czwartek, 27 czerwca 2013

ROK I KRÓTKA PRZERWA


            Zdzisława mi powiedziała, że na swoje pierwsze urodziny wyjąłem książkę. Kiedyś to zwiastowało, że dziecko będzie pisarzem. Coś w tym musi być, bo choć dopiero w wieku lat trzydziestu, to jednak odkryłem, że pisanie (wprawdzie bloga) jest bardzo przyjemne.

            Przez ten cały rok wydarzyło się mnóstwo fajnych rzeczy. Nigdy nie miałem specjalnie oporów, żeby mówić o sobie. Nawet, jeśli miałbym się ośmieszyć, bo lubię jak ludzie się śmieją, nawet wtedy, kiedy robią to ze mnie. Opowiadałem Wam o tym jak występowałem u Jandy, co wyprawiałem w szkole i na studiach. O roku w armii, który obfitował w kosmiczne sytuacje. Polubiliście Zdzisławę i mojego Tate, zmagania z nadwagą i tolerowaliście wpisy mniej zabawne.

            Najpierw zaskakiwało mnie to skąd ludzie otwierają stronę bloga. Dostaje raporty o tym, kto i skąd go czyta. Z jakiego korzysta komputera, ile ma lat, w jakim loguje się mieście, albo jaki ma telefon. Pojawiały się Indie i Australia i zastanawiało mnie jak oni to czytają?. Później ktoś mi wyjaśnił, że firmy mają serwery w różnych miejscach i to, że wyświetla się Argentyna może oznaczać, że czytelnik jest na Żoliborzu, albo w Radomiu. Choć znam takich, którzy naprawdę czytają mnie w Anglii, Francji, Ameryce czy Czechach.

            Na początku nie zdawałem sobie sprawy z tego zasięgu i skromnie wyznam, że zaskoczyło mnie jak mnie odebraliście. Myślałem, że bezkarnie mogę sobie wypisywać wszystko bez konsekwencji, aż na jakiejś imprezie laska stojąca obok na papierosie powiedziała po czyjejś historii: - zupełnie jak u ciebie w wojsku. Zastanowiło mnie najpierw skąd ona to wie, w wojsku ze mną nie była?, Aż dotarło do mnie, że mam tak jakby grupę znajomych, których nigdy nie widziałem a wiedzą o mnie wszystko.

            Bliscy też nie zostali oszczędzeni. Wieść o blogu rozniosła się w stronach rodzinnych i siostra z matką nie mogą uniknąć komentarzy wychodząc przed blok z psem. Jak wyobrażę sobie liczbę czytających na żywo to moglibyśmy już razem zrobić niezły bal.

            Zaczęło się od wpisu na facebooku dotyczącym Muzeum Narodowego. Leżałem w łóżku i Monia napisała do mnie: - Bloga powinieneś pisać. Nie trzeba mi było dwa razy mówić, pięć minut później już był. Niestety nazwa została także wymyślona równie szybko. Okazało się później, że blogów o takiej nazwie jest w Polsce kilkaset a teraz na zmianę już za późno.

            Dostałem przez ten rok mnóstwo maili, po wypadku było apogeum. Ciężarne pisały, że płaczą, Dresy, że obiją mi łeb. Były propozycje wspólnych wakacji, kolacji a nawet randek. Jeden fan- mail posłużył mojej siostrze do wytłumaczenia swojej córce jak nierealna jest książka „Pięćdziesiąt twarzy Greya”, bo jak powiedziała: realia masz u wujka. Z grzeczności nie przytoczę treści.

            Dzięki uprzejmości Maćka Nowaka dwa razy cytowała mnie Wyborcza. Kilka razy portale lotnicze i fanpejdże biur podróży. Od tej niespodziewanej popularności zacząłem się kontrolować wymieniając nazwiska znajomych. Nie mniej jednak zasady mojego pisania do Was się nie zmieniły. Nie zmyślam, jak czegoś nie mogę opisać jak było po prostu o tym nie piszę. Dopiero raz osądzono mnie o kłamstwo i później zostało to sprostowane, miałem rację. Pojawił się tylko jeden hejter, który niestety swój wpis wykasował. Szkoda, bo przez to blog był bardziej ludzki. W słodzenie nikt nie wierzy. Pisze, kiedy mam na to ochotę i opisuje, co tylko chcę. Nie ma ustalonych terminów i tematów. Choć dostawałem maile o treści: „zakłóca mi pan rytm pracy, proszę pisać, co trzeci dzień, bo mi żona każe w piątek sprzątać a tak to czyta ze mną.”.

            Jest jeszcze bardzo dużo rzeczy, o których chciałbym Wam opowiedzieć. Sporo rzeczy mnie wkurza (reklama plastra na katar), bawi (kiedy Gucwińska mówiła: „Krokodyl posługuje się drugo powieko zwano migawko”). Mam marzenia, spotykam nowe osoby i odwiedzam nowe miejsca. Mój wypominany przez matkę słomiany zapał nijak ma się do pisania, bo ciągle mi się chce.

            Pojawiła się niestety ostatnio bardzo absorbująca mnie czynność i będę musiał na chwile zniknąć. Nie będę pisał najwyżej miesiąc. Mam nadzieje, że poczekacie na mnie i będziecie tu jak tylko się ogarnę.

            Bardzo Wam za ten rok dziękuję. Za podzielanie poczucia humoru, komentarze, lajki.

