krześniaka na krzest.
- A ja mam takom robote, że musze wykonać dziesięć połączeń dziennie. Do kogo se chce. Telefon mam za fri. Tego nikt nie pilnuje. Niby ubezpieczenia oferuje, ale to jest chuj. Nie misiu?
- No jasne. – Odpowiedziała oblubienica.

            Kolejny pan zaczął pytać drugiego, ale odpowiedziała mu jego towarzyszka.

- A ty, czym jeździsz do pracy?
- On ma już nawet rowerem zakaz, bo ma kolegium za chlanie.
- Aha, Bogdana złapali na Dombrowskiego, se jechał i tylko lekko się zakołysał.
- Policja to nie ma, co robić, po krajówce nie jechał.
- Czekaj esemesa dostaam: „wyjebałam się, mam lewą stronę mordy poobdzieraną”.
- Mówiłam jej uważaj. Jak się pisze „cukrzyca”?
- Ja se ide zajarać do kibla zanim konduktor przylezie.

            Powiedział jeden z dżentelmenów i pozostawił pochłonięte rozmową same panie.

- No kurzy miód, dentyste se wzieam na mikołajki, dobra jestem co?
- Ale bez dopłaty?
- No pewnie, ósemki se robie bo ona to nawet mojego Konrada wyleczyła, a on ci taki jest, że się boi stomatologa.
- Będziesz miaa na sylwestra zrobione. Drogo płaciaś?
- Pieńdzisiont od członka, dziewińdzisiont od pary.
- Za dentyste?
- Nic, mówiam że darmo.


P.S.

W Warszawskich Tramwajach, skądinąd też na szynach, pomimo końcówki stycznia wyświetla się napis „Zdrowych i wesołych świąt”.

wtorek, 7 stycznia 2014

DIETA, TRENING I SEN


            W utrzymaniu szczupłej sylwetki, bądź jej osiągnięciu najważniejsze są trzy czynniki:

·        Zbilansowana dieta
·        Ruch fizyczny
·        Sen

            Niestety każdy z nich piętrzy przed nami ciągłe problemy. Nie da się po prostu łatwo ustalić menu, później pobiegać a na koniec zasnąć błogim snem na osiem godzin.

DIETA

            Tu problemów jest chyba najwięcej. Trzeba zobaczyć jak na różne produkty reaguje Wasze ciało i co Wam smakuje, bo chcąc trzymać się wiedzy fachowej, można ześwirować. Każdy mówi coś innego. Rozmawiałem z kilkoma trenerami. Jeden poleca jeść kurę z warzywami przez cały dzień, drugi te wszystkie proszki w wielkich słoikach jeszcze inny kazał mi zainstalować aplikacje w telefonie, w którą wpisuje się produkty zjedzone i ona sama liczy zapotrzebowanie na wszystko i kalorie. Ale najlepszy jest taki samozwańczy ekspert, którego widuje we wtorki jak chodzę na inną siłownię. Tak potrafi prowadzić rozmowę, że odpowiada się tylko pojedynczymi wyrazami, jak w wojsku. Ostatnio rozmawiałem z nim o serku wiejskim, do którego tydzień wcześniej polecił mi suszone śliwki, (czego nigdy nie róbcie) zamiast łyżki dżemu.

- I jak, jesz ten serek?
- Tak.
- A to dobrze czy źle?
- Dobrze.
- A jakbym ci powiedział, że śmietana jest zdrowa to byś jadł?
- Nie.
- Serek wiejski to twaróg ze śmietaną.
- Serio?
- Serio, masz jeść rano jajka i produkty pełnoziarniste.
- Dobra.
- A serek będziesz jeszcze jadł?
- Nie.

            Czasami łapie się na tym, że mam ochotę mu odkrzyknąć „ sir no sir!”. Jeszcze mi się nie zdarzyło, ale i tak jak mnie przepytuje to stoję ubrany w krótkie gatki i tenisówki, ale w postawie zasadniczej. Czekam tylko aż powie

- To, kto jest głupi?
- Ja.

            Odpowiem.

            Kolejnym problemem są koleżanki rondlarki. Kiedy uda ci się już wytrzymać cały dzień na zdrowych posiłkach, bez podjadania to one wieczorem zaczynają bombardować pięknymi zdjęciami żywności na facebooku. Najbardziej aktywne są u mnie dwie. Monia i Basia. Jedna potrafi tak udrapować ścierkę pod wielowarstwową kanapką, że człowiek zjadłby wszystko z tego zdjęcia, nawet krzesło. Druga idąc do baru tak fotografuje zupę ogórkową, że chciałoby się polizać monitor. Miałem okazję uczestniczyć w robieniu zdjęcia tortu przez jedną z nich. Ustawianie światła, blendy, zmiany obiektywów… to wszystko trwa strasznie długo, zanim uzyska się taki efekt, jaki osiągają One. Dlatego też zdjęcia z opisami pojawiają się późnym popołudniem, kiedy ja nie powinienem już podjadać. Zastanawiam się czy któraś z nich zjadła kiedykolwiek coś ciepłego?

