piątek, 31 maja 2013

JAK TANIO POJECHAĆ NA WAKACJE?


Większość z nas na „prawdziwe” wakacje może pozwolić sobie tylko raz w roku. Męczymy się jednak częściej i taka jednorazowa regeneracja nie wystarcza na dwanaście miesięcy. Są jednak sposoby, żeby od urlopu do urlopu gdzieś się wyrwać za małą kasę.

            Takie duże wakacje z moimi znajomymi planujemy na późną jesień. Można pojechać wtedy za mniejsze pieniądze. Nie ma tłumów i fajnie jest cieszyć się upałem wtedy, kiedy w Polsce jest zimno, a nie jechać do „ciepłych krajów” jak w lipcu to i tu upał niezgorszy.

            Można skorzystać z wyszukiwarek tanich weekendów i polecieć do dowolnego miejsca, głównie w Europie za mniej niż pięćdziesiąt złotych. W takich wypadach trzeba jeszcze pomyśleć o noclegu, który kosztuje często kilkanaście razy więcej niż lot. Nie mówiąc już o transporcie z lotnisk często ulokowanych daleko od miejsca docelowego. Chyba, że ktoś chce poznać okolice Paryża, Rzymu czy angielskie wsie.

            Przy wyjeździe zagranicznym dobrze jest pomyśleć o zabraniu rzeczy na handel celem zwrotu części kosztów. Trzeba się wtedy dowiedzieć, na co jest deficyt w kraju który wybraliśmy. Ciężko jest już opchnąć rzeczy takie jak spodnie z wycierusu, makatki na ścianę też sprzedają się średnio. Maszynki do golenia, kasety i rajstopy są już wszędzie a czekolada z Wedla jest ciężka do transportowania. Są jednak pewniaki takie jak kiełbasa, kurpiowskie serwety czy oscypki.

            Jest jeszcze jeden sposób na wyjazd zagraniczny. Można połączyć przyjemne z pożytecznym i zdecydować się na wyprawę autokarem do pracy przy zbiorach winogron w Bułgarii. Wystarczy trochę zapału i z takich wakacji możemy wrócić nawet na plus.

            Pomysłem na relaks połączony ze sportem jest piesza pielgrzymka na Jasną Górę. Tu trzeba mierzyć siły na zamiary, bo nie wiadomo z którego miasta się wybrać. Rozważam ze Szparą wyprawę w tym roku w intencji odchudzania. Tylko chyba spotkamy się na miejscu, bo ja leniwie chcę wyruszyć z Kalisza skąd idzie się trzy dni i tyle samo wraca. Ona uparła się, że pójdzie w jedną stronę z Lublina, bo to są dwa tygodnie. Nie dość, że schudnie więcej to liczy jeszcze na pielgrzymkowy romans. Ja nie mam aż takiej nadwagi a przygodny sex w zupełności mi wystarczy.

            Jest jednak kilka informacji, o których trzeba Wam wiedzieć decydując się na tę formę wypoczynku. Wiem co mówię, bo byłem na pielgrzymce w klasie piątej szkoły podstawowej. Śpiewałem

Daj mu ręce swe,
Daj mu nogi swe,
Daj mu serce swe,
Daj mu duszę swą
Łoł.

            I to tańcząc w wianku wkoło księdza.

            Teraz muszę zdecydować się na inną aktywność w marszu, bo tańczyć już mi nie pozwolą. Do służby kierującej ruchem aut objeżdżających kolumnę mnie nie wezmą, bo nie znam zasad ruchu drogowego. Więc pozostaje mi tylko niesienie głośnika na plecach, który to znacznie utrudnia załatwianie się w kukurydzy i schylanie po kompot serwowany przez panie na przydrożnych stołeczkach. Pojawił się jeszcze pomysł, że jakbyśmy wybrali się razem ze Szparą to zabierzemy ze sobą wózek i będę ją pchał. Wózek jest nam potrzebny do wymuszania kwater do spania, dla niej i dla mnie, jako opiekuna. Spanie w stodołach jakoś mnie nie kręci ze względu na brak sympatii do myszy.

            Trzeba zaopatrzyć się w rzeczy potrzebne i nie dać się załatwić. Otóż na zbiórkę konserw przed wymarszem nie rzucać się z takimi rarytasami jak Gulasz Angielski tylko normalnie przynieść Tyrolską i Turystyczną. Zresztą i tak później puszki są losowane i dostaniecie Pasztet z koperkiem i Paprykarz Szczeciński, który w upale nie smakuje. Potrzebna jest też mąka ziemniaczana. Nie jak twierdzi Szpara do robienia pyzów, tylko jako talk na poobcierane uda dla grubasów. Do plecaka podręcznego należy także włożyć święte obrazki. Będą potrzebne przy opuszczaniu kwater jak mówi się „Bóg zapłać za gościnę” i wtedy, gdy ludzie po drodze całują cię po rękach, co często się zdarza.

            Można zabrać także gitarę. Ja się nie decyduje, bo z przodu mam mieć wózek, na plecach głośnik to już nie byłoby jej jak zawiesić. Zresztą nie umiem grać. Umiem za to popisowo robić Tośke Krzysztoń, do parodii której gitara jest niezbędna.

            Do zrobienia Antoniny niezbędna jest: bandamka, stary mop, spódnica w smutnym kolorze i właśnie gitara. Konieczna jest także znajomość tekstu „Perłowej łodzi”. Ale może ktoś mi tę gitarę pożyczy?.

            Zaopatrzenie plecaka musi być szczegółowo przemyślane i co jakiś czas warto na trasie do niego zaglądać. Ja tego nie robiłem, tylko dorzucałem różne rzeczy. Jak wróciłem roztańczony do Kalisza to Zdzisława tylko rozpięła w nim zamek, zajrzała do środka, powąchała i wywaliła go z zawartością do kosza.

            W samej Częstochowie czeka Was moc atrakcji. Najnowszą jest największy i jedyny na świecie pomnik Mariusza Pudzianowskiego w stroju papieża. Żeby było ciekawiej stoi w Parku Miniatur.

            Inną alternatywą wypoczynku jest Obóz Harcerski. Jak kogoś jara spanie w mokrym namiocie, kiełbasa z ogniska, cała w piasku i sikanie po krzakach to bardzo proszę. To też nie jest wysoki koszt. Pamiętajcie jednak, że myjąc się w jeziorze nie można używać szamponu. Zresztą w moim wieku mógłbym pojechać już tylko, jako druh, co nie wiąże się kompletnie z dobrą zabawą. Jak załapujecie się jeszcze na grupę zuchów może być ok. Wtedy nikt nie lubił się myć a spać można było gdzie popadnie. Im gorzej tym lepiej.

            Jest także możliwość podróżowania za darmo autokarami po kraju. Nie trzeba płacić za bilet ale w zamian w czasie podróży jesteśmy zobowiązani oglądać prezentację garnków, aparatów do masażu, pościeli, patelni czy odkurzaczy. Najczęściej miejscem docelowym jest figura Jezusa w Świebodzinie, albo Licheń, ale to zawsze lepsze niż siedzenie w mieście.