Kuba.

p.s.
Przepraszam wszystkich, którzy zostali już opisani a jeszcze o tym nie wiedzą. Mam nadzieję, że będziecie mi nadal mówić „cześć” na mieście. 

wtorek, 18 czerwca 2013

THE JETSONS


            Pierwsze zetknięcie z komputerem miałem na zajęciach informatycznych w podstawówce. Nikt jeszcze wtedy nie miał w domu kompa, więc uczyliśmy się informatyki zapisując w zeszytach znaczenia klawisza F,1 itp. W każdym komputerze przy którym siedziała trójka dzieci był ustawiony wygaszacz, który w Windows nazywa się chyba „mleczna droga”. Kiedy jakieś dziecko za długo nie klikało to się włączał. Wołali wtedy do nauczyciela odsuwając się od monitora: Proszę pana, znowu kosmos.

            Teraz też nie za bardzo jestem biegły w obsłudze nowych technologii, ale jakoś sobie radzę. Istnieje jednak ogromna różnica w biegłości związana z wiekiem. Każde kolejne pokolenie żyje już „bardziej” w tym „nowym świecie” i przychodzi im to naturalnie. Ja jestem lepszy od mojej matki i nabijam się jak mówi, że komputer się grzeje, albo jak ojciec jeździ telefonem po stole i myśli, że to mysz. Ze mnie znowu łacha drą moi siostrzeńcy. Kiedy kupiłem sobie nowego kompa i każdy klawisz wciskałem z chirurgiczną precyzją przyjechał do mnie Bartek. Stanąłem nad nim i zacząłem: tu się włącza Bartuś, a tu sobie klikasz…

            Popatrzył tylko na mnie dziwnie i jak zaczął śmigać po klawiaturze to wyszedłem, żeby się nie kompromitować. Zresztą nauczył mnie kilku skrótów i bajerów.

            Jednym z moich współlokatorów był informatyk. Kiedy on dotykał mojego kompa w ogóle nie patrzyłem, bo tempo było zawrotne. Zarówno tego, co działo się na klawiszach, jaki na pulpicie. Kiedy robił mi prezent na urodziny (film z moimi zdjęciami) złamał moje tajne hasło, żeby dostać się do urządzenia. Jak powiedział: nie było to trudne. Wiedział, że wówczas wszystkie moje hasła to były nazwy żarcia.

            Od dziecka miałem też fioła na punkcie plecaka ze śmigłem, jaki miał Adaś Niezgódka z Pana Kleksa w kosmosie. Zresztą to moje największe marzenie, latam w każdym śnie. Może stąd studia i hobby związane z samolotami?.

            Kilka dni temu odwiedziłem salon mojego operatora komórkowego celem odebrania nowego aparatu i jak się okazało, dodatkowo tableta. Trafił mi się bardzo uprzejmy pan, który na najgłupsze nawet pytania dotyczące obsługi reagował spokojnie. Wszystko kompetentnie tłumaczył, nie spieszył się i wyjaśniał tak długo aż zrozumiałem. Musiałbym tam jednak siedzieć z nim ze dwa tygodnie, żeby wszystko ogarnąć w tej materii, więc część rzeczy muszę odkryć sam. Zaskakują mnie te urządzenia każdego dnia.

            Zaczęło się, kiedy jeszcze siedziałem w salonie. Kiedy podał mi nowy telefon i go włączyłem, wyświetliło się: „Łukasz zaprasza cię do znajomych na czacie”. Skąd Łukasz wiedział, że mam już taki sprzęt, nie wiem?. Zagadka. Po przyjściu do domu zalogowałem się w obu urządzeniach, zarówno konfigurując maila jak i facebooka i fanpejdż bloga. Boże jak to wszystko zaczęło migać.

            Okazało się, że każda z tych rzeczy jakoś łączy się z pozostałymi i teraz jak chce zadzwonić do matki, to muszę się zdecydować czy chce połączenie wideo, telefoniczne, na facebooku, mailowe czy jak mówi Zdzisława na Skajpel. Nawet nie wiedziałem, że moja matka ma maila a mój telefon już wie. Skajpel zresztą jest bardzo fajny w telefonie, bo możesz pokazywać rozmówcy gdzie akurat jesteś bez konieczności noszenia ze sobą laptopa np. po starówce.

            Kiedy tak sobie to wszystko ustawiałem wyświetlił się jakiś nowy bąbelek. Kliknąłem na to: „Cześć co to za nowy telefon?”. Odezwał się głos Adama.

            Rzuciłem go na łóżko, telefon, nie Adama. I schowałem się w łazience, bo chodziłem po domu w gatkach. Nie wiedziałem czy skoro może do mnie mówić nie dzwoniąc to przypadkiem mnie nie widzi?. Dla pewności włożyłem koszulkę. Okazało się, że są to jakieś maile głosowe czy coś.

            Później zastanawiałem się, co takiego jeszcze do niego ściągnąć. Przypomniał mi się Instagram. Każdy z tego publikuje zdjęcia, nie będę gorszy. Zainstalowałem, zrobiłem fotkę tak jak siebie widziałem leżąc, czyli nóg w gatkach, ale usunąłem. Kliknąłem na paczkę fajek na stole i za chwilę przyszła wiadomość, że Basia lubi moje zdjęcie w Instagram. Myślałem, że to tylko aplikacja do robienia fotek a nie cały portal, więc gratulowałem sobie, że wcześniejszą fotkę skasowałem. Mogłaby się Basi nie spodobać.

