sobota, 20 czerwca 2015

Uśmiechnij się, jutro będzie lepiej.

            Facebook zmieszany po ostatnich wyborach. Jedni zachwyceni, inni zdruzgotani. Nie mogę komentować, bo jako polonia nie roszczę sobie prawa do głosowania i tym samym do komentowania wyników. Dlatego musze Wam powiedzieć, co mnie cieszy.

            Otóż ludzie w Norwegii się uśmiechają. Tak zwyczajnie, bez powodu.

            Nawet nie wiecie, jakie to jest miłe. W Polsce nikt się nie uśmiecha (nie będzie hejtu, obiecuje). Jak komuś o tym mówię, to słyszę: „jakby ci nie wystarczało do pierwszego, to nie miałbyś się, z czego śmiać”. Ale to przecież nic nie kosztuje. A jak miło.

            Od prawie roku codziennie rano, jak prawdziwy luj jadę o piątej rano na budowę. W jednej ręce mam orzechowe latte, w drugiej cynamonowego zawijaska. Metro pełne milczących twarzy jak w każdym innym mieście, jedni z książką, inni w słuchawkach. Każdego dnia te same osoby. Nie mówimy sobie dzień dobry, nie wiemy nawet, jak kto ma na imię, ale jeżeli zatrzymasz na kimś wzrok dłużej niż trzy sekundy to szczerze się do ciebie uśmiechnie. Robiąca na drutach Norweżka, Azjata w budowlanej, odblaskowej kamizelce, zaspane czarne dzieci, wiezione przez przysypiającego ojca do przedszkola. Nawet pani z kawiarni, z która to nawet zamieniam codziennie kilka zdań, pomimo okrutnej gafy, jaką popełniła ostatnio.

- Ależ pan dzisiaj uśmiechnięty.
- Backstreet Boys mam w radio.
- O, pan też się urodził w latach siedemdziesiątych.

            Ale wracając do uśmiechów. Choć w czytanej przeze mnie książce prokurator Szacki robi oględziny poderżniętego do kręgosłupa gardła Sandomierskiej nauczycielki, unoszę wzrok znad lektury i uśmiecha się do mnie siedząca naprzeciwko pani okutana chustą. Odwzajemniam uśmiech, w którym jest zawarte wszystko, choć nie musimy o tym mówić, „ależ pogoda za oknem”, „kurcze jak wcześnie musieliśmy wstać”, „dobrego dnia”.

            Nie odbiera się tego jak w Warszawie: „rąbnę ci portfel”, „jestem seryjnym gwałcicielem”. I tak kielczymy się do siebie bladym świtem w komunikacji miejskiej. Ostatnio coraz mniej bladym, a bardziej słonecznym, bo zanikają noce i ciągle jest jasno.

            Ale, żeby nie było, że ja tu się tylko uśmiecham i pracuje. Są też chwile grozy. Musze pominąć opisywanie dni w pracy, choć są bardzo ciekawe, ale pracuje przy budowie lotniska i podpisałem oświadczenie, że nie wolno mi ujawniać niczego związanego z pracą. A że jest to intratna posada, wolę nie ryzykować. Powiem Wam tylko, że celem podniesienia kwalifikacji, zrobiłem ostatnio uprawnienia na dźwig.

            Egzamin też był ciekawy, bo po kilku godzinach teorii wyszliśmy na parking, gdzie stał spory dźwig. Pierwsze dwie osoby musiały nim przejechać w przód i w tył a mnie przypadło pokazanie, jak wysoko można nim się wspiąć. Musiałem z kamienną miną udawać, że jest spoko, kiedy patrzyłem na kursantów z nad dachu budynku. Dzięki temu, nie pracuje już polakami, którzy za granicą mówią tylko o pieniądzach, tylko w norweskiej firmie, która zrobiła ze mnie stolarza. Fajnie jest być stolarzem, bo ładnie pachnie w pracy. Kiedyś jeździłem po hipsterskie świeczki o zapachu tartaku na Saską Kępe a teraz wącham płyty w pracy. O ludziach chyba mogę mówić, wiec opowiem wam o moich kolegach. Pracujemy w trzech parach: Ja i Vidar, Odd Vegard i Erik, Gjermund i Arne.