            Ja w Licheniu bywałem rokrocznie z rodzicami i wspominam bardzo dobrze. Poza incydentem, kiedy moja matka z koleżanką pomyliły kierunki i schodami z krzyżykiem (po których należy chodzić na kolanach) postanowiły zejść w dół a nie jak reszta pątników, wejść do góry. Pomijając to, że na kolanach po schodach w dół nie jest łatwo to one miały jeszcze nadwagę. Zablokowały cały ruch na Golgocie i słowa jakie dolatywały do nich z dołu schodów nie powinny były padać z ust pielgrzymów a już na pewno nie w świętym miejscu. Koleżanka miała jeszcze wadę wymowy i jak odkrzykiwała to ludzie myśleli, że ona mówi językami.

            Jest tam niedaleko piękne jezioro i ogromny męski klasztor na górze w lesie. Raz w roku mogą zwiedzać go panowie. Byłem tam, jako dziecko z moim Tatą. Zdzisława licytowała się z zakonnikiem pod bramą, z każdym jego słowem podwyższając wysokość łapówki, bo też chciała wejść. Pierwszy raz w życiu nie udało jej się czegoś załatwić i na złość paliła papierosa w lesie. Ojciec bez Zdzisławy też postanowił uprzyjemnić mi zwiedzanie. Widząc jak jestem przerażony tymi wnętrzami cały czas mnie straszył. Najgorszy moment był, kiedy z palca zleciała mi srebrna odpustowa obrączka i poturlała się po podłodze, na której stały trumny. Ojciec i oprowadzający nas Brat wmawiali mi, że ta obrączka mnie tam ściągnie. Jak na razie jeszcze się nie wybieram.

            Istnieje jeszcze coś takiego jak autostop. Tylko zastanawiam się, kto zabierze łysego w dresie. Szpara mówi, że inny łysy w dresie, ale wtedy nie wiem czy wsiądę.

            Najtańszą formą wycieczkowania jest komunikacja miejska. Zrezygnujcie z książki i słuchawek i usiądźcie w kącie pod oknem. Nie trzeba będzie nikomu ustępować miejsca a będziecie mieli świetny widok na pasażerów. Dziś jechałem z panią która usiłowała czytać jakieś dokumenty. Ja wpatrywałem się w okno słuchając jak dwie dresiary omawiały próbne czesanie na wesele.

- Tak mje źle uczesaa, że się poryczaam.
- Ryli?.
- Bez kitu.
- Dobrze, że robiaś próbne bez kasy.
- Zdjencia wrzuciam na fejsa nawet nie lajkowali.
- To weź do niej nie chodź wiencej.

            I tak nam mijała podróż aż do tramwaju wsiadła wycieczka dzieci. Zaczęły rozmawiać i głośno się śmiać. Nikomu normalnemu dzieci nie przeszkadzają, więc pani zrezygnowała z czytania, ja z widoków za oknem i przyglądaliśmy się wesołej grupie. Dzieci są prawdziwe i nie bawią się w dyplomacje. Najpierw dyskutowały o wymianie jakichś kart i obrazkach aż do środka wszedł młody chłopak z torbą treningową. Śmierdziało od niego potem jak od maratończyka. Jedną ręką trzymał Przegląd Sportowy a drugą chwycił się rurki na górze, odkrywając pachę. Cała grupa dzieci, gdzieś miała poprawność i jak na hasło jedną ręką pozatykali sobie nosy a drugą się wachlowali. Pani obok mnie zasłoniła twarz kartkami i zazdrościłem jej zapachu tuszu, bo na sobie miałem tylko koszule, którą mogłem naciągnąć na twarz. Chłopak odebrał telefon:

- Będę za dwie minuty w domu i się wykąpie.

Dzieci potakują

- A później prosto do ciebie

            Kiedy smród osiągnął apogeum (do telefonu podniósł drugą rękę), hałas rozmów i śmiechów nie pozwalał na czytanie ani grę w telefonie do kompletu wsiał dziad z harmonią i zaczął grać a dzieci śpiewać. Nie przyglądałem się kiedy wysiadłem w centrum, ale nie wiem czy ten tramwaj nie miał napisu CYRK KORONA.

            Polecam bilet miesięczny. Zabawa codziennie.

środa, 29 maja 2013

MUZYKA ŁAGODZI OBYCZAJE


            Zupełnie niespodziewanie mój ostatni weekend upłynął pod znakiem muzyki. Zaliczyłem dwa koncerty, kolację z tańcami i koncertem życzeń a jednym wyznaniem dotyczącym muzycznej gwiazdy wsadzono mi nóż w serce.

            Moja siostra przyjechała do Warszawy na szkolenie i z tej okazji Szpara postanowiła podjąć nas kolacją. Izka nasłuchała się ode mnie jak genialnie gotuje moja przyjaciółka, więc zadowolona była z propozycji. Po tym jak o mało nie wypluła płuc próbując zupy a oczy nie wyszły jej z orbit, nastąpiły dania łagodniejsze i łatwiejsze do smakowania przez osoby, które za ogniem w ustach nie przepadają. Pogoda jednak nie rozpieszczała. Lało od rana do wieczora i reszta zupy, idealna na tę aurę zniknęła ze stołu natychmiast. Miseczkę Izki dojadłem osobiście.

            Siedzielibyśmy sobie tak w miłej atmosferze, przy sprawdzonym winie z Tesco, gdyby nie pokrzepiona owym trunkiem Szpara wyjawiła rzecz straszną.

            Na imprezie nagle pojawił się laptop. Nie ma nic gorszego niż wejście na youtube’a w większym gronie. Każdy koniecznie musi zaprezentować reszcie swoje ulubione kawałki, filmiki i co tylko sobie przypomni. Tu jednak było inaczej. Do komputera dopuszczono wyłącznie mnie. Byłem didżejem i wodzirejem tej imprezy. Także tańce zainicjowałem osobiście. Repertuar pozwalałem sobie podpowiadać, ale ostateczna decyzja należała do mnie. Nie mogło zabraknąć takich gwiazd jak Aldona Orłowska, Sandu Ciorba czy poczciwa Tośka Krzysztoń. I Tośki właśnie dotyczyła tajemnica skrywana przez Szparę przez wszystkie lata naszej znajomości.

            Okazało się, że moja koleżanka w odległej młodości podczas jakiejś lubelskiej wizyty Krzysztoń Antoniny została oddelegowana do opieki nad jej małym synem. Gwiazda dodatkowo poleciła, żeby dla spokoju karmić młodzieńca piernikami, ale zastrzegła, że muszą być bez lukru. Rzecz działa się w czasach, kiedy nie było wszystkiego tak jak teraz i Szpara nabyła w sklepie pierniki, ale niestety z lukrem. Siedziała pod kościołem skrobiąc kozikiem lukier z ciastek. Żmudne zadanie, jakie wówczas dostała nie usprawiedliwia milczenia na ten temat przez lata naszej znajomości. Wszak obcowała z gwiazdą ogromnego dla nas formatu. Jest to wydarzenie podobnego kalibru jak to, kiedy Edyta Bartosiewicz złapała mnie za rękę w wieku lat trzynastu. Tyle, że ja o tym opowiadałem jej wielokrotnie. Szparze, nie Edycie. Poróżniło nas to boleśnie.