            Na drugi dzień zaszedłem do Szpary, która telefon taki ma od dawna i pokazała mi, że on ma dwa dodatkowe przyciski, które powodują, że nie trzeba za każdym razem wychodzić ze wszystkiego i wchodzić na nowo. Bardzo to ułatwiło obsługę. Codziennie odkrywam nowe rzeczy. Najgorzej jest, kiedy przyjdzie mail, bo klika najpierw komputer, później telefon i na końcu tablet. Muszę pamiętać o wyciszaniu tych urządzeń na noc.

            Moje poranki wyglądają ostatnio jak ulubiona bajka z dzieciństwa. Elroy Jetson z Pragi, lub jak wyświetla mój telefon, z Pragi South. Wstaje rano, wyłączam budzik dotknięciem wyświetlacza. Czasami jeszcze mi się myli i z rozpędu jeżdżę palcem po monitorze laptopa, ale coraz rzadziej. Idąc do łazienki włączam czajnik i opiekacz. Zęby myje elektryczną szczotką. Do roweru montuje światełka z przodu i z tyłu, programuje licznik, który pokazuje kilometry, prędkość i czas. Gdyby była taka konieczność mogę skorzystać także z nawigacji. Rowerem dojeżdżam do autobusu (zakaz na trasie Łazienkowskiej). Przyjeżdża hybrydowy (a jakże) z klimatyzacją. Zbliżam swoją kartę do czytnika i mam czas na sprawdzenie facebooka i maila w telefonie. Mogę także się zameldować na facebooku, gdyby ktoś jednak nie wiedział gdzie jestem, co nierzadko czynię. Przesiadka na rower i po pięciu minutach jestem na siłowni. Kolejna karta zbliża się do czytnika. Dzień dobry panie Jakubie, pani z recepcji dzięki niej wie jak mam na imię. Wchodzę na bieżnie, elektryczną, bo gdzieżby Elroy po lasach ganiał. Poza telewizorkiem wmontowanym w pulpit mogę także obserwować swój puls, krokomierz a nawet spalane kalorie. Dodatkowo przez cały ten czas z słuchawek sączy mi się dostosowany do nastroju zestaw muzyki.

            Do pełnego spełnienia marzeń brakowało mi tylko tego plecaka z Pana Kleksa, albo latania w innej postaci. Ułatwiło mi to również bardzo zaawansowane technologicznie BMW waląc w mój rower w ostatni czwartek. Przeleciałem dwa pasy jezdni jak na skrzydłach. Pracownia RTG w szpitalu na Szaserów skądinąd też szalenie nowoczesna.  

środa, 12 czerwca 2013

MAGISTREM BYĆ!


Dokładnie rok temu siedziałem na samej górze trybuny w strefie kibica i ze stutysięcznym tłumem oglądałem mecz Polska – Rosja. Jednocześnie świętowałem uzyskany rano tytuł magistra. Towarzyszący mi Artur tłumaczył siedzącym obok nas Rosjanom, żeby się nie bali chwiejącej konstrukcji, bo kolega ma tytuł z bezpieczeństwa lotniczego i na pewno bezpiecznie wylądujemy.

            Ale od początku. Pisanie pracy to nie jest takie hop siup. Człowiek zrobi wszystko, żeby tylko nie siadać do materiałów, które w postaci karteczek (drukuje się wszystko, co popadnie), wycinków i wszystkiego, co może się przydać (wizytówki, ulotki, pojedyncze słowa na żółtych karteczkach, które w momencie zapisywania były genialnym pomysłem a teraz są do niczego niepasującym słowem). Wolałem odkurzać, ćwiczyć a i umycie okien było bliższe memu sercu od pisania, choć temat wymyśliłem sobie sam i traktował o rzeczy na świcie dla mnie najprzyjemniejszej.

            Wiecie, że w Warszawie są nawet terapie dla ludzi w trakcie pisania magisterki?. Do tego jednak nie doszło. Uczony doświadczeniem z poprzednich studiów nie chciałem czekać na ostatnia chwilę i uparłem się na pierwszy termin. Wspieraliśmy się razem z Piotrkiem, który od czasu wyboru specjalizacji siedział ze mną na zajęciach. On był w swojej poprzedniej grupie starostą, podobnie jak ja w mojej. We wspólnej pełniliśmy tę funkcję na zmianę. W zależności od tego, komu było to w danym czasie na rękę.

            Żeby usprawiedliwiać się, że nie piszę dokładałem sobie materiałów. Odwiedzałem wszystko, co związane było z personelem pokładowym. Znałem już z nazwiska połowy kobiet w administracji Lotu i osobiście pana z recepcji w ich budynku firmowym. Tak często się tam kręciłem polując z dyktafonem na stewardessy i pilotów, że w końcu myślał, że tam pracuje. Kiedy już zacząłem wchodzić swobodnie, zacząłem tam jadać obiady. Zdobywałem rozmówców dosiadając się do stolików. Musiałem się poświęcać i czasami jednego dnia jadałem dwa posiłki. Kłamstwo, cztery.

            Nasz promotor (mieliśmy z Piotrkiem tego samego) organizował bardzo motywujące seminaria dla piszących. „pisać pisać, nie pierdolić”, „ o ludziach piszcie, nie o kartoflach” i wiele innych cennych rad zawsze gotów był nam sprzedać. Podejmował nas także w domu ubrany w gatki nad zupą i poprawiał na przykład jeden przecinek. Formy elektronicznej nie uznawał i lataliśmy do niego za każdym razem z całą wydrukowaną pracą. Przyszedł jednak dzień, kiedy spoceni od przeganiania wyszliśmy z jego mieszkania z podpisanymi pracami w dwóch kopiach każdy.
            Sądnego dnia rano tak lekko już nam nie było.