            Kolejne dwie osoby, które niweczą moje starania w uzyskaniu sportowej sylwetki to Zdzisława i Szpara.

            Dwa miesiące przed świętami ćwiczyłem sześć razy w tygodniu. Pilnowałem jedzenia, chodziłem wcześniej spać. Wierzcie czy nie u matki nadrobiłem to w tydzień. Wydawałoby się, że sam powinienem się kontrolować, bo moglibyście powiedzieć: „matka do gęby ci nie wpycha”. Otóż owszem. Wpycha. Tam ciągle stoi jedzenie, u mnie w domu gotuje się naprawdę bardzo dobrze a ja nie jestem z żelaza. To pachnie. Nie stać mnie na to, żeby sprawić przykrość starszej matce, która napracowała się przy przygotowaniu tak smacznych posiłków. Więc ja zjadam a ona się cieszy. U moich rodziców nie jest tak z okazji świąt, tylko przez okrągły rok.

- Mamo, czy wy tak ciągle musicie jeść?
- Coś ty, ja to czasami zapominam żeby w ogóle coś zjeść.
- Kiedy ostatnio zapomniałaś?
- Nie pamiętam.

            O ile z matką mam kontakt kilka razy w roku i mógłbym to nadrobić, to na miejscu jest jeszcze Szpara. Cierpiąca na wieczny niedosyt gości w domu i permanentnie urządzająca imprezy. Okazje wymyśla najróżniejsze. Gdyby wszyscy mieli czas robiłaby te kolacje co tydzień. Są imprezy z okazji Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, Barbórki czy dnia Wszystkich Świętych. Tradycyjnie nie pomija takich świąt jak Wigilia, Śledzik, Matki Boskiej Zielnej i Dnia Wojska Polskiego…

            Każdy dzień w jej domu jest dobry na party. Najlepsze jest to, że ona tę kolacje potrafi zrobić w godzinę, nawet zaskoczona i to genialnie. Wystarczy, że zejdzie do Biedronki pod swoim blokiem i zajrzy pod pobliską Halę Mirowską. Zupy całego świata, pachnące trawą cytrynową, imbirem, mlekiem kokosowym…, czy inne kulebiaki, sushi, galarety, ciasta… Mam wujka, który pływał statkiem po całym świecie przygotowując jedzenie dla wielkiej załogi. Dopóki nie poznałem Szpary myślałem, że to on rusza się w kuchni najszybciej na świecie. Ona jedną ręka sieka zioła, drugą miesza w garnku, trzecią szuka przypraw w przepastnej szafce, którą za chwile zamyka nogą. W tym samym czasie instruuje mnie jak poustawiać na stole kieliszki, popija drinka i jeszcze kogoś obgadamy.

            Kiedy z okazji sylwestra ogłosiła, że mamy do wyboru imprezę w stylu PRL albo Orient Express byliśmy rozdarci przez tydzień. Stanęło na PRLu. Zdzisława podarowała Szparze obrus sprzed dwudziestu lat a ta przygotowała stół jak z Pewexu. Jajka, kawior, małe grzybki – bardziej Bristol niż Kameralna.

            Ostatnio jechałem z nią samochodem, planowała (jak co dzień) kolejną imprezę. Jechaliśmy do Makro i Tesco, gdzie zachowuje się jak w wesołym miasteczku. Wymyśliliśmy, że na te omawianą uroczystość najzabawniejszy byłby tort o bardzo trudnym kształcie. Nie mogę napisać, jakim, bo ta, dla której będzie robiony czasami czyta, co ja piszę i po kształcie wiedziałaby, że to dla niej. Ale wyobraźcie sobie, że gadamy o takich tortach jak robi się dla dzieci. Wozy strażackie, pieski… dla mnie logiczne jest, że taki tort należy zamówić. Szpara, kiedy usłyszała o kupnym zacisnęła tylko ręce na kierownicy, na szczęście staliśmy na czerwonym. Odblokowało ją kilka skrzyżowań dalej.

- Co to za filozofia zrobić tort?
- Ja wiem, że nie. Nasączyć biszkopt, zrobić krem. Do tego owoce…
- To, po co zamawiać?
- A jak zrobisz taki kształt i jednolitą, kolorową powłokę?
- Z masy marcepanowej. Co twoja matka musiała dać, że ty masz wykształcenie gastronomiczne zawsze będzie dla mnie zagadką?
- Nic nie dała. Nie jestem taki dobry jak ty, ale gulasz umiem zrobić. Torty robiłem mrożone, miałem minutę na dekoracje, bo to się topi, nie ma czasu na puzzle z jagódek.
- Ja z mazurków miałam tylko piątkę, coś mi nie szły.
- No widzisz.

