Facebook
zmieszany po ostatnich wyborach. Jedni zachwyceni, inni zdruzgotani. Nie mogę
komentować, bo jako polonia nie roszczę sobie prawa do głosowania i tym samym
do komentowania wyników. Dlatego musze Wam powiedzieć, co mnie cieszy.
Otóż
ludzie w Norwegii się uśmiechają. Tak zwyczajnie, bez powodu.
Nawet
nie wiecie, jakie to jest miłe. W Polsce nikt się nie uśmiecha (nie będzie
hejtu, obiecuje). Jak komuś o tym mówię, to słyszę: „jakby ci nie wystarczało
do pierwszego, to nie miałbyś się, z czego śmiać”. Ale to przecież nic nie
kosztuje. A jak miło.
Od
prawie roku codziennie rano, jak prawdziwy luj jadę o piątej rano na budowę. W
jednej ręce mam orzechowe latte, w drugiej cynamonowego zawijaska. Metro pełne
milczących twarzy jak w każdym innym mieście, jedni z książką, inni w
słuchawkach. Każdego dnia te same osoby. Nie mówimy sobie dzień dobry, nie
wiemy nawet, jak kto ma na imię, ale jeżeli zatrzymasz na kimś wzrok dłużej niż
trzy sekundy to szczerze się do ciebie uśmiechnie. Robiąca na drutach Norweżka,
Azjata w budowlanej, odblaskowej kamizelce, zaspane czarne dzieci, wiezione
przez przysypiającego ojca do przedszkola. Nawet pani z kawiarni, z która to
nawet zamieniam codziennie kilka zdań, pomimo okrutnej gafy, jaką popełniła
ostatnio.
-
Ależ pan dzisiaj uśmiechnięty.
-
Backstreet Boys mam w radio.
-
O, pan też się urodził w latach siedemdziesiątych.
Ale
wracając do uśmiechów. Choć w czytanej przeze mnie książce prokurator Szacki
robi oględziny poderżniętego do kręgosłupa gardła Sandomierskiej nauczycielki, unoszę
wzrok znad lektury i uśmiecha się do mnie siedząca naprzeciwko pani okutana
chustą. Odwzajemniam uśmiech, w którym jest zawarte wszystko, choć nie musimy o
tym mówić, „ależ pogoda za oknem”, „kurcze jak wcześnie musieliśmy wstać”, „dobrego
dnia”.
Nie
odbiera się tego jak w Warszawie: „rąbnę ci portfel”, „jestem seryjnym
gwałcicielem”. I tak kielczymy się do siebie bladym świtem w komunikacji
miejskiej. Ostatnio coraz mniej bladym, a bardziej słonecznym, bo zanikają noce
i ciągle jest jasno.
Ale,
żeby nie było, że ja tu się tylko uśmiecham i pracuje. Są też chwile grozy.
Musze pominąć opisywanie dni w pracy, choć są bardzo ciekawe, ale pracuje przy
budowie lotniska i podpisałem oświadczenie, że nie wolno mi ujawniać niczego
związanego z pracą. A że jest to intratna posada, wolę nie ryzykować. Powiem
Wam tylko, że celem podniesienia kwalifikacji, zrobiłem ostatnio uprawnienia na
dźwig.
Egzamin
też był ciekawy, bo po kilku godzinach teorii wyszliśmy na parking, gdzie stał
spory dźwig. Pierwsze dwie osoby musiały nim przejechać w przód i w tył a mnie
przypadło pokazanie, jak wysoko można nim się wspiąć. Musiałem z kamienną miną
udawać, że jest spoko, kiedy patrzyłem na kursantów z nad dachu budynku. Dzięki
temu, nie pracuje już polakami, którzy za granicą mówią tylko o pieniądzach,
tylko w norweskiej firmie, która zrobiła ze mnie stolarza. Fajnie jest być
stolarzem, bo ładnie pachnie w pracy. Kiedyś jeździłem po hipsterskie świeczki o
zapachu tartaku na Saską Kępe a teraz wącham płyty w pracy. O ludziach chyba
mogę mówić, wiec opowiem wam o moich kolegach. Pracujemy w trzech parach: Ja i
Vidar, Odd Vegard i Erik, Gjermund i Arne.