            Umówiłem się z Piotrkiem na dworcu Stadion. Zwykle zabierał mnie jadąc do szkoły samochodem, kładłem się na jego tylnej kanapie i zanim dojechaliśmy do Rembridge wysłuchiwałem o jego dziewczynie a on o moich imprezach. Tego dnia zrezygnował z prowadzenia i może na szczęście, bo pomimo pewności siebie za kółkiem zazwyczaj, tym razem rano nie prezentował pewności żadnej.

            Czekałem na peronie w gangu z notatkami w ręce i bardzo się denerwowałem. Byłem tam chyba ze dwadzieścia minut wcześniej i zastanawiałem się jak to wszystko zdam, skoro patrzę się na te pytania i czuje jakbym wszystkie widział po raz pierwszy. To było nic. Podjechał pociąg i wysiadł Piotrek. Szedł jakby był zezowaty. W jednej ręce trzymał pomięte kartki, w drugiej krawat. Koszula rozpięta i blady jak ściana.

- Dlaczego tak dziwnie idziesz?.
- Nie czuje w ogóle nóg, w życiu się tak nie bałem.
- A krawat?.
- Zawiąż mi, ja nie dam rady.

            Raczej nie podniósł mnie na duchu i od tej pory w gacie robiliśmy obaj. Różnica polegała na tym, że jemu strach objawiał się w nogach a ja się pociłem. On dodatkowo palił jednego za drugim a ja nie mogłem nawet pić. Szliśmy tak wspierając się aż do bram uczelni, przy których sytuacja zmieniła się diametralnie. Otóż na widok wielkiego orła witającego w Akademii Obrony Narodowej nogi i mnie zawiodły. To nie wytłumaczalne uczucie, ale nagle czujesz, że nie masz władzy nad własnym ciałem. Miękną ci kopyta i możesz się, co najwyżej położyć. Wpieraliśmy się jak nawaleni aż do budynku nr dwadzieścia pięć będącym naszym wydziałem.

            Tam zaczęło się na dobre. Każdy ratował się, czym mógł. Kto pracował prywatnie w mundurze, przyszedł w nim na obronę. Stewardessy podciągały spódnice prawie pod stanik i wszystkie nieprzepisowo były bez rajstop, ale w apaszkach. Okazało się, że garnitur jest za słaby i trzeba było bardziej się postarać. Żałowałem, że nie przyjechałem na monocyklu żonglując płonącymi pochodniami, ubrany w kolorowego pajacyka i z przyklejonym nosem.

            Ludzie chodzili po korytarzu w tę i powrotem. Czytali pytania i nawzajem odpowiadali. Ja byłem cały mokry i ślizgałem się po ścianie, czytać nie mogłem wcale. Piotrek nic nie mówił, tylko co chwila chodził sikać i palił. Czekaliśmy obaj jak na ścięcie aż przechodzący promotor powiedział do nas: „łatwo nie będzie”. Ja zdjąłem marynarkę a P. prawie zemdlał.

            Trzeba przyznać, że strasznie głupie jest to, że piszesz pracę na konkretny temat a odpowiadasz ze wszystkich przedmiotów, jakie miałeś na studiach. Staraliśmy się dla rozluźnienia przypominać sobie te wszystkie zabawne chwile ostatnich lat.

            Moja ulubiona pani (była przewodnicząca Młodzieży Wszechpolskiej) od ćwiczeń ze spoconymi pachami, którą doprowadzałem do stanu, gdzie kolor bordo zakrywał jej makijaż. Prowadziła przedmiot mówiący o strategii bezpieczeństwa, co do której mieliśmy raczej podobne zdanie. Gorzej było, kiedy poruszane były kwestie społeczne, bo tu zdanie mieliśmy zgoła inne. Ona nie kryła się ze swoimi poglądami, ja również. Piotrek na początku był gdzieś pośrodku, aż w końcu postanowił się bawić ze mną i dolewał oliwy do ognia. Kiedy ona ze mną spierała się o związki partnerskie, które bardzo zagrażają bezpieczeństwu Piotrek potrafił powiedzieć do mnie: „daj spokój skarbie”, czym doprowadzał ją do szewskiej pasji. Baliśmy się jak skończy się dla nas ten przedmiot, ale dostaliśmy nienajgorsze oceny. Kiedy podpisywała mój indeks i zobaczyła wpatrującą się w nią grupę wycedziła: „można się różnić, ale trzeba się różnić pięknie”. Pewnie to odchorowała.

            Z każdego przedmiotu mieliśmy, co wspominać i staraliśmy się tym rozluźniać. Nie było to łatwe, bo ciśnienie na korytarzu było takie, że nikt nie łapał żartów i pomimo specjalizacji nie okazywał się lotny. Przyszedł jakiś koleś i pyta nas:

- Ej, co wy jesteście za kierunek?.
- Lotnictwo.
- I kto jest u was przewodniczącym?.
- Mirosław Hermaszewski.
- Ja nawet nie pamiętam, od czego był ten koleś, kto jeszcze?.
- Amelia Earhart i kapitan Wrona.
- Ale macie przerąbane.

            Do środka wchodziły kolejne osoby zielone na twarzach i wychodziły z rozpiętymi koszulami i nerwowo szukały telefonu w kieszeni tak jakby tam w środku ich bili. Siedzieliśmy pod samymi drzwiami, głodni informacji od wychodzących aż wychylił się promotor. Zobaczył nas bladych: „a wy to się bójcie”. Piotrek spłynął po krześle a mnie wyleciały kartki z ręki.