            Kolejnego dnia niespodziewanie stałem się posiadaczem biletu na wielkie wydarzenie tej wiosny, mianowicie na koncert Bojonse. Niestety pojedynczy. Ale, od czego jest facebook?. Szybko znalazła się znajoma, która też wybierała się sama i podobnie jak ja chciała się pojawić na stadionie dopiero, kiedy pojawi się główna gwiazda. Umówiliśmy się na kolacje na Saskiej Kępie.

            Kiedy pojawiłem się w restauracji kelnerka oznajmiła mi, że oczekiwanie na jedzenie to minimum godzina, na drinki pół. Oczekując na Karolinę zamówiłem nam po trzy drinki z jedzenia z racji braku czasu zrezygnowałem. Kilka fajek później trzeba było już ruszać na stadion. Karolina przygotowała się znakomicie, bo do torebki władowała wielką metalową piersiówkę wypełniona słodkim, owocowym alkoholem.   

            Skitrała tę butlę w odmętach swojej torebki i poddała się kontroli przez panią ochroniarz. Ja nie miałem ze sobą nic, więc zmacano mnie szybko, ale u niej konieczna była rewizja bagażu. Bystra pani wyczuła w podszewce torby metalowy baniak i Karolina dała popis odwracania jej uwagi. Najpierw wmawiała jej, że to portfel, który trzymała już w ręce a później zajęła ją lekami. Ochroniarz czy nie, zawsze to kobieta. Znalazły porozumienie.

- Na co to pani bierze?.
- Jak brzuch mnie boli.
- Znam to.
- Też pani bierze?.
- Tak kochana, ale na wrzody.

            Malinówkę wniosła bez problemu.

            Nie będę się rozwodził na temat koncertu, bom niekompetentny. Śpiewała jak anioł, wyglądała jeszcze lepiej. Kontakt z publicznością ma genialny, jak i dystans do siebie. Wieczór spędziliśmy na tańcach a w przerwach paliliśmy papierosy i rozgrzewaliśmy się trunkiem z podszewki torebki.

            Kolejnego dnia wybierałem się na zaplanowany dużo wcześniej Festiwal muzyki włoskiej. Moja znajomość tego języka ogranicza się do słów: spaghetti, cinquecento i Versace. Miałem już jednak okazję obcować z włoską gwiazdą kiedy to usiadł przy mnie w jednym z warszawskich hoteli włochaty dziad. Odsuwałem się zastanawiając jak on tu wlazł aż dowiedziałem się, że to Drupi. Pieśniarz włoski.

            Szpara była pomysłodawczynią tego koncertu, więc przestałem się boczyć na nietakt z Antoniną i umówiliśmy się pod Torwarem. Wszystko dookoła zdawało się być włoskie. Nawet stadion Legii naprzeciwko przybrał barwy flagi Italii. Doszli Szpara z Emilem i przyglądaliśmy się wchodzącym.

            Słuchacze radia Vox w realu. Panowie długie włosy, głównie w uszach, panie perhydrolowy blond. Kremowe marynarki i garsonki z motywem zwierzęcym w wersji total look. Wyłaniali się z podjeżdżających autokarów w wieku na oko sześćdziesiąt plus.

            W środku plansze sponsorów. Adekwatnie do imprezy i gości: przychodnia lekarska i supermarket. Z głośników sączy się muzyka, do której na youtube za teledyski służą wyświetlane pocztówki z różami, gołymi paniami nad wodospadem, łąką z chmurkami i inne motywy z chust rezerwistów. Atmosfera coś pomiędzy San Remo a Sopot festiwalem w siedemdziesiątym szóstym. Naród podniecony macha rękoma do pustej jeszcze sceny migającej kolorowymi żarówkami.

            Gościem honorowym jest Włoski Ambasador, więc ranga imprezy znacznie wyższa od tej z poprzedniego wieczoru na Narodowym, bo tam była tylko Edyta Herbuś. Nie ma tu chaosu, każdy w niezgorszym ubraniu pchać się nie zamierza toteż ochrona nie musi się szarpać i siedzi wśród rzędów spokojnie na taboretach. 

            Wszystko to strasznie mnie śmieszy. Łącznie z tym, że solista chcąc zaimponować publice wita się po polsku: Kurwam Was!. Reżyseria światła jest na najwyższym poziomie, bo najczęściej ludzie są oślepiani białymi reflektorami a gwiazdy toną w mroku. Do wspólnej zabawy na scenie wyciągane są młode dziewczyny w tym nasza faworytka, z racji wzrostu nazywana Drabiną. Tańczy aż krzyżyk „wiara, nadzieja, miłość” buja jej się wesoło na rzemieniu.

            Przestaje się śmiać, kiedy zauważam małżeństwo w moim rzędzie. Kalka moich rodziców. Pan zamyślony, nierzadko z palcem przy ustach, jak filozof. Pani w tanecznym szale. Instruowała męża, kiedy i co należy rejestrować. Na te komendy on odmrażał się i robił zdjęcie. Nie przeszkadzało mu, że żona baluje w przejściu między fotelami w najlepsze. Sobowtóry Zdzisławy i Waldka. Aż głupio mi było, że nie pomyślałem, żeby ich na takie coś ściągnąć do Warszawy. Przestałem się śmiać.

            Pierwsze takty „Ma Ma Maria” wywołały entuzjazm taki jak poprzedniej nocy „Single Ladies”. Inny target, emocje te same.

            Wieczór zakończyliśmy nadal we włoskim klimacie przy pizzy i winie. W tematach rozmów nadal dominowała muzyka:

- I jak ta Bijonse wczoraj?.
- Genialna.
- Coś świrowała?.
- Chciała czerwony papier.
- Po co jej?.
- A ja wiem?, takie rzeczy się chyba wymyśla dla promocji koncertu, albo ma hemoroidy.
- Coś jeszcze?.
- Tytanowe słomki.
- Też dla jaj?.
- To chyba na serio.
- Bo?.
- Musi dbać o gardło.
- Jak każdy.
- Nie na każdego czeka kilkudziesięciotysięczna publiczność i trasa watra miliony dolarów.
- I w czym jej te słomki pomagają?.
- Nie wiem, może bakterie się na tytan nie pchają?.
- Jakie skromne.
           
P.S.
            Dzisiaj jedziemy do Żelazowej Woli. 

niedziela, 26 maja 2013

ZŁA ŻONA, ZŁY SĄSIAD, DIABEŁ TRZECI – JEDNEJ MATKI DZIECI.


Jak dobrze mieć sąsiada,
Jak dobrze mieć sąsiada,
On wiosną się uśmiechnie,
Jesienią zagada.
A zimą ci pomoże
Przy węglu i przy koksie
I sama nie wiesz, kiedy
Ułoży wam rok się.

            Tak śpiewały Alibabki. Jest to tekst nieprawdziwy, dlatego pewnie się rozpadły. Jakby znały dziada z końca mojego korytarza to nie ośmieliłyby się tego nawet wyszeptać a co dopiero śpiewać.

            Sąsiad jednak jest ważny. Gdyby nie sąsiad nie wyszedłbym ostatnio z domu jak uwięziłem się zatrzaskując na zewnątrz klucze. Ja swoich najlepszych miałem, kiedy mieszkałem z rodzicami. Zresztą podobno część z nich czyta, to co piszę. Będę musiał w święta wychodzić z psem w kapturze. Opisałem ich w poście LITEWSKA 1. Tam oczywiście nie ma wszystkich, bo to barwny blok jest, ale może jeszcze kiedyś wrócę do tego tematu i przyłożę się do niego staranniej.