            Nie tylko jedzenie na jej imprezach jest odpowiednie do okazji. Do ostatniej tajskiej mieliśmy specjalny obrus i świece. Przy innej do sushi były pałeczki w pokrowcach jak mini kimono a imbir podany był w muszlach. Najbardziej jednak, co roku czeka na wigilię, ponieważ uwielbia choinkę. I w tym roku nie było wyjątku. Choinkę kupiła sama i nikt jej nie widział, ale po stojak pojechała ze mną. Nabyła taki jak stoi w kościele. Wielki kuty ze stali.

- Słuchaj, możesz do mnie przyjechać?
- Choinki nie możesz ustawić?
- Sąsiad mi pomógł, ale jak jej się rozłożyły gałęzie to się jej boje.
- Taka wielka?
- Chyba w tym roku przesadziłam.

            Po wejściu do domu zastałem ją na kanapie. Na twarzy mieszanina euforii i przerażenia. Choinka zajmowała jedna trzecią sporego salonu. Kazała mi wejść na bar w kuchni i trzymać choinkę prosto.

- Trzymaj a ja ją umocuję.
- Jakbyś z lasu krzyczała.
- Ty się nie zdziw jak jakaś wiewiórka do góry poleci.

            Jak już stanęła równo włączyliśmy dla klimatu kolędy i zaczęliśmy ją ubierać. Szpara zadzwoniła jeszcze do matki i zapytała jej czy nie zechciałaby przyjechać do Warszawy na grzyby? Do dekoracji posłużyły bombki, wyszukiwane na Allegro przez ostatni miesiąc. Wszystkie w klimacie naszego dzieciństwa. Do tego lampki na klamerkach, włos anielski i sztuczny śnieg. Faktycznie trochę jest duża, ale każdy po wejściu biegał wkoło niej i pokazywał, które bombki były u niego w domu.

            Są i takie osoby, które mnie motywują. Konrad jest w szpitalu, bo czymś zatruł się w sylwestra (nie u Szpary). Nie zazdroszczę mu tego pobytu, sylwetki już owszem. Nie wiedzą, co mu zaszkodziło a że od nowego roku są same dni wolne to zamiast go leczyć dają mu tylko ciepły glut w misce. On już tam idąc był chudy, więc teraz wygląda jak laski z Victoria Secret. Przemyciłem mu już owoce i soki, ale nie wiem czy mu nie zaszkodzę skoro ciągle z przydziału ma tylko ten klej? Siedział ze mną na korytarzu w Trzech Króli.

- Głodny jesteś?
- Jak jeszcze nigdy w życiu.
- Ja bym przyniósł, ale jak ci zaszkodzi?
- Pomidorową bym zjadł i chleb ze smalcem i kiszonym ogórkiem…
- Bo cie na położniczy przeniosą.
- Ja jeszcze nic w tym roku nie jadłem.

            Powiedział na tyle głośno, że przejeżdżająca obok kobieta z wózkiem od szpitalnego cateringu się zlitowała.

- A chce pan zupy?
- Oczywiście.

            Ucieszył się jak skazaniec ułaskawiony pod celą śmierci. Kiedy skończył jeść mówił, że ta zupa smakuje tak samo jak ten klej tylko pływa w tym marchewka, ale wróciły mu kolory. Ja na jego miejscu po sześciu dniach zjadłbym prześcieradło.

            Tego samego dnia po treningu szukałem otwartej knajpy. Jedyną, jaka była pewna to bar Wietnamski na Zbawiciela. Wparowałem tam w spodniach od dresu i z torbą na ramieniu prosto na wesele. Uśmiechnięci Wietnamczycy zachęcali mnie, żebym do nich dołączył, ale nie dość, że strój nieodpowiedni to jeszcze trafie na jakieś ich oczepiny i nie będę wiedział jak mam się zachować. Na zewnątrz na marszałkowskiej pusto. W moim kierunku szedł tylko młody koleś z pudełkiem Telepizzy, na która nie miałem ochoty i Hubert Urbański z normalnym styropianowym opakowaniem.

- Przepraszam jest coś otwarte jak pójdę w tamtą stronę?
- Prasowy, ale kolejka jak za komuny.
- Dam radę.
- Smacznego.

            Trochę był zaskoczony tym pytaniem od publiczności, ale dzięki odpowiedzi zamiast kaczki zajadałem tego dnia rumsztyk i marchewkę z groszkiem.