            Z racji kolejności alfabetycznej on musiał wejść pierwszy. W drzwiach spojrzał na mnie jak skazaniec pod celą śmierci i zniknął. Zacząłem dopytywać się, jakie pytania wylosowali inni, żeby wiedzieć, co już mnie nie czeka. Mieliśmy sporo pytań z historii, więc w mojej głowie tłoczyli się Wałęsa w ’89, wszelkie wojny i pojęcia lotnicze łącznie z katastrofami, które jak na złość wysuwały się na przód. Na moje nieszczęście okazywało się, że w środku (w celu rozluźnienia) padają także pytania o wyniki Euro, składy drużyn i kulturę w krajach unii. Jeden z dziesięciu.

            Egzamin miał zacząć się od zaprezentowania pracy na slajdach i pytań. Powinni byli nas wpuścić razem, bo zawsze działaliśmy z zespole. Piotrek robił bajeranckie prezentacje a ja ze słowotokiem dodając nierzadko choreografię i żarty zaliczałem dla nas kolejne przedmioty. Tu jednak musieliśmy wejść osobno. Moją prezentacje podrasował jednak tak jak swoją i pełno w niej było latających pikseli, wodotrysków i kolorów. Niestety, kiedy zaczął, chcąc zabłysnąć przynajmniej formą, kazano mu od razu przejść do wniosków niwecząc jego szanse na dobre, początkowe wrażenie. Po czym żeby dołożyć mu stresu zarządzono przerwę. Pytania już jednak wylosował i musiał tam zostać jak komisja wyszła. On umierał w środku, my na zewnątrz.

            Po przerwie pytania zadał mu szef, odpowiedział. Później promotor, także dał radę aż przyszło do recenzenta, który zamiast pytać o lotnictwo cywilne, o którym pisał zapytał go o transport niebezpiecznych materiałów. P. zbladł. Kiedy jednak promotor wyjaśnił recenzentowi, że to nie ten student okazało się, że pytań więcej nie ma.

            Wyszedł rozluźniony. Odpalił papierosa, wyjął telefon i rzucił w moja stronę: „spoko gruby, dasz radę”. Między nami był jeszcze jeden chłopak, który „pisał” o roli Polski w NATO. Okazało się, że jako jedyny nie potrafi nic powiedzieć, bo ktoś mu chyba tę prace napisał. On nie raczył jej nawet przeczytać, bo ciężko się wytłumaczyć stresem jak ktoś przy takim temacie nie wie, co to jest NATO. Jako jedyny nie zdał i musieli wezwać kogoś z dziekanatu i cały zastęp innych ludzi, co zrelaksowało mnie tak, że garnitur z szarego zrobił się czarny.

            Przyszła moja kolej. Wchodząc minąłem się z wychodzącym promotorem.

- Wychodzi pan panie doktorze?.
- Tak.
- Przerwa jest?.
- Nie, idę na zajęcia.
- Ale teraz ja zdaję.
- Dasz sobie radę, cześć.

            Tylko na niego liczyłem, bo pomimo tego, że lubił nas straszyć to chyba dobrze nam życzył. Powtarzał na seminariach, że trochę nas musi przeczołgać, żebyśmy nie myśleli, że magisterkę dostaje się ot tak.

            Same obce gęby. Żadnej życzliwej. Na szczęście lubię gadać, więc zacząłem. Olali moją prezentację tak misternie podrasowaną i trzeba było zdać się na wiedzę, której w owym czasie w głowie jak na lekarstwo.

            W głowie Generał Jaruzelski, Unia Europejska i całe Prawo Lotnicze.

- Niech nam pan powie ile dostał Magic Johnson za reklamę butów Nike?.
- Na pewno więcej niż zarobiły na tym dzieci szyjąc je w Chinach.
- W Indonezji proszę pana.

            To ich zdaniem miało mnie rozluźnić. Maglowali mnie później bardziej merytorycznie około trzydziestu minut. Kiedy płynęło już ze mnie strumieniem zamiast mnie oszczędzić zaproponowano tylko żebym usiadł. Na koniec jeszcze kilka pytań z serii „świat i ludzie” i koniec.

            Wyszedłem lżejszy o połowę. Zobaczyłem, że na korytarzu tłum dzieli się wyraźnie na połowę. Jedni stoją na baczność bladzi i przerażeni, reszta zrelaksowana patrzy w sufit gadając przez telefony. Na jednym z foteli leżała znajoma stewardessa, bez butów z nogami skrzyżowanymi na oparciu drugiego. Na mój widok przysłoniła słuchawkę, przerywając rozmowę.

- Jak Misiek?.
- Chyba dobrze.
- Co tak długo, wykłócałeś się znowu o coś?.
- Powiedziałem, że ludziom w samolotach niepotrzebnie podaje się jedzenie, bo to generuje koszty. W pociągu jadącym pół dnia nikt nie daje nawet kanapki.
- I co oni na to?.
- Że źle mówię, bo posiłek ma ludzi czymś zająć.
- To wróć i im powiedz, żeby krzyżówki rozdawali.

            Zacząłem dzwonić kolejno do wszystkich. Kiedy pogratulował mi szwagier podał słuchawkę Zdzisławie. Słychać było jakieś siorbania i trzaski aż w słuchawce znowu pojawił się Przemek.

- Mama też ci gratuluje, ale na razie płacze.