W szóstkę
rozmawiamy na przerwach, których mamy trzy w ciągu dnia. Sport, polityka,
dzieci (dwóch z nich ma po pięcioro pociech a są w moim wieku), jedzenie,
pogoda…
Najwięcej
czasu spędzam z Vidarem, który najlepiej dogadałby się z moim szwagrem,
ponieważ ma fioła na punkcie rowerów i sportu w ogóle, dzięki czemu znakomicie
wygląda. Na początku myślałem, że jest przed czterdziestką a okazało się, że ma
pięć dych. Nigdy nie był na siłowni, bo mówi, że nie lubi dźwigać, ale
codziennie po pracy jeździ po lesie na rowerze a zimą na nartach. Więc często rozmawiamy
o wszelkich odmianach aktywności fizycznej. Ja się na tym znam jak nikt, bo od
dziecka się odchudzam wszelkimi sposobami, zresztą tutaj mi się to nieźle
udaje, ale o tym zaraz.
Na zasadzie
umowy barterowej codziennie nawzajem się uczymy. Na przykład on mnie nazw
owoców po norwesku a ja jego tekstu Całej Sali Połomskiego. Wyobraźcie sobie scenę:
Gdzieś w Norwegii siedzi na podłodze dwóch dorosłych facetów. Jeden ma nad
głową na sklejce napisane stolarskim ołówkiem nazwy owoców a drugi nuci:, „Więc ten pan, smętny pan zdenerwował się, proszę państwa, okropnie,
pojął, że właśnie on może życie przesiedzieć przy oknie…”. Czasami muszę
także tłumaczyć, dlaczego w Polsce mówimy „Włochy” a nie „Italia”, albo skąd
się wzięła nazwa „Węgry”. Roztrząsamy, dlaczego Szwedzi zmieniają nazwy postaci
Disneya, skoro wszędzie Donald to Donald. Wiecie, że pingwin z Madagaskaru w
norweskiej wersji też nazywa się Kowalski?
Vidar nigdy nie jadł pączka. Twierdzi,
że bez sensu jeść coś tak małego z taką ilością kalorii. W życiu nie słyszałem
głupszej rzeczy, ale tu nie ma dobrych pączków a z Warszawy mu nie przywiozę,
bo to trzeba jeść świeże. Przywiozłem za to Torcik Wedlowski, po którym wylizał
folię z okruszków jak skończyliśmy, więc jest dla niego jakaś nadzieja.
Po sielankowych dniach w pracy idę
na spotkanie z moją trenerką.
Poznajcie Kamilę.
Została mi
przedstawiona przez samonakręcające się szwedki z recepcji w mojej siłowni. Szwedki
mówią każde zdanie na dwa głosy, jak jedna nabiera powietrza to mówi ta druga. A
jak zaczną o sporcie i odchudzaniu to trzeba im czasami przerwać, bo z każdym
zdaniem jest coraz szybciej i robią się różowe.
Poszedłem do nich na początku roku i
mówię, że do dupy są te moje treningi skoro nie chudnę a one, że Kamila, tylko
Kamila nikt inny.
No więc wykupiłem zajęcia z Kamilą.
Ona w odróżnieniu do reszty ludzi
tutaj nie uśmiecha się wcale. Ciało ma takie, o jakim marzy każdy facet, nie
żeby mieć takie w łóżku, tylko dla siebie. Płaski brzuch, konkretna łapa i uda
jak ciężarowiec. Na śniadanie najprawdopodobniej je banana z metaamfetaminą, bo
nikt normalny nie ma tyle energii w sobotę rano. Pomysłów na trening ma milion
i to jest super, najgorsze tylko, że ja się jej zwyczajnie boję. Naprawdę. Noży,
zwierząt i Kamili.
W czasie treningu, po którym
zostawia mnie mokrą plamą na podłodze non stop wrzeszczy. Czasami potrafi mnie
złapać za kark, docisnąć moje czoło do swojego i parząc mi w oczy krzyczy „turn
pain into power!”. Czasami jest też miło, na przykład jak trzymamy sztangi z
tym samym ciężarem i ja ledwo zipie a ona przede mną tańczy. Są i takie
momenty, że nakręca się tak bardzo, że zapomina, że ja nie znam norweskiego. Kiedy
ona krzyczy coś, czego ja nie rozumiem, to ja zaczynam po polsku. Ostatnio chodziła
mi po głowie Masłowska i akurat Kamila wydarła się:
- Vi er et team!!! (jesteśmy drużyną)
- Ja na sekty nie idę, mam dość innych zainteresowań
w czasie wolnym.
Wtedy ona się trochę uspokaja, bo ja z
norweskiego coś jeszcze skumam, ona z polskiego nic.
Najważniejsze jest jednak to, że trzeba z nią wytrzymać godzinę, trzy razy w tygodniu i efekty są znakomite. Podczas ostatniej wizyty w Warszawie usłyszałem „niech pan weźmie tę koszulkę, teraz już EMKA dla pana”. Z tego podniecenia kupiłem sześć koszulek i trzy pary szortów, ale w samolocie sobie przypomniałem, że mieszkam w Norwegii i potrzebne mi będą jak rybie parasol, chodzę w nich po domu.