            W szóstkę rozmawiamy na przerwach, których mamy trzy w ciągu dnia. Sport, polityka, dzieci (dwóch z nich ma po pięcioro pociech a są w moim wieku), jedzenie, pogoda…

            Najwięcej czasu spędzam z Vidarem, który najlepiej dogadałby się z moim szwagrem, ponieważ ma fioła na punkcie rowerów i sportu w ogóle, dzięki czemu znakomicie wygląda. Na początku myślałem, że jest przed czterdziestką a okazało się, że ma pięć dych. Nigdy nie był na siłowni, bo mówi, że nie lubi dźwigać, ale codziennie po pracy jeździ po lesie na rowerze a zimą na nartach. Więc często rozmawiamy o wszelkich odmianach aktywności fizycznej. Ja się na tym znam jak nikt, bo od dziecka się odchudzam wszelkimi sposobami, zresztą tutaj mi się to nieźle udaje, ale o tym zaraz.

            Na zasadzie umowy barterowej codziennie nawzajem się uczymy. Na przykład on mnie nazw owoców po norwesku a ja jego tekstu Całej Sali Połomskiego. Wyobraźcie sobie scenę: Gdzieś w Norwegii siedzi na podłodze dwóch dorosłych facetów. Jeden ma nad głową na sklejce napisane stolarskim ołówkiem nazwy owoców a drugi nuci:, „Więc ten pan, smętny pan zdenerwował się,  proszę państwa, okropnie, pojął, że właśnie on może życie przesiedzieć przy oknie…”. Czasami muszę także tłumaczyć, dlaczego w Polsce mówimy „Włochy” a nie „Italia”, albo skąd się wzięła nazwa „Węgry”. Roztrząsamy, dlaczego Szwedzi zmieniają nazwy postaci Disneya, skoro wszędzie Donald to Donald. Wiecie, że pingwin z Madagaskaru w norweskiej wersji też nazywa się Kowalski?

            Vidar nigdy nie jadł pączka. Twierdzi, że bez sensu jeść coś tak małego z taką ilością kalorii. W życiu nie słyszałem głupszej rzeczy, ale tu nie ma dobrych pączków a z Warszawy mu nie przywiozę, bo to trzeba jeść świeże. Przywiozłem za to Torcik Wedlowski, po którym wylizał folię z okruszków jak skończyliśmy, więc jest dla niego jakaś nadzieja.

            Po sielankowych dniach w pracy idę na spotkanie z moją trenerką.

            Poznajcie Kamilę.

Została mi przedstawiona przez samonakręcające się szwedki z recepcji w mojej siłowni. Szwedki mówią każde zdanie na dwa głosy, jak jedna nabiera powietrza to mówi ta druga. A jak zaczną o sporcie i odchudzaniu to trzeba im czasami przerwać, bo z każdym zdaniem jest coraz szybciej i robią się różowe.

            Poszedłem do nich na początku roku i mówię, że do dupy są te moje treningi skoro nie chudnę a one, że Kamila, tylko Kamila nikt inny.

            No więc wykupiłem zajęcia z Kamilą.

            Ona w odróżnieniu do reszty ludzi tutaj nie uśmiecha się wcale. Ciało ma takie, o jakim marzy każdy facet, nie żeby mieć takie w łóżku, tylko dla siebie. Płaski brzuch, konkretna łapa i uda jak ciężarowiec. Na śniadanie najprawdopodobniej je banana z metaamfetaminą, bo nikt normalny nie ma tyle energii w sobotę rano. Pomysłów na trening ma milion i to jest super, najgorsze tylko, że ja się jej zwyczajnie boję. Naprawdę. Noży, zwierząt i Kamili.

            W czasie treningu, po którym zostawia mnie mokrą plamą na podłodze non stop wrzeszczy. Czasami potrafi mnie złapać za kark, docisnąć moje czoło do swojego i parząc mi w oczy krzyczy „turn pain into power!”. Czasami jest też miło, na przykład jak trzymamy sztangi z tym samym ciężarem i ja ledwo zipie a ona przede mną tańczy. Są i takie momenty, że nakręca się tak bardzo, że zapomina, że ja nie znam norweskiego. Kiedy ona krzyczy coś, czego ja nie rozumiem, to ja zaczynam po polsku. Ostatnio chodziła mi po głowie Masłowska i akurat Kamila wydarła się:

- Vi er et team!!! (jesteśmy drużyną)
- Ja na sekty nie idę, mam dość innych zainteresowań w czasie wolnym.

             Wtedy ona się trochę uspokaja, bo ja z norweskiego coś jeszcze skumam, ona z polskiego nic.

            Najważniejsze jest jednak to, że trzeba z nią wytrzymać godzinę, trzy razy w tygodniu i efekty są znakomite. Podczas ostatniej wizyty w Warszawie usłyszałem „niech pan weźmie tę koszulkę, teraz już EMKA dla pana”. Z tego podniecenia kupiłem sześć koszulek i trzy pary szortów, ale w samolocie sobie przypomniałem, że mieszkam w Norwegii i potrzebne mi będą jak rybie parasol, chodzę w nich po domu.