P.S.
Z naszym świeżo zdobytym wykształceniem Piotrek dostał pracę na lotnisku w Modlinie, które okazało się klapą. Teraz na wykazanie się wiedzą czekamy razem.

piątek, 7 czerwca 2013

KOCHAM KINO


           Odkąd pamiętam zawsze robiło na mnie wrażenie. Fascynujące miejsce. Tylko ty i film. Nie dzwoni telefon, nie kończy się pranie. Nie chce ci się, co chwila herbaty, kanapki czy sprawdzić coś w kalendarzu. Wprawdzie od mojej inicjacji kinowej minęło trochę czasu i w odróżnieniu do Grażyny Torbickiej trochę się zmieniłem. Miłość ta nie ustała.

            Można mieć w domu zestaw super głośników, mega telewizor i nawet postawić sobie fotel, na którym zasiądziesz z popcornem. Możesz wtedy także dowolnie zatrzymywać i zmieniać film a nawet palić papierosa. Nic nie odda tej magii, kiedy z całym tłumem zasiądziesz w pochyłych rzędach.

            Są oczy wiście kina, gdzie można palić papierosy i takie, które fotele a nawet krzesła maja ustawione na płaskiej podłodze, ale i tak są lepsze od projekcji w domu.

            Mój pierwszy raz był w kinie Kosmos w Kaliszu. Siostra zabierała mnie na coniedzielne poranki. Najczęściej były to kolejno wyświetlane części Bolka i Lolka a później, kiedy już widownia podrosła Pan Kleks. Jeszcze dziś mam rumieńce na wspomnienie tych emocji. Golarza Filipa bałem się jak ognia, Adaś Niezgódka mnie wkurzał, pewnie dlatego, że mu zazdrościłem. Najbardziej ze wszystkich bohaterów chciałem poznać Melośmiacza i mieć taki plecak ze śmigłem jak dzieci w części o kosmosie, który trzymasz za drąg, coś jak głośnik pielgrzymkowy, i możesz latać.

            Był też poranek, na którym z braku ciekawszego repertuaru wyświetlono Gremliny. Nie wiem czy ktoś z decydentów podjął decyzję, że jesteśmy już na tyle dużymi dziećmi czy mieli to w nosie, ale cyrk był straszny. Matki goniły po kinie rozwrzeszczane i zaryczane potomstwo. Armagedon. Mnie siostra tylko zapytała czy się boję a ja odpowiedziałem, że nie. Siedzieliśmy do końca. Nie wiem skąd u mnie ten przypływ odwagi. Obawiam się, że kosztowało mnie to tyle energii, że już kilka lat później Lalkę Chucky oglądałem w domu schowany do połowy za futryną. Dziś na takie filmy nie pcham się wcale.

            Moi domownicy to towarzystwo bardzo zróżnicowane. Jak chciałem iść do kina musiałem się zdecydować, kogo wybrać, jako opiekuna. Siostra ma taki śmiech, że trzy rzędy przed nią się obracają, bo sprawdzają czy to widz, czy efekty?. Tato siedzi spokojny i nie przeszkadza, tyle, że jego trudno do kina wyciągnąć. Zdzisława zawsze robi kanapki. Każdy się z niej śmieje a później wszyscy wyciągają łapy. Niestety zadaje pytania i szybko się nudzi. Był kiedyś głośny film Ksiądz, na który poszła cała nasza rodzina. Po seansie zanim jeszcze rodzice wrócili do domu zadzwoniła kuzynka Monika, żeby powiedzieć, że Zdzisława robi wieś, bo przyniosła na salę jedzenie. Kiedy wróciła Zdzisława i jej powiedziałem, oburzyła się: - szkoda, że jej ta wieś nie przeszkadzała jak mi trzy kanapki zjadła.

            Ostatnio po długich namowach Ojciec zabrał mamę do kina.

- Cześć tato, jak film?.
- Na Tsunami byliśmy.
- I jak?
- Matka cały seans płakała, chyba za mocny.
- Daj mi ją.
- Cześć synek.
- Jak film?.
- Ja już go widziałam.
- To nowość jest.
- Coś ty, to już w Faktach było.
- To jak widziałaś, to dlaczego tak płakałaś?.
- Żeby ojcu nie było przykro.

            Są jeszcze dzieci, z którymi obcowanie daje radość ogromną, ale niekoniecznie w kinie. Miałem okazję być pierwszym, który zabrał Globusa na seans. Idąc za rękę do kina Apollo (Kaliskie kina jakoś tak na kosmos się uwzięły) tłumaczyłem mu zasady.

- W kinie nie wolno mówić. Każdy na Sali zapłacił za bilety i chce zobaczyć film w spokoju. Zapamiętuj wszystko o co chcesz zapytać i jak wyjdziemy to mi powiesz. Trzeba się też wysikać, żeby nie łazić i ludziom zasłaniać.
- Dobrze. – Odpowiedział Bartek i z kartonem popcornu wszedł na salę po raz pierwszy w swoim życiu.

            Poszliśmy na Harrego Pottera w której to części główny bohater i jego szkoła brali udział w magicznym turnieju. Globus już na samym początku olał oparcie fotela i stał między rzędami ręką trzymając się siedzenia przed nami. Jedna ręka z kukurydzą zamarła mu w połowie drogi do ust. Co jakiś czas gwałtownie się do mnie obracał i od razu przypominał sobie, że pytania będą po projekcji. Niestety ruszyła go ostatnia scena. Harrym targa dylemat, który raz pcha go do ratowania chłopca a raz do ucieczki i zdobycia pucharu. W filmie muzyka odpowiednio dodaje dramaturgii, mamy zbliżenia na twarze bohaterów. Dodatkowo wzmaga się wiatr, leje deszcz i wszystko razem sprawia, że siedzimy ogromnie podnieceni. To znaczy, ja umiarkowanie, ale Globus ugina rytmicznie nogi, chcąc swoimi ruchami pospieszyć Harrego do podjęcia decyzji. W końcu nie wytrzymuje i na cały gardło krzyczy:

- Biegnij Harry!!!

