piątek, 26 grudnia 2014

POCZĄTKI W NORWEGII

            Pracodawca polecił mi jak najmniejszy kontakt z językiem ojczystym. W takim razie to ostatnie chwile, kiedy mogę się tu jeszcze spowiadać po polsku, później będziecie zmuszeni czytać po norwesku, ewentualnie angielsku, choćby z tej przyczyny, że norweskiego jeszcze nie znam.

            Ostatni raz pisałem dzień po przylocie. Cztery miesiące temu. Trochę długo, ale miałem sporo na głowie (- dlaczego pani nie było?, - bo chorowałam). Przede wszystkim szukanie pracy. Okazało się, że nie jest tu już tak różowo jak kiedyś i o prace trzeba się mocniej postarać. Zaczęliśmy od spotkania dla emigrantów w norweskim urzędzie pracy. Tam poza różnicami kulturowymi i ciekawostkami, dowiedzieliśmy się, że siedemdziesiąt procent ofert pracy nie trafia do oficjalnego obiegu. Czyli podobnie jak u nas, - Nie masz Andreas jakiegoś chłopaka na budowę?.

            Więc jak nie masz jeszcze sporej siatki znajomości, drukujesz cały plecak cv i maszerujesz po mieście. Dodatkowo zgłosiłem się do trzech agencji pośrednictwa pracy i maszerowałem codziennie od rana do czternastej rozdając cv w najdziwniejszych miejscach. Byłem już bardzo blisko, żeby dostać pracę ochroniarza w szpitalu psychiatrycznym i pomocnika w zakładzie kamieniarskim. Miałem tylko jeden kulawy dzień, obudziłem się i nie mogłem wstać z łóżka. To był już chyba miesiąc spacerowania z tymi życiorysami i na chwile entuzjazm mnie opuścił. Poza tym humor nie odstępował mnie wcale. Nie biorę żadnych leków, nie piłem nawet alkoholu, bo postanowiłem, że napije się dopiero jak znajdę pracę a uśmiechałem się codziennie jak głupi. Zresztą na szkoleniu z poszukiwania pracy uczono mnie, że uśmiech mam mieć od wejścia, bo nikt nie chce zatrudniać smutasów i mruków. Miałem jeszcze taki patent, że jak w kilku miejscach nie chcieli ode mnie cv, to wchodziłem do jakiegoś salonu rowerowego albo do Michaela Korsa celem poprawy nastroju i wracałem do roznoszenia z uśmiechem od ucha do ucha. Nie wiem jak wyjaśnić a tym bardziej opisać Wam skąd to uczucie, ja tu jestem taki spokojny i szczęśliwy jak nigdy dotąd.

            Nie mogę słuchać dialogów w metrze i na ulicy, bo nie mam pojęcia, co mówią, dlatego oddechem były zakupy i spacery ze Szparą. Nie dość, że się nagadamy to podczas tych spacerów pokazujemy sobie ludzi podobnych do tych znanych nam z Polski. Jak ktoś z nami idzie to się dziwnie przygląda, kiedy słyszy:

- Ty, co Dorota Warakomska robi na przystanku w Oslo?
- Czeka na autobus.
- No tak.


- Profesor Szyszkowska jest głupia.
- Co ci znowu Szyszkowska zrobiła?
- Zobacz, które ona bierze pomidory.
- Te niedobre, faktycznie głupia.

            Czasami na zakupach dołącza do nas Myszka. Najczęściej się dziwi i przypatruje obgadywanym osobom, ale on relacji mojej ze Szparą nigdy nie uważał za normalną, więc jego zdziwienie jest umiarkowane.

            Poza Szparą mogę oczywiście rozmawiać tutaj po angielsku, co ku zdziwieniu tubylców czynię bardzo często. Ja nie mogę nie gadać, więc nie dość, że zaczepiam ludzi w sklepach i środkach komunikacji to przyciągam podobnych, co tutaj nie jest takie popularne. Ostatnio starsza pani poprosiła mnie w metrze o ściszenie muzyki, bo nie mogła się skupić na książce. Ściszyłem o połowę, ale nadal ruszała ustami, więc zdjąłem słuchawki.

