Matka
uważa, że dziczeje. Kiedyś każde zaproszenie na imprezę wyciągane ze skrzynki
powodowało u mnie mrowienie wszędzie – byłem towarzyski. Od jakiegoś czasu
jednak, kiedy wyciągam kopertę trochę bardziej elegancką niż ulotki reklamujące
wakacje pojawia się niepokój. Zaproszenie na wesele do kogoś bliskiego?.
Czujesz się tak jak wtedy, kiedy ma się kaszel i pęknięte żebro. Musisz to
zrobić, choć wiesz, że będzie bolało.
Żeby
było jasne, nie dziczeje i nie jestem przeciwnikiem tego typu imprez, choć
więcej rzeczy na zaślubinach budzi we mnie niepokój niż na przykład na takich
komuniach czy stypach.
Kiedy
przez rok Szpara była poturbowana i przykuta do łóżka dwa razy w tygodniu przyjeżdżałem
z butelką wina i do późnych godzin oglądaliśmy wedding.tv. To taki program,
gdzie ludzie wysyłają swoje wesele i montuje się z jego najlepszych kawałków
półgodzinny film. Dzięki temu okresowi w moim życiu ślubo – plannerem może nie
jestem, ale ekspertem od obciachu podczas ożenku już owszem.
Zaczyna
się od błogosławieństwa, na które każdy ma swój sposób i raz każą ci całować
krzyż, raz się żegnać a zdarza się, że i całują cie w czoło. Przed ślubem mojej
siostry, kiedy klęczała z małżonkiem na poduszkach ułożonych na dywanie w dużym
pokoju Zdzisławy zamieszanie zrobiło się takie, że błogosławili i rodzice i
dziadkowie, wszyscy płacząc. Gdyby zdecydowała się do tego dołączyć jakaś
sąsiadka na pewno matka by ją do tego popchnęła. Patrząc jednak na minę Izki
(mieszaninę przerażenia z wybuchem śmiechu) poprzestano na dziadkach. W takich
momentach życia niezbędne jest także naruszenie plastykowej Matki Boskiej
stojącej na lodówce i zroszenie wodą z jej korpusu misternie ułożonych fryzur
młodych państwa.
W
kościele wszystko zależy od tego, na jakiego trafisz księdza albo, jaką
dysponujesz kasą. Moja siostra bardzo chciała, żeby do ołtarza poprowadził ją
ojciec, na co usłyszała, że naoglądała się amerykańskich filmów. Byłem także na
takim ślubie kościelnym, gdzie dziecko pobierającej się pary siedziało razem z nimi
przed ołtarzem. Wychodząc po ceremonii można już skorzystać z całego wachlarza
możliwości. Jedni wypuszczają gołębie inni uwalniają z dłoni motyle. Są
specjalne klatki w kształcie serc, z których świeżo zaślubieni uwalniają
balony, a jakże – czerwone serca. Sypiemy wszystkim, na łby leci forsa, ryż,
kwiaty. Mogą temu towarzyszyć wybuchy petard lub strzały armatnie w zależności
od fantazji. Bardzo wygodnie jest zbierać drobniaki z chodnika w sukni i
garniturze. Na ślubie Rafała, który ze mną studiował przeczytano życzenia od
Benedykta XVI. Później dowiedziałem się, że można to zamówić w necie za
kilkadziesiąt euro, chyba sobie na urodziny zamówię od Franciszka.
Po
drodze z kościoła jest czas na sesję zdjęciową. Kilka póz przy rozwijanych
planszach. Kolumny zamku, ogród w Wersalu a także rekwizyty. Stary rower,
klęcznik czy altana z drutu, wokół której wiją się sztuczne pnącza zieleni.
Bardzo to później wszystko wygląda naturalnie. Można także zrobić sesję w
zupełnie innym dniu niż ma się ślub. Wtedy mamy już czas na tak oryginalne
zdjęcia jak wyskakiwanie z autobusu w białej sukni, siadanie w tłumie zwykłych
przechodniów na skwerach i w kawiarniach a także szalenie oryginalne ustawianie
się w tych ciuchach w kolejce na poczcie, czy jedzenie kebaba.