            Odkąd nie mieszkam z rodzicami miewam sąsiadów najróżniejszych. Opieram się zasadzie warszawskiej, że nie ma konieczności znać mieszkańców za ścianą i poprzez mówienie „dzień dobry” siedem razy na dzień zmuszam ludzi do rozmów.

            Przez szereg mieszkań, jakie już zajmowałem w stolicy poznałem cała masę interesujących ludzi. Na Woli była pani Kamera z mężem kryminalistą. Ona z tych „Jak mnie nie ma w oknie to jestem przy wizjerze”, wścibska i wredna jędza. On wytatuowany niczym brudnopis zamienił słowo ze mną tylko raz. Okazało się, że w tym bloku jest konkurs: „Kto wywiesi większą flagę pierwszego maja”?. Nabyłem sztandar o numer mniejszy od tego z placu Piłsudskiego a mieszkający wówczas ze mną Artur skonstruował najdłuższy w bloku maszt. Mieszkaliśmy na ostatnim Pietrze, dlatego najlepiej z góry widzieliśmy, jakie starania podejmują ludzie żeby ich chorągiew była najdalej wysunięta z balkonu. Konstrukcje były pomysłowe, bo taki łopoczący materiał musi być solidnie obciążony, żeby nie odfrunął. Jako przeciwwaga, jednym służyła blaszana wanna innym wiadro z wodą. Artur powiedział, że w tym spektaklu udziału brał nie będzie, ale mnie podburzał, zresztą zrobił tego pagaja. Kiedy poszedłem to montować, z balkonu niżej wychylił się wydziergany pan Kamera:

- Ale drąg to ma pan słuszny.

            Nie było już żadnego konkursu. Wygraliśmy w cuglach.

            Kamera musiała wiedzieć wszystko. Wścibska była wyjątkowo i gdy tylko ją coś trapiło a trapiło ciągle, potrafiła zapukać do domu mieszkających od tygodnia obcych ludzi i uzupełniać wiedzę. A czy ten pan, co panu wynajął to się już wprowadził do nowego?, czy jego mamusia jeszcze żyje?, pan student?, ma pan samochód?, ile tu będzie mieszkało osób?...

            Ja te pytania lubiłem, Artur nie znosił. Nie żebym jej kiedyś powiedział prawdę. Wymyślałem najbardziej atrakcyjne głupoty i patrzyłem, kiedy oczy wyjdą jej z orbit?. Kiedyś w jakimś szale ćwiczeń Artur nabył orbitreka. Wielkie to było strasznie i okropnie ciężkie. Targaliśmy ten karton od ciężarówki, bo nie dało się go nieść. Kamera tak się wychylała, że chyba tylko przywiązane nogi nie pozwoliły jej wypaść przez balkon. Nam było strasznie ciężko i nie mieliśmy ochoty na dyskusje ze wścibskim babskiem. Jednak ciekawość robiła swoje, bo cóż może skrywać prawie trzymetrowy karton, który tak strasznie ciąży tragarzom?. Kiedy docieraliśmy do klatki nie wytrzymała:

- Co panowie kupili?.
- Telewizor!.

            Odwarknął jej Artur.

            W kolejnym mieszkaniu za sąsiadkę miałem nauczycielkę. Robiła codziennie dokładnie jedenaście kroków od windy do swojego mieszkania, w środku jeszcze trzy i ściągała buty. Nie jestem nienormalny i nie liczę kroków, ale klatka była marmurowa a ona te obcasy miała chyba metalowe i nie dało się tego nie słyszeć, więc z ciekawości czasami liczyłem. Ona zresztą w ogóle była głośna, zwłaszcza podczas sexu. Blok miał w środku dziurę, to się chyba nazywa atrium. Akustyka w tym jest taka jak w teatrze greckim i kiedy ktoś wychodzi na balkon porozmawiać przez telefon, słyszą go wszyscy tak jak swój telewizor.

            Kiedy pani nauczycielka zaczynała zabawy z małżonkiem nagle wszyscy wychodzili na papierosa i w ciemności pojawiało się coraz więcej ogników od fajek. Darła się ku uciesze palaczy. Raz po skończonym pożyciu przez ich otwarte drzwi balkonowe słuchać było, że zaczęła lać się woda. Małżonek poszedł pod prysznic. Kiedy ku radości słuchaczy raz jeszcze pani ryknęła:

- Dobrze ci było misiu?!.
- Zajebiście!

Odpowiedział ktoś z innego balkonu.

            W bloku, w którym mieszkam teraz zestaw też jest osobliwy. Poza dwiema czarnymi dziewczynami, z którymi wymieniam „czeszcz” w windzie i dresa od dużego psa z ósmego piętra znam tylko tych z mojego korytarza.

            Pierwsze dwa mieszkania zajmuje wścibska baba. Jedno mieszkanie ma naprzeciwko drugiego. Jak coś długo robi się na klatce, nagle przechodzi i gapi się łapczywie. Uzależniając tempo przejścia od atrakcyjności tego, co dzieje się na korytarzu. Jak tylko czyścisz buty to przemknie jak pocisk, ale kiedy trafi jej się atrakcja w postaci pijanego sąsiada, albo sprzątanie rozbitego soku to powłóczy nogami tak wolno, że półtorametrową odległość od jednych drzwi do drugich pokonuje tak, że gdyby robiła to odrobinę wolniej cofnęłaby się do tyłu.

            Zestaw lokatorów z tego korytarza to bardzo ciekawa grupa. Trzy singielki koło siedemdziesiątki, jeden ponury dziad, też singiel, ci od dziecka, którzy mnie uratowali i ja.

            Pierwszej baby, tej od inwigilacji serdecznie nie znoszę. Wścibska, wiecznie niezadowolona z całego świata i ze skręconym pyskiem.

            Przychodzi do niej córeczka, chyba moja rówieśniczka, nieodrodna kopia mamusi. Zawsze w tej samej bluzie, z której wylewa się szara gęba, permanentnie obrażona. Podejrzewam, że niewiele ma w życiu radości, bo zła praca, wszędzie drogo i jeszcze rząd nas okrada. Pracuje pewnie w zakładzie fryzjerskim „Fryzury rozmaite, awangardowe i artystyczne”, zamiatając włosy bab, których nieskrywanie nienawidzi. Jako akompaniament od rana do wieczora ma Italo disco z radia Złote Przeboje a pod nogami gumolit. Po powrocie do domu relaksuje się przy serialach z Antonim Pawlickim, w których czterdziestoletnie bohaterki zmieniają swoje życie znajdując ciekawą pracę i zachodząc w ciąże. W nocy słucha utworów Tośki Krzysztoń i poezji śpiewanej, je czekoladę ubrana w umazaną piżamę, po której biegają małe kotki. Marzy o poznaniu kierowcy łudząco podobnego do Colina Farella z Audi na rejestracjach Nowego Dworu Mazowieckiego, które mija ją czasami na przejściu i z którego dobiegają piosenki Zauchy. Inicjacje seksualną przeszła w wieku lat dziewiętnastu z opakowaniem dezodorantu Limara. Do dziś ma sentyment do kosmetyków wszelkich. W kieszeni nosi zawsze żel antybakteryjny, którego głównym składnikiem jest paranoja. Wciera to w łapy za każdym razem, kiedy dotknie klamki w sklepie, rurki w autobusie albo guzika w windzie.