- Nadal pani słyszy?
- Nie, chciałam tylko podziękować.
- Bardzo proszę, wesołych świąt.

I dostałem czekoladę.

            Wieczorem chodzę na siłownie, tu mam już cały świat, ale nie każdy mówi po angielsku. Mam kolegę, który codziennie biegnie obok mnie na bieżni. On kompletnie nie rozumie, co ja do niego mówię, ale reaguje już na imię Maciek. Chłopak wygląda zupełnie jak Maciej Dowbor tylko, że jest hindusem.

- Cześć Maciek, biegniemy?
- Ja.

            Po jakimś czasie zaczęły pojawiać się prace dorywcze, więc zanim znalazłem stałą imałem się wszystkiego, co się trafiało. Zacząłem od malowania okien i listew. Poszedłem tam pełen zapału, bo przeliczyłem, że za dwie godziny pracy będę miał jedną parę New Balance. Wszyscy na budowie surowo pilnują czasu, bo najważniejszy jest „fajrant”. Mówią np.: - Pół dniówki już jest. Ja w tym czasie widzę dwie pary nowych adidasów. Ta praca jest monotonna, trzeba mieć jakąś motywacje albo ratować się wyobraźnią.

            No więc przyszedłem tam pełen zapału i stanąłem przed szefem.

- Co mam robić?                                               
- Te okno se musisz zmatowić, tam masz sto osiemdziesiątkę a później przejechać spirytusem i maluj. Klamkę i zawiasy se odkręć, ale patrz, jakim kluczem, weź sobie torks to ci będzie łatwiej. Wszystko rozumiesz?
- (Nic!) Oczywiście.
- Jakieś pytania?
- Można pogłośnić radio?
- Dlaczego?
- Bo Abba leci.

            Malowanie okazało się strasznie nudne, więc po jednym dniu próbowałem pogadać ze współpracownikami, ale oni nie odbierali mojego poczucia humoru.

- Jak ci idzie to malowanie chłopaku?
- Wczoraj pomalowałem chyba ze dwadzieścia pięć kilometrów listwy, dzisiaj jeszcze tylko Holmenkollen (skocznia narciarska) i jedną linie metra.
- Jakie metro, ty tu tylko te listwy maluj.
- ok. L

            Kolejną pracą było sprzątanie domów. Trzeba było kilkupiętrowy budynek odkurzyć od samej góry a później po tych samych powierzchniach przejechać mopem nasączonym okropnie śmierdzącym płynem. W Polsce jak chcemy dokładniej posprzątać używamy środków z chlorem, tutaj są z amoniakiem. Smród jest jak u fryzjera w latach osiemdziesiątych. Zresztą odkurzanie to też nie bułka z masłem. Jak w domu jest piątka dzieci, których pasją jest robienie bransoletek z koralików to jest trochę pod górkę. W tym domu miałem śmieszną sytuacje. Kiedy przyszliśmy tam do pracy w korytarzu przywitała nas matka i cała piątka pociech. Na czas sprzątania wszyscy wychodzili na spacer i każde dziecko witało się podając nam rękę. Na końcu stał mniej więcej trzyletni chłopiec i zamiast jednej ręki, wyciągał do góry dwie. Złapałem go za obie a on przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Matka osłupiała, bo jak wyjaśniła on nie lubi obcych, zresztą niewielu ludzi lubi. Do zademonstrowania posłużyła jej zjawiająca się właśnie ciocia chłopca, która nachyliła się i dostała kopa w kostkę.

            Żeby zaoszczędzić na fryzjerze, co dwa tygodnie spotykamy się u Szpary i Myszka goli mi głowę. Zadzwoniła kiedyś jak byłem w pracy:

- Ty.
- No?
- Na czesanie przychodzisz?
- Nie wiem czy będzie trzeba, jeszcze dwa domy i od tego środka będę miał loki jak baran.
- To na kolor chociaż.
- Czy ty jesteś poważna? Każdy, kto oglądał Legalną blondynkę wie, że po trwałej nie wolno moczyć włosów.
- Oczywiście, że wiem, tylko mi tu stary stoi i gada, to powtarzam takie głupoty. Na placek przyjdź, bo piekę.
- Na placek zawsze.