Nie jest to zasługa farmakologii ani
alkoholu, ale ja tu jestem naprawdę szczęśliwy. Praca fizyczna zamiast mnie
męczyć, nakręca. W Warszawie po całym dniu siedzenia w fotelu byłem bardziej
zmęczony niż tutaj. Po pracy mam energię, żeby iść na siłownię, zrobić zakupy i
uśmiech nie schodzi mi z gęby, jakbym spał z wieszakiem w ustach. Może, dlatego
spotykam podobnych do siebie.
Co dwa tygodnie, po wypłacie, idę do
fryzjera. Fryzjer jest Turkiem i mamy mały kłopot z komunikacją, przez co raz
straciłem brew, ale włosy to nie zęby i wiele tam nie ryzykuje. Zresztą nie
zmieniam go ze skąpstwa, bo zbieram stempelki i co piąte strzyżenie jest
gratis. Jego zakład mieści się w dzielnicy dla emigrantów, gdzie zawsze mnie
coś spotyka. Raz ocierają się o mnie azjatyckie prostytutki na przejściu dla
pieszych, innym razem proponują mi narkotyki no i zawsze rozmawia się tam o
jedzeniu. Są dwa wielkie sklepy, gdzie można kupić warzywa i przyprawy z całego
świata. W czwartek po wyjściu od fryzjera poczułem straszny głód. Nie chciałem
jeść wszechobecnego w tym miejscu kebaba, bo nie znalazłem jeszcze miejsca, w
którym byłby smaczny. Zastanawiało mnie gdzie jedzą pracujący tu ci wszyscy egzotyczni
ludzie i zapędziłem się w małe alejki między sklepami. W pewnym momencie jak w kreskówce, z jakichś
małych drzwi wyleciała struga dymu prosto w moje nozdrza. Pokonałem kilka
stopni, wsadziłem łeb do sutereny i wiedziałem już, że źródło zapachu jest w
wielkim garze pod ścianą. W środku cztery stoliki, chyba jakaś stołówka dla
pracowników. Przy jednym okutane w barwne chusty panie, strzelające sobie
selfie, dwa kolejne zajęte przez panów, wyłącznie czarni. Jeden stolik odcień
Patrycja Kazadi, drugi Torcik Wedlowski. Gapili się na mnie jak bym był królową
brytyjską, ale mnie w głowie była tylko zawartość tego gara, przy którym stał zdziwiony
moją wizytą czarny, starszy pan.
- What can I eat here?
- Food. (moje ulubione,
pomyślałem)
- But, what kind of
food?
- Just sit.
Grzecznie spełniłem polecenie i zająłem ostatni
wolny stolik. Pojawiły się trzy inne osoby, jedna postawiła przede mną wodę,
druga talerz z parującym makaronem a trzecia sztućce. Kiedy już byłem gotowy,
pan strzegący gara, jak najcenniejszego skarbu uchylił pokrywkę i nalał na mój
makaron pełną łychę najlepszego sosu pomidorowego, jaki kiedykolwiek jadłem. Zanim
jeszcze wsadziłem łyżkę do ust, poinstruował mnie, żebym skropił to cytryną. Wszyscy
się na mnie gapili i tylko, dlatego nie wylizałem talerza. Na koniec poszedłem
zapłacić (cena jednej czwartej kebaba) i przy rachunku, na deser, dostałem
banana. A kiedy obróciłem się wychodząc pomachały do mnie dwie osoby, które z
okazji mojej wizyty wystawiły głowę z kuchni.
Jednak atrakcji najwięcej spotyka
mnie w weekendy, kiedy mam więcej czasu na zwiedzanie i poznawanie nowych
ludzi. W niedziele organizowane są w Oslo targi, na których ludzie odsprzedają
niepotrzebne im rzeczy, albo się nimi wymieniają. Tym sposobem od chłopaka,
który schudł i musiał wyprzedać swoje garnitury nabyłem piękny grafitowy zestaw
Ralpha Laurena za niecałe pięćset złotych.
Do tego wszystkiego wczoraj kupiłem rower, którego strasznie mi tu brakowało, wyszło słońce i zrobiło się
ciepło a jutro idę na trening w parku prowadzony przez mistrzynię olimpijską w
lekkoatletyce.
Jakbym mógł sprzedawać w tabletkach
tę energię, którą mam teraz w sobie to zrujnowałbym kilka koncernów
farmaceutycznych.
Pozdrawiam was.