            Tak ją widzę, ale niewiele o niej myślę. Zresztą wcale jej nie znam.

            Siedzą tak z mamusią w weekendy i nakręcają się na cały świat. W ich mieszkaniu kumuluje się wtedy całe zło a energia z tego mogłaby oświetlić Warszawę przez tydzień i to w czasie Euro. Są zgodne w tej zajadłości i rozumieją się bez słów. Problem pojawia się tylko jak coś dzieje się na klatce, bo obie łba do wizjera nie zmieszczą, więc najczęściej wychodzą. Razem trzepią ścierkę, poprawiają wycieraczkę i patrzą się zachłannie. Zainteresowane, co dzieje się u innych ludzi, wiodących ciekawsze i pełniejsze życie od ich nudnej egzystencji. Ci oni, ludzie, oczywiście kradną, bo niby skąd mieliby mieć na te błyszczące buty, torby pełne zakupów i perfumy, których zapach niesie się za nimi po klatce?.

            Przysięgam Wam, że nie trzeba z nimi rozmawiać, żeby to wszystko wyczytać z tych pozagryzanych warg.

            Kolejną sąsiadką jest fanka sprzątania. Bardzo często ma otwarte drzwi na korytarz, bo najwyraźniej lubi dzielić się z ludźmi mieszaniną zapachu gotowanej kapusty i lizolu, którym myje podłogę. Ta przynajmniej zawsze mówi dzień dobry i jak pominie się odór jest nieszkodliwa.

            Po jakiejś imprezie zimą obudziłem się z silnym kacem. Wtedy najlepiej jest najeść się wszystkiego, na co tylko ma się ochotę, umyć zęby i wziąć prysznic. Niestety w lodówce zamiast karnawału był post i z głową wielkości dyni należało pójść na zakupy. Zwlekłem się z łóżka, wykapałem i zjechałem windą na dół. Drzwi się otworzyły a za nimi stał potwór.

            Wielki kudłaty stwór. Cały ociekający czarną breją. Racice parzyste, dwie na górze, dwie na dole. Stał jak wryty, podobnie jak ja. Wbijałem się plecami w lustro na tylnej ścianie kabiny licząc na to, że drzwi się zamkną i ucieknę wysiadając na innym piętrze. Drzwi niestety jakoś nienaturalnie długo pozostawały otwarte. Wiedziałem, że jest to kara za balowanie co weekend, oglądanie „Prawo Agaty” po nocach, zamiast spać, nabijanie się z rudych dzieci w szkole i wkładanie palca w krem na ciastkach w spożywczaku u Zdzisławy (też w dzieciństwie). Zeżre mnie teraz to coś, albo porządnie okaleczy.

            Przyjrzałem się dokładniej. Kałuża pod nim robiła się coraz większa, bo z sierści kapało teraz mocniej gęstym błotem, pewnie temperatura w bloku tak działała w odróżnieniu od tej na zewnątrz. Jak zaczynałem oswajać się z widokiem i godzić z losem spostrzegłem, że łapą trzyma potworątko. Równie umazane, troszkę mniej kudłate. Nagle u dużego, wśród brudnych kłaków w ich górnej części pojawiły się dwa ślepia, wielkie z silnie kontrastującymi białkami. Wpatrywały się we mnie głodne i trochę jakby zdziwione. Dodatkowo otworzyła się paszcza, łatwa do rozpoznania po różowym wnętrzu:

- Tir nas proszę pana ochlapał, futro całe mam unorane jak gnój. Pan wysiada czy co?.
- Wysiadam oczywiście. Przepraszam.
- Chodź Sandruniu, babcia cię umyje.

            To była ta pani od lizolu, ale nie mam jej tego za złe. Teraz się lubimy.

            Trzecią, tę która mieszka najbliżej zsypu lubię najbardziej. Zawsze jest uśmiechnięta i pachnie zupą. Opowiada mi jadąc windą o tym, że gotuje dziś żurek i jaką cenę osiągnęły na rynku rzodkiewki. Jest wielką fanką zdrapek i za każdym razem gorąco zachęca mnie do włączenia się w tę zabawę. Ostatnio wydrapała dwa piżmowoły w zdrapce Miś, za co zainkasowała pięćdziesiąt sześć złotych. Marzeniem jej jest wydrapanie trzech wilków. Pojedzie wtedy do ciepłych krajów i kupi sobie nowy kredens do kuchni. Jest ogromną optymistką. Wszystko potrafiłaby przekuć w sukces. Jakby zleciała ze schodów to pogratulowałaby sobie tempa i ucieszyła z uzyskanego zapasu czasu. Bardzo jej życzę tych trzech wilków.

            Dziad mieszka z psem na końcu. Z nikim nie rozmawia, nie odpowiada nawet na powitania. Dolna szczęka zachodzi mu na górną tak jakby sam chciał siebie zjeść. Pies chodzi tak samo ofuczony, szczękę też ma jak pan. Na dzień dobry nie reaguje nigdy, nawet jak mówi mu się prosto w twarz (panu, nie psu). Przechodzą tylko kilka razy dziennie do windy i z powrotem.

            Ci od dziecka są prawie nieobecni. Pytałem ich kilka razy czy nie słucham za głośno muzyki, albo telewizji?. Nic im nie przeszkadza. Czasami nad ranem słychać tylko dziecko, ale nawet ono jakoś skromnie daje o sobie znać. Nigdy nie zapomnę im, że uratowali mnie z uwięzienia.

P.S.
            Przypomniało mi się jeszcze o pierwszej sąsiadce mojej siostry. Zaraz po ślubie Izka z mężem mieli za sąsiadkę panią Styś. Ja tej kobiety w życiu nie widziałem, ale weszła ona do naszego życia na stałe, choć oni od tego czasu mieli już dwa inne mieszkania.

            Jeżeli ktoś w naszym domu do czegoś nie chce się przyznać, albo nie może znaleźć winnego, obciąża panią Styś.

- Kto zjadł ostatni kawałek ciasta?.
- Stysiowa.
- Gdzie jest rura od odkurzacza?.
- U Stysiów.
- To ty tak nabłociłeś przed drzwiami?.
- Nie, Stysiowa.

środa, 22 maja 2013

PRISON BREAK


Weekend upłynął wzorcowo. Pogoda była piękna, atrakcji całe mnóstwo i nic nie zapowiadało, że zakończy się tak fatalnie i nerwowo.