            Przysięgam Wam, że nawet nie zwrócił uwagi, że ludzie się śmieją. Pytań po wyjściu miął dwanaście tysięcy, ale i tak chciałbym jeszcze kiedyś móc przeżyć jakiś seans z takimi emocjami jak on wtedy.

            Karolina natomiast inicjację kinową przeszła chyba ze swoja mamą, ale uraczyła wujka innym seansem. Zadzwoniła kiedyś do mnie tłumacząc, że w Warszawie jest maraton Zmierzchu, na którym zostanie pokazana ostatnia część. Po tym jak dowiedziałem się gdzie, kiedy i jak wyglądała będzie ta impreza powiedziała, że mama się zgodzi jak ja z nią pójdę, bo jeszcze jest za młoda.

            Siedziałem całą noc w pełnej sali, w której mieści się siedemset siedemdziesiąt siedem osób. Ja, czterech innych opiekunów i nastolatki. Każdy film jest o tym samym, tylko zmieniają się ubrania. Dziewczynki wdychają do bohatera, który wygląda jakby był chory na wszystko i jeszcze się z tym obnosił. Gdzież mu do Komandora Maxa Bensona z Podróży Pana Kleksa?. Każda kolejna część zmierza do pocałunku głównych bohaterów, który nigdy nie następuje. Wiedziałem jednak, na co się szykuję i rzeczy z torebki Karolinki poupychałem w swojej kurtce a ona w tej torebusi wniosła małą łychę. Otrzymywała w czasie seansu smsy od swojej matki o treści: „Karola powąchaj wujka colę”.

            Jeżeli już wspominam dziś kino to przyznam, że najnudniejszy film, na jakim w życiu byłem to ten gdzie Adamczyk gra Chopina. Byłem na wagarach w podstawówce z kolegą z ławki i obaj zasnęliśmy, nawet Stenka nie dała tam rady.

            Filmem, na którym najbardziej wycierpiałem był Titanic. Nie uroniłem ani jednej łzy, ale dostałem bilet w drugim rzędzie i po trzech godzinach zadzierania łba naprawdę odczułem wielkość tego statku. Moja siostra siedziała wyżej, ale była w dziewiątym miesiącu ciąży i przyszła z poduszką, też nie miała lekko.
            Kino jest najgorszym miejscem na pierwszą randkę. Można się wprawdzie zacząć macać, ale nie wolno gadać. Tydzień temu siedziałem w kinie ze Szparą, broń boże nie na randce. Ale para za nami owszem. Film już zaczął się na dobre i trzeba było się skupić na dialogach, ale za nami było ich więcej niż na ekranie. A, bo mówiłaś, że ty znasz hiszpański …a ty już widziałeś coś tego reżysera …myślałem że jednak nie przyjdziesz… Ja zagryzałem wargę i czekałem aż skończą, ale kiedy zaczęli coś sobie pokazywać w telefonie który spadł pod nasze fotele, Szpara nie wytrzymała:

- No kurwa!

I cisza.

            Byliśmy kiedyś z Złotych Tarasach dość dużą grupą. Mnie przypadło miejsce przy końcu, ale obok był jeszcze wolny fotel. Po pół godziny na sale weszła jakaś pani, usiadła koło mnie i ogląda. Po kilku chwilach chciała coś powiedzieć i zdziwiła się widząc mnie. Zerknęła jeszcze na rzędy pod nami

- Byłam się wysikać i chyba nie znajdę męża.
- Niech pani siedzi.
- A to jest ten film o kosmosie?.
- Nie, historyczny.
- A to już z panem obejrzę, i tak nie wiem, która to była sala.

sobota, 1 czerwca 2013

GLOBUS NA DZIEŃ DZIECKA


            Globus naprawdę ma na imię Bartek. Na palcach jednej ręki mógłbym policzyć ile razy zwróciłem się do niego po imieniu a lat liczy sobie już piętnaście. Jest moim siostrzeńcem i wielkim fanem piłki nożnej. Przez co jest dzieckiem, któremu w całej rodzinie najprzyjemniej i najłatwiej robi się prezenty. Gdziekolwiek nie byłbym na wakacjach, musze tylko znaleźć sklep lokalnej drużyny i nabyć piłkę, getry czy inne ochraniacze. Wszystko szczerze go ucieszy.

            Na jego przykładzie chciałem Wam przypomnieć jak łatwo jest sprawić dziecku przyjemność. A tego, że radość dziecka udziela się wszystkim nie trzeba chyba tłumaczyć. Nie ma znaczenia czy chodzi o prezenty, niespodzianki czy wycieczki. Dzieci nie uznają dyplomacji i albo cieszą się szczerze albo całym ciałem okazują niezadowolenie lub rozczarowanie.

            U nas czas wczesnej młodości podzielony jest i nazwany terminami wprowadzonymi przez Karolinę, starszą siostrę Bartka. Ona okres przedszkolny dzieli na ten, kiedy nosiła „tatuzy” i ten późniejszy, kiedy to pojawiły się dużo cieńsze „tatopy”. Globus wprawdzie tatop nie nosił, ale był to właśnie ten okres, czyli miał mniej więcej cztery lata.