Docieramy
na salę weselną. Na samochodzie ozdób moc, nie oszczędzamy nawet klamek i
kołpaków. Przy wejściu wódka, chleb i sól, kawałek dalej szampan z kieliszków
obowiązkowo ustawionych w kształcie serca. Podczas wypełniania przez zaszczytną
parę tradycji nieustannie towarzyszy im kamerzysta. W przerwach, kiedy siadają,
jedzą czy wychodzą obejrzeć prezenty zaczepia gości. Wjeżdżając im obiektywem w
talerze pyta, jak im smakuje, kim są dla młodych lub, jeśli jest odważniejszy
ile ma pani lat i czy sama pani przyszła.
Każdy
z nas, nawet jak nie musiał przeżywać tego dnia osobiście był, obok kiedy
działo się to u kogoś bliskiego. Najgorzej mają ci, którzy w okresie
przedślubnym muszą mieć styczność z przyszłą panną młodą. Kobiety mają dość
silnie sprecyzowane oczekiwania związane z tym wyjątkowym dniem i potrafią być
trudne. Wszyscy ci:
Krawcy, (do zupełnie przyzwoitej sukni zawsze można coś
doszyć. Frędzle, cekiny, perełki, kokardki, falbany. Można ją dowolnie skracać
i marszczyć, dodawać kolorowe akcenty, zakładać podwiązki czerwone i niebieskie
na białe rajstopy. A wszystko obowiązkowo zwieńczyć marszczonymi rękawiczkami
naciąganymi na jeden palec.)
Fryzjerki, (do misternie ustawionej na głowie
koafiury, do której zrobienia mistrzyni poświeciła cztery godziny pani zażyczyć
sobie może wplecenie sztucznych margaretek lub innych sztucznych kwiatów
przyspawanych do żyłki. Z welonem, wiankiem czy stroikiem można już wyprawiać,
co się chce, łącznie z zakładaniem ich tył na przód niwecząc fryzurę
ostatecznie.)
Florystyki, (nierzadko zmuszane są do wpychania
druta w kwiaty, ponieważ jego naturalny kształt nijak ma się do wyobrażeń o nim
tej, która bukiet będzie niosła. Oryginalnym pomysłem są także bukiety ze wszystkiego,
co kwiatami nie jest, tu dowolność absolutna, ograniczona tylko fantazją i
odwagą.)
Mistrzynie makijażu lub bardziej charakteryzatorki,
(ponieważ nierzadko muszą najpierw zmatowić elewacje panny, która dwa tygodnie
przed ślubem postanowiła spać w solarium, doprawiła sobie firany zamiast rzęs i
ostrzykała usta na ponton. Stają na głowie, żeby to wszystko ogarnąć, choć ich
praca na koniec ulepszona zostaje brokatem lub doklejanymi do powiek
kamieniami. Każda z pań chciałaby być pofotoszopowana przynajmniej tak jak gwiazdy
tvn na prezentacji nowej ramówki. Magda G wygląda jakby miała ze trzydzieści
lat a nie naturalnie, czyli podobnie do Villas, ten francuski kucharz stojący
obok niej na plakacie bardziej podobny jest do Shekina Stevensa niż do siebie.)
I
szereg innych, zobowiązani są stawić czoła realizacji marzeń, z którymi
delikwentka chodziła od dziecka. Nierzadko nierealnymi. Jednakowoż to ona za to
płaci i to nie mało, więc zawody te ryzykując swoją reputacją muszą godzić się
na zachcianki wszelkie. Jeżeli suknia jest choćby najpiękniejsza a makijaż
idealny a ona postanowiła dołączyć do niej białe kozaki i brwi a’la Breżniew –
jej święto.
Zachcianki
jednak powinny być wcześniej sprawdzane. Zamówienie sobie limuzyny, która
będzie musiała podjechać pod wiejski kościół kończy się czasami drobieniem
między kałużami w białej sukni, ponieważ za długi samochód musi zostać kilkaset
metrów przed podjazdem.