            W piątek i sobotę miałem prawdziwy i ciężki trening, na który w tę i z powrotem pojechałem na rowerku. Bardzo byłem zadowolony z tej aktywności fizycznej. Wieczorem noc muzeów. Zaczęliśmy od koncertu Celińskiej, w zastępstwie, której wyszedł jakiś dziad i zaczął ryczeć. Spacer po Łazienkach oświetlonych świecami i kolorowymi reflektorami skierowanymi na drzewa był i tak udany. Później kolacja jedzona na kolanach siedząc na chodniku i przejazdy zatłoczonymi środkami komunikacji. Uwielbiam Warszawę w tę noc. Niczym nie odstaje wtedy od Berlina czy Paryża. Wszędzie wesoły i kolorowy tłum, rowery i pełne knajpy. Zaliczyliśmy jeden klub taneczny i drugi taneczny trochę mniej. Zakończyliśmy wszystko śniadaniem. Najwytrwalsza trójka miłośników żywności i żywienia zajadała się tatarem z jądrem przepiórzęczym o szóstej rano. Jako atrakcję do śniadania (jedzonego dzięki uprzejmości znajomego managera, mimo zamknięcia lokalu) mieliśmy walkę dresów na chodniku w pełnym już słońcu.

            Poimprezowa niedziela upłynęła na wycieczce rowerowej. Starówka, Nowe Miasto i Park Fontann. Nie potrafię zrozumieć polityki rowerowej tego miasta. Włodarze, jeżdżący samochodami, którzy na rowerze byli ostatnio pewnie dwadzieścia lat temu wymyślają coraz to ciekawsze atrakcje dla cyklistów.

            Remontowane bulwary nad Wisłą (oczywiście tylko w dniach i godzinach roboczych) mają objazd w postaci czterdziestocentymetrowego chodnika, obok którego biegnie Wisłostrada. Jak trafi się rowerzysta i kobieta z wózkiem to jedno zmuszone jest do popisów akrobatycznych albo zgoła latania. Na trasę Łazienkowską rowerem wjeżdżać nie można w ogóle. Nie wiem dlaczego, bo jest tam bus – pas, na którym zmieściłyby się i autobusy i rowery. Ja mieszkam po jednej stronie mostu Łazienkowskiego, siłownie i pracę mam na jego drugim brzegu. Nie będę nadrabiał siedmiu kilometrów, żeby jechać przez inny most, więc zgodnie z poleceniem rower przez rzekę przewożę autobusem. Jednak między godziną dwunastą i szesnastą jest to absolutnie niewykonalne, bo ledwo ludzie się do tych samochodów wciskają, więc gdzie jeszcze rower?. Jak już się do jakiegoś uda wejść jest się narażonym na zaczepki pasażerów: „jak wyszedłeś na rower, to po co jeździsz autobusem?”. Zresztą absolutnie się z nimi zgadzam, ale nie zapłacę dwóch stów, za jazdę po moście. Powinni w takim razie zapewnić tam jakieś rowero – busy bez siedzeń, albo bike – busy, żeby było światowo i korzystający z veretolituto turyści też wiedzieli, o co chodzi.

            Jak już się tak wywnętrzam z tych rowerowych problemów to jeszcze wspomnę Łazienki Królewskie. Ja nie wiem, dla kogo jest ten park, na trawę wejść nie wolno, na rowerze nie wolno, z psem nawet za próg nie wpuszczą. Najlepsze jest to, że ci którzy mają wyłapywać bojkotujących zakaz cyklistów, jeżdżą za nimi na rowerach. Na szczęście są to stare i wolne składaki.

            Polityka „Warszawa na rowery” zakończyła się tym, że jak nie wypaliły fotoradary na kierowców to wymyślono akcje „Rower”. Strażnicy miejscy mają teraz udowodnić, że są potrzebni wlepiając mandaty za jazdę szybką po chodnikach i „beztroską” po ulicy. Ja zamierzam swoim koniem zacząć fruwać nad miastem, mam trochę znajomości w wieży kontroli lotów na lotnisku Szopena, więc zaoszczędzę na mandatach.

            Jednakowoż niedziela obfitowała w te najprzyjemniejsze i dozwolone szlaki rowerowe. Jeździliśmy trasą terenową wzdłuż Wisły, drogą po moście Świętokrzyskim aż do plaży pod mostem Poniatowskim. Stamtąd tramwajem wodnym na drugi brzeg i do centrum na sałatkę. Żeby dać wytchnienie wątrobie po zeszłonocnych atrakcjach, z zielska i tofu (jedna z najbardziej nieapetycznych nazw na świecie, gorsza nawet od flaków (choćby dlatego, że flaki kojarzą się z tortem, który następuje zawsze po nich na weselach)). Powrót do domu przez Saską Kępę i slalom pomiędzy pojawiającymi się w ostatniej chwili szarymi słupkami, które grożą rozbiciem łba i byłem pod domem.

            Nie chciałem brudnymi kołami ufajdać sobie białych ścian w korytarzu, więc jak chirurg otworzyłem drzwi i trzymając je łokciem wprowadzałem rower do środka. Jak już zaparkowałem, przeciąg drzwi zatrzasnął a ja odruchowo będąc w środku przesunąłem zasuwę.

O Matko!!!

            Każdy, kto ma jeden z tych wielkich zamków Gerdy wie, że jeżeli zamknie się go od wewnątrz na dwa razy można go tylko otworzyć od zewnątrz. Dlatego jak ktoś zostaje w domu przekręca się go tylko raz. Wiem, bo zamknąłem kiedyś współlokatorów i czekali aż się wrócę. Jeżeli zamknie się go choćby na raz od środka a klucze zostały w zamku, można co najwyżej pocałować się w wizjer.

            Najpierw stojąc jeszcze w butach, spocony z nerwów jak mysz czekałem przy drzwiach aż będzie ktoś przechodził i poproszę, żeby mnie otworzył. Znudziło mi się po czterdziestu minutach. Otworzyłem okno i zobaczyłem, że ci obok mnie jeszcze nie śpią. Mógłbym im zapukać miotłą w parapet i poprosić o pomoc, ale mają małe dziecko i nie chciałem ich niepokoić. Włączyłem telewizor (bez głosu) i kompa, w dalszym ciągu nasłuchując: co na klatce?.

            Zrywałem się co chwila, bo wydawało mi się, że coś słyszę. Trudno nie słyszeć jak to dziesięciopiętrowy blok. W końcu zamknąłem okno, bo na dźwięki samochodów też biegałem do drzwi. Po trzech razach, kiedy zawadziłem o rower, postanowiłem sobie utorować drogę i zdjąć skarpetki, żeby na finiszu, przez poślizg nie rozbić łba o drzwi. Zacząłem już mieć omamy słuchowe i leciałem nawet na dźwięk spuszczania wody w mieszkaniu nade mną.

            Mógłbym zadzwonić do kogoś ze znajomych, ale na korytarzu jest jeszcze zamykana krata, która uniemożliwiłaby im dojście do moich drzwi. Twierdza Modlin jego mać. Rozważałem już nawet spuszczenie warkocza dresom na ławce pod blokiem, ale nie było z czego pleść. Był też pomysł odkręcenia zamka całkiem, ale ciągle łudziłem się, że ktoś się na tym korytarzu pojawi. Jak nie trzeba to łażą w te i nazad. Wpadło mi też na myśl, żeby odszukać numer stacjonarny kogoś z moich sąsiadów, ale porzuciłem ten pomysł, bo to starsi ludzie a zrobiła się już północ.

            Wszystkie okna na moim piętrze zgasły i chyba nie było już na co czekać. Błysnęła mi jeszcze myśl, że jak rozkręcę muzykę na full to ktoś przyjdzie mnie opierzyć, ale szkoda mi było tego dziecka za ścianą.