            Ja już mieszkałem w Warszawie i przyjeżdżałem do domu na chwilę, głównie w weekendy, żeby jak rasowy Słoik zrobić zakupy u matki w lodówce. Odwiedzałem wtedy także siostrę, z którą staraliśmy się nagadać na tyle na ile pozwalał nam czas. Przerywały nam co chwila kręcące się dzieci, które także były spragnione kontaktu z wujkiem.

            W życiu Bartka nie było jeszcze piłki nożnej, ale wielką fascynacją darzył kolej. Kiedy inne matki, celem sprawienia przyjemności zabierały dzieci do parku czy na plac zabaw, moja siostra szła z synem na dworzec kolejowy. Pisk hamujących kół, który niejednemu dorosłemu każe zatykać uszy, był dla niego melodią i cieszył się go jak nic innego.

            Podczas jednej z moich wizyt jak zawsze dochodził do stołu i przerywał moją rozmowę z siostrą, ciągnąc mnie za nogawkę głodny informacji o mojej podróży do domu i samej Warszawie.

            Jednego razu, na odczepne i dla świętego spokoju powiedziałem mu, że następnym razem zabiorę go ze sobą pociągiem. Na drugi dzień zadzwoniła moja siostra i powiedziała, że nie wie jak ja to zrobię, ale Globus spakował do swojego plecaka niezbędne zabawki i siedzi przy drzwiach na krzesełku w oczekiwaniu na kolejową wycieczkę do stolicy. Nie mogłem go zawieźć, więc wymyśliliśmy, że pojedziemy pociągiem do odległego o dwadzieścia kilometrów Ostrowa.

            Nie jestem Wam w stanie opisać, jaką radość sprawiła mu ta wyprawa. Dłonie oparł na szybie w przedziale, pomiędzy którymi przykleił nos. Klęcząc na kanapie chciał opowiedzieć mi o wszystkim, co widzi, ale co chciał wymienić jedną z rzeczy pojawiała się następna. Jedna od drugiej bardziej dla niego atrakcyjna. Wykrzykiwał tylko pojedyncze słowa drzewo, auto, dom…

            Oczy mu lśniły a buzie miał całą różową ze szczęścia. Po dwudziestu minutach szedł ze mną po peronie ściskając mi rękę przekonany, że stare kamienice otaczające dworzec to upragniona Warszawa. Plecaka, w którym niezbędne wówczas dla niego miś, resoraki i klocki nie pozwalał sobie odebrać.

            Zwiedzaliśmy centrum miasta racząc się gorącą pizzą i lodowatą colą, której podanie Bartek skomentował:

- Mama nie pozwala nam pić takich zimnych rzeczy.

            Byliśmy jednak na wakacjach, więc niczego sobie nie odmawialiśmy. Jedliśmy także lody i wszystkie słodycze, jakie tylko wpadły nam w oko. Urlop na wypasie.

            W pewnym momencie Globus gwałtownie zatrzymał się na środku chodnika i nogi jakoś nienaturalnie mu się wygięły. Uda i kolana miał razem, ale stopy mu się rozjechały i ułożyły do środka. Nie trzeba być filozofem, ani nawet rodzicem, żeby szybko się domyślić, o co chodziło:

- Wujek kupe!.

            Nie jest to zadanie łatwe. U każdego takie niespodziewane wezwania natury komplikują wszelkie piesze wycieczki. Tu dodatkowym utrudnieniem były szelki, którymi moja mądra siostra spętała dziecko, chyba całe. Gdyby chodziło o pipi nie byłoby sprawy. W wieku lat czterech siusiaka można bezkarnie wystawiać w dowolnie wybranym miejscu, celem odlania się i nikt nie zwróci ci uwagi. Z kupą tak łatwo nie jest. Nawet małemu Globusowi nie wypada zrąbać się na Ostrowski trotuar.

            Nie było czasu na dyskutowanie i prowadzenie za rękę dziecka, któremu zdeformowało połowę sylwetki. Chwyciłem go pod pachę i biegłem w poszukiwaniu hotelu albo Mc Donalda. Jak na złość nic. Trafiliśmy wreszcie na restaurację, gdzie jednej z kelnerek nie trzeba było nic tłumaczyć. Kiedy zobaczyła mnie z dzieckiem pod pachą, którego buzia nienaturalnie zbladła, wyrwała mi go, jednym ruchem rozpięła tę uprząż i pomogła Globusowi w niezbrukaniu spodni.

            Zrelaksowany czterolatek wraz z wujkiem mogli spokojnie udać się na dworzec. Drodze powrotnej towarzyszyły te same emocje. Upewniłem się, że nie sama „stolica” a podróż koleją była celem naszej wyprawy.

            Kiedy opowiadał o tym moim rodzicom a swoim dziadkom mówił tak szybko, że nie mógł znaleźć adekwatnych do emocji słów i podniecony był tak jak w momencie, kiedy nosem wodził po szybie pociągu. Wszyscy z tej jego radości mieliśmy szklane oczy.


            Jeżeli macie dziecko, któremu można sprawić dzisiaj przyjemność zróbcie to dla jego i własnej satysfakcji. Taka różowa buzia warta jest każdego zachodu.

P.S.
            Bartek jest już teraz duży. Ja jeszcze większy. Obaj nadal mamy marzenia, traf chciał, że oba związane z piłka nożną. On chciałby zobaczyć na żywo mecz naszej reprezentacji a ja wejść na płytę z Kubą Błaszczykowskim, jako dziecięca eskorta. Bartkowi na przeszkodzie stoją tylko terminy, bo na Narodowym biało czerwoni mają grać dopiero we wrześniu. Ja problem mam większy, bo kapitan naszej drużyny jest ode mnie młodszy.