Natomiast
na sali można już wszystko. W ofertach zespołów weselnych jest dużo więcej
rzeczy niż tylko muzyka. Strony z atrakcjami na ślub oferują całą paletę usług
rozmaitych. Nie mam nic przeciwko zabawom na weselu, nie lubię tylko, kiedy
zmusza się mnie do robienia z siebie idioty (wolę dobrowolnie), kiedy mam na
sobie swój najlepszy garnitur a większość pań misternie obmyślane od miesięcy
kreacje. Mogę tańczyć robiąc wężyka, godzę się na falę przy stole czy klaskanie
w najdziwniejszych choćby momentach. Nie przepadam natomiast, kiedy każe mi się
biegać w skarpetach po gaśnicę do samochodu, tańczyć z partnerką „na barana”
(przodem), kiedy psika się na mnie pianką do golenia. Nie mam ochoty pompować
balona skacząc po krześle bez spodni czy malować sobie twarzy farbami.
Są
także atrakcje, w których uczestniczymy grupowo. Pokazy barmańskie, fotobudka, walki
rycerskie, bańki mydlane, confetti, czekoladowa fontanna, fireshow,
iluzjonista, żongler, klaun dla dzieci, karykaturzysta, kominiarz. Można
zamówić sobie atrakcje w postaci zespołu romskiego, który mało, że odśpiewa
cygańskie szlagiery to jeszcze porwie pannę młodą. Możemy wspólnie lizać lodową
rzeźbę lub uczestniczyć w karaoke. Na koniec wyjdziemy na pokaz fajerwerków
albo puścimy do nieba lampiony.
Jedzenie
też nie musi być zwyczajne, bo możemy połączyć je z muzyką. Do rosołu – „Dumka
na dwa serca”, później schaboszczak – „Jak anioła głos”. „Złote obrączki i róże
płonące” uprzyjemnią nam konsumpcję barszczu z pasztecikiem, lecz przebiją je
zaraz serwowane do flaków – „Nie żałujcie serca dziewczyny”. Do płonących lodów
– „Panno Walerciu czarną masz” i na finał, pyszny pieczony prosiak upokorzony
fajerwerkiem wetkniętym w tyłek wjeżdżający na sale, a w tle Jean Michel Jarre,
opcjonalnie „Serce matki”.
Przy
okazji omawiania tego rodzaju imprez muszę wspomnieć mojego kolegę Sylwestra. Zawsze
przy temacie wesel właśnie On ze wszystkich moich znajomych pierwszy przychodzi
mi do głowy. Mieszkałem z nim w czasie studiów, kiedy lat mieliśmy dwadzieścia
parę a jest to okres wzmożonego zapraszania na śluby wśród znajomych. Sylwester
w odróżnieniu ode mnie należy do ludzi, którzy odzywają się z rzadka. Za to trafnie.
Nie
jest mrukiem, ale nie należy do tych, którzy w żółtej bluzie będą tańczyć i
wrzeszczeć w środku dyskoteki. On tak raczej w granatowej, lekko z boku i z
cicha. Jeżeli natomiast ma się to szczęście i należy do bliskiego grona jego
znajomych, na kameralnych imprezach można się cieszyć jego poczuciem humoru i
inteligencją. Na jednej z kolacji u Szpary, podczas której w tle leciało
wedding.tv a biesiadnicy żywo komentowali, Sylwester jakoś tak w przestrzeń
powiedział: „NIENAWIDZĘ WESEL!”. Po czym wyrzucił z siebie wszystkie krepujące sytuacje,
w jakich kazano mu uczestniczyć. Doświadczenie ma bogate, ponieważ z racji
umiejętności tanecznych i miękkiego serca jest po weselach ciągany przez
samotne koleżanki. Zawsze, kiedy wracał po takiej nocy, całą niedziele spędzał
z książką na kanapie, ewentualnie dłubał w laptopie. Nie rozmawialiśmy, musiał
się wyciszyć. To rzucone przez niego hasło coraz bardziej zaczynam brać za
swoje.