            Położyłem się do łóżka. Nastawiłem zegarek na wpół do siódmej i czatowanie postanowiłem zacząć od brzasku. Teraz i tak nikt już na pewno by się nie pojawił. Po głowie chodziły mi myśli wszelkie, każda około zamkowa.

            Postanowiłem zrobić zestawienie plusów i minusów zaistniałej sytuacji:

            Plusy:

- Na klatce, na szczęście zostały tylko klucze, rower, plecak z portfelem i komórkę mam ze sobą.
- Lodówka jest pełna.
- Poza łącznością telefoniczną dysponuje także Internetem, który jak na razie służy tylko do tego, żeby odczytywać czat z siostrą, która uważa mnie za koncertowego osiołka.

            Minusy:

- Rano musze wyjść do pracy.
- Nie mam jak stąd uciec na wypadek pożaru.
- Jak klucze odkryje dziad z końca korytarza, który nikogo nie lubi i nie mówi dzień dobry to wejdzie w nocy i utnie mi łeb.

            Należało jeszcze obmyślić, co stanie się kiedy fizycznie ktoś za tymi drzwiami się pojawi. Na pewno należy coś krzyczeć, ale co?. „Pomocy” powinno się krzyczeć w wyjątkowych sytuacjach, nie rodzę w tym mieszkaniu tylko sobie siedzę. Nie na miejscu wydaje się także „ratunku”, bo jaka krzywda mi się tu dzieje?. To pasuje dopiero jak wejdzie dziad spod zsypu z nożem. Chciałem też głośniej powiedzieć „przepraszam” i dalej, czy mogłaby mi pani/pan pomóc. Ale jak ktoś usłyszy przepraszam, to pomyśli, że to zwyczajna rozmowa domowników. Drogą eliminacji stanęło na „Halo”.

             Ze spania jednak nici. Leżałem i myślałem. Jak zwykle w stresie obiecuje różne rzeczy, które spełnię jak tylko sytuacja zagrożenia się zakończy. Mam już poważne doświadczenie.

            W szkole podstawowej na rozdaniu świadectw ósmoklasistom wnosiłem na salę sztandar. Nie dość, że dla piętnastolatka było to o wiele za ciężkie i za duże to jeszcze drzwi były bardzo niskie. Ta szmata bujała się znosząc mnie z prawa na lewo i w rezultacie zdzieliłem orłem siedzącym na zakończeniu masztu o futrynę sali gimnastycznej. Szedłem z tym wygiętym ptaszkiem pomiędzy stojącym gronem pedagogicznym w takt hymnu i myślałem, że wzrok dyrektora sprawi, że i moja głowa zaraz się zdeformuje. Odbierałem zresztą nagrodę na tym apelu i podałem sztandar dziewczynie z pocztu, która poprawiła mu kształt waląc o barierki. Wtedy bałem się tak samo końca apelu i obiecywałem, że w kolejnej szkole do żadnej aktywności pozaobowiązkowej pchał się nie będę. Nie było to prawdą, bo byłem przewodniczącym we wszystkich swoich klasach a na studiach starostą. Jak raz wybrali innego, to mu udowodniłem, że się nie nadaje i sam zrezygnował.

            Na studiach, kiedy poszedłem na apel starostów i okazało się, że trzeba wybrać jeszcze takiego super starostę to zacząłem się prężyć a prowadzący spotkanie profesor powiedział: „…i zgłosiła się już ochotniczka”. Bez żadnego konkursu czy pytań, objęła stanowisko. Siedząca obok mnie Majka powiedziała głośno „Skandal” i wyszliśmy z sali. Całe studia dziękowałem opatrzności, że to nie ja zostałem wybrany, bo laska miała przerąbane. Nie lubili jej studenci i profesorowie.

            Drugi raz taka sytuacja miała miejsce na karuzeli w Anglii. W podejrzanie niebezpiecznym wagoniku jechał ze mną Dominik. Pędziło to tak, że nie dało się nic krzyczeć, bo zatykało usta. Trzeba było odkręcić głowę i wrzeszczeć do fotela. Najpierw lecąca naprzeciwko Kaśka darła się, że nie zabezpieczyłem się barierką. Byłem zabezpieczony, tyle że ten drąg wszedł mi pod fałdę na brzuchu i ona się przestraszyła. Później spadł komuś but i leciały ludziom drobniaki i piasek sprawiając wrażenie odpadających śrubek. Bałem się jak cholera i wrzeszczałem, że jak to się wreszcie zatrzyma i wrócimy do Warszawy, to schudnę, wezmę się za pisanie magisterki, pójdę czytać ludziom niewidomym i na pieszą pielgrzymkę.

            Tak, więc leżąc w łóżku po drugiej stronie drzwi z kluczami obiecałem, że napiszę CV, zaprzestanę kupowania Pawełków śmietankowych, na rowerze będę jeździł nawet do łazienki a klucze zawieszę sobie na szyi.

            Dokładnie kwadrans po szóstej usłyszałem szczęk zamka gdzieś niedaleko. Było za wcześnie żeby zacząć się wydzierać, więc zacząłem pukać. Głupie to trochę tak pukać od wewnątrz w drzwi, bo niby do kogo, do korytarza?.

            Pomyślałem, że jak ktoś to słyszy na klatce to nie ma pojęcia, zza których drzwi dochodzi łomot. Dla wzmocnienia efektu dołożyłem szarpanie klamką.

            Oku mojemu (bo przez wizjer) ukazał się ojciec dziecka zza ściany. Otworzył i pytającym wzrokiem wgapiał się we mnie z nienagannie już uczesaną żoną za plecami i moimi kluczami w ręce.

sobota, 18 maja 2013

TRENING PERSONALNY


            Zawsze wydawało mi się, że osobisty trener to snobizm. Łażą za ludźmi po siłowni, podają sprzęt i mówią komplementy. Trening robisz dokładnie taki sam jak go z tobą nie ma, więc to tylko szpan.
Jakże się myliłem.

            Chodzę na siłownie już długo, ale nie bardzo wiem co tam robić. Na poprzedniej były przynajmniej kanapki a na tym się znam, na tej nowej nie ma bata. Trzeba ćwiczyć. Podpatruje jak ludzie układają swoje ćwiczenia i staram się naśladować te, co wyglądają na niegroźne. Jest na przykład taki wielki krucyfiks na środku klubu. Nigdy się na to nie odważyłem wejść i niewielu się ośmiela. Pomacham trochę na kilku maszynach, na część nie patrzę, bo nawet nie wiedziałbym jak na tym usiąść i na koniec zawsze idę pomaszerować przez godzinę bawiąc się sterownikiem do poziomu nachylenia i prędkości. Na koniec trochę popływam i spadam do domu.