            Nie jest to zasługa farmakologii ani alkoholu, ale ja tu jestem naprawdę szczęśliwy. Praca fizyczna zamiast mnie męczyć, nakręca. W Warszawie po całym dniu siedzenia w fotelu byłem bardziej zmęczony niż tutaj. Po pracy mam energię, żeby iść na siłownię, zrobić zakupy i uśmiech nie schodzi mi z gęby, jakbym spał z wieszakiem w ustach. Może, dlatego spotykam podobnych do siebie.

            Co dwa tygodnie, po wypłacie, idę do fryzjera. Fryzjer jest Turkiem i mamy mały kłopot z komunikacją, przez co raz straciłem brew, ale włosy to nie zęby i wiele tam nie ryzykuje. Zresztą nie zmieniam go ze skąpstwa, bo zbieram stempelki i co piąte strzyżenie jest gratis. Jego zakład mieści się w dzielnicy dla emigrantów, gdzie zawsze mnie coś spotyka. Raz ocierają się o mnie azjatyckie prostytutki na przejściu dla pieszych, innym razem proponują mi narkotyki no i zawsze rozmawia się tam o jedzeniu. Są dwa wielkie sklepy, gdzie można kupić warzywa i przyprawy z całego świata. W czwartek po wyjściu od fryzjera poczułem straszny głód. Nie chciałem jeść wszechobecnego w tym miejscu kebaba, bo nie znalazłem jeszcze miejsca, w którym byłby smaczny. Zastanawiało mnie gdzie jedzą pracujący tu ci wszyscy egzotyczni ludzie i zapędziłem się w małe alejki między sklepami.  W pewnym momencie jak w kreskówce, z jakichś małych drzwi wyleciała struga dymu prosto w moje nozdrza. Pokonałem kilka stopni, wsadziłem łeb do sutereny i wiedziałem już, że źródło zapachu jest w wielkim garze pod ścianą. W środku cztery stoliki, chyba jakaś stołówka dla pracowników. Przy jednym okutane w barwne chusty panie, strzelające sobie selfie, dwa kolejne zajęte przez panów, wyłącznie czarni. Jeden stolik odcień Patrycja Kazadi, drugi Torcik Wedlowski. Gapili się na mnie jak bym był królową brytyjską, ale mnie w głowie była tylko zawartość tego gara, przy którym stał zdziwiony moją wizytą czarny, starszy pan.

- What can I eat here?
- Food.         (moje ulubione, pomyślałem)
- But, what kind of food?
- Just sit.

            Grzecznie spełniłem polecenie i zająłem ostatni wolny stolik. Pojawiły się trzy inne osoby, jedna postawiła przede mną wodę, druga talerz z parującym makaronem a trzecia sztućce. Kiedy już byłem gotowy, pan strzegący gara, jak najcenniejszego skarbu uchylił pokrywkę i nalał na mój makaron pełną łychę najlepszego sosu pomidorowego, jaki kiedykolwiek jadłem. Zanim jeszcze wsadziłem łyżkę do ust, poinstruował mnie, żebym skropił to cytryną. Wszyscy się na mnie gapili i tylko, dlatego nie wylizałem talerza. Na koniec poszedłem zapłacić (cena jednej czwartej kebaba) i przy rachunku, na deser, dostałem banana. A kiedy obróciłem się wychodząc pomachały do mnie dwie osoby, które z okazji mojej wizyty wystawiły głowę z kuchni.

            Jednak atrakcji najwięcej spotyka mnie w weekendy, kiedy mam więcej czasu na zwiedzanie i poznawanie nowych ludzi. W niedziele organizowane są w Oslo targi, na których ludzie odsprzedają niepotrzebne im rzeczy, albo się nimi wymieniają. Tym sposobem od chłopaka, który schudł i musiał wyprzedać swoje garnitury nabyłem piękny grafitowy zestaw Ralpha Laurena za niecałe pięćset złotych.

            Do tego wszystkiego wczoraj kupiłem rower, którego strasznie mi tu brakowało, wyszło słońce i zrobiło się ciepło a jutro idę na trening w parku prowadzony przez mistrzynię olimpijską w lekkoatletyce.

            Jakbym mógł sprzedawać w tabletkach tę energię, którą mam teraz w sobie to zrujnowałbym kilka koncernów farmaceutycznych.   
                             

Pozdrawiam was.