            Byłem także opiekunkiem do dziecka. Ale to był charakterny chłopiec i zatęskniłem za malowaniem listew. Miałem tylko jedno proste zadanie. Nie wolno było dopuścić, żeby dziecko zjadło cokolwiek z cukrem, poza tym luz. Tyle tylko, że on nie chciał jeść niczego innego poza goframi, naleśnikami, lodami i wszelkim dobrem naładowanym cukrem pod korek.

            Wracając kiedyś po takim opiekowaniu postanowiłem poprawić sobie humor nabywając bluzę z kolekcji Wanga dla H&M. w Norwegii rozmawia się bardzo swobodnie, tu nikt nie ukrywa wieku i nie sili się na dyplomacje.

- Dzień dobry, nie ma już tych czarnych bluz?
- Coś ty, w czterdzieści minut się rozeszły.
- A co zostało?
- Kurtkę mam dla ciebie dmuchaną, całą z materiału odblaskowego.
- Jak ja to ubiorę, to będę wyglądał jak lalka Michelina.
- To prawda.
- Dlaczego tych bluz mało było?
- To już się musisz Wanga zapytać.

            I jak na życzenie obróciłem się a za mną stał azjata w długich włosach.

            W końcu zadzwonili do mnie z agencji pracy, bo zainteresowało ich, że skończyłem Bezpieczeństwo lotnicze. Szukają ludzi do pracy na lotnisku, wprawdzie do budowy nowego terminala a nie do kontroli lotów, ale im pasowałem. Rozmowa odbywała się w trzech językach, byłem cały mokry, ale się udało. W związku z tym, że praca jest od stycznia a na lotnisku muszę mieć wszystkie norweskie dokumenty musieli wysłać mnie do kilku jakichkolwiek prac, żeby przyspieszyć wyrobienie potrzebnych papierów.

            Jak dostałem wszystkie ciuchy i kask to jechałem taki podniecony, że chciałem się w to ubrać już w metrze. Nie mogłem się doczekać i jak pojechałem tego samego dnia po biurko do Ikea to składałem je w domu ubrany w kask.

            Pierwszego dnia, jako pomocnik na budowie, miałem pracować z grupą ludzi, którzy są tu już od dawna. Okazało się, że mówię najlepiej po angielsku, więc jak ktoś przychodził i mówił: - Jeden z panów do kopania dołu, to wybierałem kogoś – Pan prosi, żebyś z nim poszedł.

            Przed świętami trafiłem na ogromną budowę hali sportowej. Jest tam jeden pan, nie wiem jak nazywa się ta funkcja, ale trzyma za mordę całą ekipę. A nie dość, że jest tam ponad setka ludzi to zróżnicowanie językowe, jak na wieży Babel.

            Moim zadaniem jest dopilnowanie, żeby wszystko trafiło do odpowiednich kontenerów. Do jednego styropian, do innego metal i tak cały dzień. Wszyscy są uśmiechnięci i rozmowni. Mam już sporo znajomych. Norweski elektryk Martin, który pomimo niespełna trzydziestu lat jest trochę głuchy i strasznie głośno mówi, dwumetrowy Hiszpan na koparce, trzech chłopaków z Kosowa – malarze. Nie wiem jak się mówi jak ktoś jest z Kosowa, Kosowianie?, Zresztą przez pierwszy dzień myślałem, że to francuzi. Jest jeden miły Somalijczyk, który dopytuje mnie o to jak żyje się w Polsce. Jest pani Whereistoilet, miła filipinka około pięćdziesiątki, cierpiąca na częstomocz i kilka pięknych blond Litwinek.


            A pojutrze lecę do Polski po jeszcze jeden papierek i zaczynam pracę na lotnisku.