            Jem niestety coraz więcej i widzę, że mój plan nie wystarcza. Strach pomyśleć, co by było gdybym w ogóle tam nie chodził?. Dlatego nie poprzestałem na tym, że od maja zamieniam autobus na rower tylko zapisałem się jeszcze na trening personalny. Niech mi zawodowiec pokaże jak i co mam robić. W klubie mam do wyboru cały wachlarz profesjonalistów. Wybrałem takiego, który nigdy nie gwiazdorzy, wita się z każdym członkiem klubu niezależnie od tego czy to cherlak, tłuścioch czy gwiazda. Gwiazdy, z którymi trenuje także nie przeszkadzają mu w tym, żeby się witać i doradzać ćwiczącym wokół zwykłym śmiertelnikom. Operuje fachową wiedzą, ale nie językiem, dzięki czemu można od niego wszystkiego się dowiedzieć. Po za tym tak jak wszyscy pozostali ma ciało jak archanioł Gabriel.

            Wparowałem na salę. Rozgrzałem się i wyłonił się zza węgła z kartką i ołówkiem w ręce. Kilka pytań o cel treningu, dietę (kłamałem aż świszczało) i przeciwwskazania i jazda. Ja myślałem, że tak sobie będziemy rozmawiać podczas moich wymachów i rozczarowałem się okrutnie. Decyzje o zalecanym treningu podjął w sekundę i zanim wytłumaczył mi, na czym polega Obwodowy, na który się zgodziłem zdążył już ustawić ławkę, pokazać mi jak siedzieć (nie wolno stawiać ławki pionowo, bo gówno to da a tylko plecy bolą) i wsadził hantle do łapy. Chciałem popisać się jak osioł i zacząłem nimi wymachiwać, więc podniósł mi ciężar jeszcze dwukrotnie i ochota na rozmowy mi przeszła.

            Kolejna maszyna i wymachy łapami do przodu. Najpierw on hyc hyc, później ja. Nie chciałem zginać łap, bo wyprostowane są silniejsze, a przynajmniej nie spuścisz sobie nic na łeb, ale widział wszystko. Najpierw kazał mi te liny naciągnąć idąc do przodu, po czym powiedział: odwróć się i sprawdzaj czy jesteś na środku?. Jak pajac odwróciłem łeb i te linki cofnęły mnie na linie startu. Nie wiem skąd on wiedział jak mnie motywować. Nie zna mnie przecież. Wziął te linki raz jeszcze i zachęcił, żebym ręce miał ugięte a ruchy półkoliste, jak to powiedział tak jakbyś chciał objąć wielki dzbanek.

            O ileż zrobiło się łatwiej. Jakby sok z gumijagód był w tym wyimaginowanym dzbanie. Poszło jak z płatka. Nie jeden dzbanek dzierżyłem już w rękach.

            Aż trafiliśmy na wniebowzięcie. To jest ta maszyna, która dupę trzyma na dole a ręce pną się ku niebiosom. Łatwo to się robi, ale na drugi dzień nie można się ubrać, bo ręce unoszą się tylko do pasa. W każdym razie przy dość sporym obciążeniu robiłem to poprawnie. Trzymał mi palec pomiędzy łopatkami, który przypominał o ich ściąganiu i na głos liczył. Niby taka głupota, ale po kilkudziesięciu powtórzeniach pewnie i połowę robie źle a tak to ten palec wbity w plecy przypominał, żebym robił ćwiczenie starannie. Doczekałem się nagrody. Na pytanie, dlaczego przestał mówić usłyszałem: BO NIE MAM ZASTRZEŻEŃ DO SYLWETKI!.

            Boziuniu. W życiu nikt mi czegoś takiego nie powiedział. Jeszcze ktoś, kto tak wygląda. Ja wprawdzie mam do niej wiele zastrzeżeń, ale co się będę z zawodowcem spierał?.

            Robiliśmy jeszcze pozostałe partie ciała i udało mi się zaimponować mu siłą nóg na takich przysiadach do góry nogami, gdzie brzuch wypychałem sobie przez plecy i zbliżało się ku końcowi. Powiedział, że nie wolno robić przeprostów na tym ustrojstwie. Od razu wiedziałem, o co chodzi, bo to z terminologii tanecznej. Zdzisława zawsze się upierała, że to moje balowanie po nocach jest na nic. I co?.

            W trakcie dowiedziałem się jeszcze, że przy takim pełnym i intensywnym treningu każde kolejne ćwiczenie wykonujemy słabiej. Mam zdecydować się, czego u siebie nie lubię najbardziej i tym zająć się najwcześniej, kiedy jestem najsilniejszy. Weź tu ustal pierwszeństwo na Kwazimodo?.

            Najwcześniej, czyli chyba wczoraj. Tak więc odrąbie sobie łeb, zapuszczę włosy, które nie chcą rosnąć od siedemnastego roku życia i popracuje nad lenistwem.

            Ostatnie miały być wykroki. Tu żartów nie było wcale, bo przemierzyć musiałem cały wielki klub coraz pełniejszy już ćwiczących. Ale znowu, od czegóż komplementy. Po pierwszej serii, kiedy wydawało mi się że rufa znosi mnie na boki, usłyszałem: Bardzo dobrze, jeszcze nie widziałem żeby ktoś tak daleko wyciągał nogi. Ja widziałem, Ankę Rubik, ale się ucieszyłem. Przy ostatniej serii dołączył do nas inny trener. Ja już spocony jak wieprz i u kresu sił chciałem się popisać, żeby nie myślał, że tak kulawo szło mi od początku. I znowu usłyszałem jak zostaje mu wskazane najważniejsze: Ty zobacz, jakie on ma te nogi.

            Jak burza poszedłem.

            Ćwiczenia na brzuch zostały mi lekko zaprezentowane, bo była obawa, że tam umrę i przeszliśmy do małej salki. Tu już spodziewałem się ukojenia, bo na podłodze rozwinięto czarny katafalk, kazano się położyć i wyciągnąć nogi i ręce. Nic z tego, kazał mi robić świece bez pomocy rękoma. Gacie mi się zsuwały i krew wypychała oczy więc już nie było mowy o większym upokorzeniu a tu nagle:

- Ty golisz nogi?.
- Nie, nie rosną mi włosy.
- Zazdroszczę.

            Ja nie wiem czy oni się tego gdzieś uczą czy to wrodzone?. Największy mój kompleks – łyse gice, doczekały się komplementu. Ja rozumiem, że dla niego – kulturysty to plus, bo musi golić. Ktoś, kto nosi cienkie rajstopy też mógłby się ucieszyć, ale na cholerę mnie?. Z dywanem na brzuchu i biuście tworze watę na patyku. Po ostatniej serii powiedział jeszcze, że mam piękne i silne kopyta i mogłem iść spokojnie wypłakać się z bólu pod prysznicem.

            Po treningu szedłem do samochodu jak John Wayne. Ci kolesie nie chodzą tak bo chcą tylko inaczej się nie da. Nogi same mi się rozrzucały na boki a łapy nienaturalnie odstawały od ciała.

            Wszedłem jeszcze do sklepu i trafiłem na degustacje serów. Wykluczone. Kowboje nie jedzą serów. Ominąłem hostessę jak karaluch na krzywych nogach i nie mogłem znaleźć dezodorantu. Podły babulec poproszony o pomoc obciął mnie tylko wzrokiem i nie chciał pomóc. Pewnie sobie pomyślała: a łaź sobie spocony, tłuściochu. Sam znalazłem.

            Szedłem do domu z treningiem rozpisanym w kieszeni. Pokaże jeszcze tej rurze z marketu.