TRENINGI

            Kolejna rzeczą, o której należy pamiętać jest ruch fizyczny. Trzeba być konsekwentnym, bo tu utrudnień czyha jeszcze więcej niż w diecie. Największym jest rutyna. Mam ten komfort, że mój karnet upoważnia mnie do korzystania z kilku klubów w Warszawie. W dni wolne od pracy jeżdżę do takiego na Mokotowie. Tam mam basen, fachowych trenerów, którzy już mówią do mnie po imieniu i zaczęli się witać nie podając ręki, tylko przybijając piątkę, tak że musi klasnąć. To najwyższy stopień wtajemniczenia. Tam robie inny zestaw ćwiczeń niż w dni robocze, kiedy korzystam z klubu na Pradze. Tu robie ćwiczenia nieco nudniejsze i znalazłem sobie atrakcje, które każdego dnia wyglądają podobnie i są dla mnie taką checklistą do odhaczania.

            Zaraz po szóstej rano w mieszkaniu, bloku naprzeciwko zapala się światło. Na sali w klubie miłośnicy kultury fizycznej, ci, którzy cierpią na bezsenność i ja. W mieszkaniu za oknem koleś, który wygląda lepiej niż my wszyscy razem wzięci a dzień zaczyna od papierosa na balkonie. Widocznie pracuje fizycznie. Za nim wielki obraz Jezu Ufam Tobie, wałek na ścianie i wersalka pokryta futrzaną narzutą.

            Później przenoszę się na bieżnię. Przez pierwsze dwa tygodnie myślałem, że mam farta, bo zawsze w tym samym momencie z pobliskiej remizy wyjeżdżały na sygnale wozy strażackie. Po pewnym czasie wpadłem na to, że oni mają codziennie ćwiczenia.

            Żeby nie było monotonnie zacząłem także czytać siłowniowe periodyki. Dowiaduje się bardzo ważnych rzeczy czytając artykuły o tytułach „Nowe spojrzenie na cardio”. Czyli coś w stylu jak biegać w styczniu? Obserwuje ludzi od postanowień noworocznych, bo od nich jestem już lepszy i nawet udzielam informacji, np. jak uruchomić bieżnię?

            Oglądam także fitness TV, gdzie tematy rzadko się zmieniają, ale ćwiczę szybkie czytanie i odmianę przez przypadki. Kilka razy wciągu mojego biegu pokazuje się numer konta gdzie zbierana jest kasa dla Beaty Jałochy. To ta dziewczyna, która idąc do pacjenta została zaskoczona przez nieuważnego samobójcę, któremu przez skokiem nie chciało się rozejrzeć. Komu, czemu idiota zleciał na głowę? Beacie Jałosze. Tak sobie ćwiczę i ciało i umysł.

SEN

            Odkąd mam nowe okna nie mam problemów z lekkim snem, teraz zostało tylko to, co wyświetla mi się na powiekach. A tego rozgryźć nie mogę. Np. wczoraj:

            W Białym Domu przed mundurowymi ważniakami z NASA stoi Kaśka, moja lubelska koleżanka. Dostaje od nich zadanie, że musi polecieć w kosmos szukać śladów Violetty Villas, na zewnątrz na trawniku trwa zjazd robotników kanadyjskich, którzy debatują, bo skradziono im osiem kajaków.

            Dziś od rana starałem się zgłębić te obrazy.

            Biały Dom, pewnie dlatego, że przed snem oglądałem dokument Kolendy Zalewskiej o Prof. Brzezińskim. Czyli spoko.

            Kaśka, też jasne, bo wieczorem napisał do mnie na facebooku jej chłopak, więc o niej także pomyślałem.

            Kosmos pojęcia nie mam skąd, ale za to rozgryzłem Villas. W programach informacyjnych wczorajszego dnia przewijał się biskup Michalik cały w futrze natychmiast kojarzący się z pieśniarką.

            Kajaki pojęcia nie mam.


P.S.
            Jeżeli mojego bloga czyta ktoś z episkopatu, a najlepiej z otoczenia Biskupa Michalika, to mam prośbę. Chciałbym, żeby przekazano, że bardzo mnie cieszy, że w modzie sakralnej coś ruszyło. Ten biskupi róż jest dobry tylko jesienią dla sekretarek, wyłącznie w połączeniu z szarym i na brunetkach. Blondynki jakoś tanio w tym wyglądają.

            Trzeba jednak wiedzieć, że taki total look z futerka nawet jak ten wczorajszy niemalże haute couture wymaga biżuterii. Inaczej wygląda się jak wiewiór. Na początek, choć mała broszka od biedy kolczyki.

            Sama Elsa Schiaparelli byłaby z księdza dumna.
            Skoro bawimy się w to gender to róbmy to poprawnie.