Inny
mój znajomy, zawodowo zajmujący się organizacją takich imprez miał kiedyś za
klientkę dziewczynę, która postanowiła przebić wszystkie swoje koleżanki. Kiedy
zabrakło jej już pomysłów na uatrakcyjnienie wesela postanowiła zamówić sobie
zespół De Mono. Wszystko zostało załatwione tak jak sobie życzyła, ale na
tydzień przed ślubem do organizatora zadzwonił manager zespołu:
- Witam,
proszę zapytać państwa młodych czy to będzie duży problem, jeżeli z zespołem
nie przyjedzie pan Krzywy?.
Nie
wiedzieć czemu zrezygnowała.
Piszę
o tym wszystkim, dlatego, że przedwczoraj wróciłem z wesela przyjaciół, które
odbywało się pod Lublinem. Zaproszono mnie na nie już bardzo dawno temu i
naturalnie natychmiast odmówiłem. Nie będę Wam opisywał, jakim podstępem przez
brata pana młodego zostałem zmuszony do zmiany decyzji, ale absolutnie tego nie
żałuję.
Święto
dwójki kochających się ludzi zorganizowano bez obciachu, kompromitacji siebie i
gości, pozostawiając tylko miłe wspomnienie dwudniowej imprezy. Piątek
trzynastego, żadnych księży, sukni w kształcie bezy czy sypania kwiatków.
Dziesięć minut w urzędzie, Ona w pięknej wieczorowej sukience bez welonu i
falbanek. Stałem pomiędzy rodzinami państwa młodych. Kiedy urzędniczka
(uwielbiam sposób, w jaki mówią) zapytała: „Czy przyjmuje pani nazwisko męża?”.
Stojąca za mną kobieta (z rodziny pani młodej), w naszyjniku z kamieni o
wyglądzie tabletek Strepsils zaczęła chrząkać i buczeć. Odwrócił się do niej
pan (rodzina pana młodego) i poradził:
- Jak cie boli
gardło to possij sobie biżuterię.
Nie
było karzełków w łowickich strojach z tacką na obrączki ani grania na pile.
Wszyscy wyszli i pojechali do restauracji, gdzie nie powitało nas styropianowe
Szczęść Boże Młodej Parze czy balony tylko bardzo elegancji lokal i normalnie
przygotowane stoły. Żadnego videofilmowania, pierwszych tańców czy „Cudownych
rodziców” Sipińskiej. Pomiędzy gośćmi dyskretnie przemykała pani fotograf
robiąc zdjęcia wszystkim, którzy ją o to poprosili. Z obserwacji tego jak się
ustawiała będą mieli bardzo fajny reportaż z tego dnia.
Wieczór
upłynął na potrawach serwowanych, co dziesięć minut i tańcach, które ratowały
od przejedzenia. Nie było oczepin, płaczu, tańców bez butów i zmuszania do
czegokolwiek. Większość gości została ulokowana w wynajętym w całości hotelu,
do którego częściowo przeniosło się i tak trwające do rana przyjęcie.
Dzień
kolejny, czyli przeważnie krótkie poprawiny, które mają na celu dojedzenie
niezjedzonego i dotańczenie tych, z którymi zatańczyć się nie zdążyło okazało
się weselem kolejnym, na którym zaserwowano jeszcze więcej jedzenia a na koniec
przyciemniono światło i na salę wjechał prosiak, z którego tyłka błyskał
fajerwerk.
Z
radości zaczęliśmy klaskać i robić sobie z nim zdjęcia a jedna ciocia się
popłakała.
Wszystkiego
dobrego Sylwio Piotrku.
P.S.
Znacie taki rodzaj pogody, który na ślub by nie
pasował?. Byłem już na różnych i zawsze gdzieś z boku dają się usłyszeć komentujące
ciocie.
- „Takie piękne słońce, no już ładniej nie mogło być”.
- „Niebo płacze, że ona już nie jest panną, ślicznie
mają”.
- „Taka piękna zimowa oprawa, ona jak śnieżynka
wygląda”.
- „Burza taka z gradobiciem, jakby fajerwerki
zamówili, no cudo”.
Podejrzewam, że i na tsunami by coś wymyśliły.