wtorek, 17 września 2013

WEDDING PLANNER


Matka uważa, że dziczeje. Kiedyś każde zaproszenie na imprezę wyciągane ze skrzynki powodowało u mnie mrowienie wszędzie – byłem towarzyski. Od jakiegoś czasu jednak, kiedy wyciągam kopertę trochę bardziej elegancką niż ulotki reklamujące wakacje pojawia się niepokój. Zaproszenie na wesele do kogoś bliskiego?. Czujesz się tak jak wtedy, kiedy ma się kaszel i pęknięte żebro. Musisz to zrobić, choć wiesz, że będzie bolało.

            Żeby było jasne, nie dziczeje i nie jestem przeciwnikiem tego typu imprez, choć więcej rzeczy na zaślubinach budzi we mnie niepokój niż na przykład na takich komuniach czy stypach.

            Kiedy przez rok Szpara była poturbowana i przykuta do łóżka dwa razy w tygodniu przyjeżdżałem z butelką wina i do późnych godzin oglądaliśmy wedding.tv. To taki program, gdzie ludzie wysyłają swoje wesele i montuje się z jego najlepszych kawałków półgodzinny film. Dzięki temu okresowi w moim życiu ślubo – plannerem może nie jestem, ale ekspertem od obciachu podczas ożenku już owszem.

            Zaczyna się od błogosławieństwa, na które każdy ma swój sposób i raz każą ci całować krzyż, raz się żegnać a zdarza się, że i całują cie w czoło. Przed ślubem mojej siostry, kiedy klęczała z małżonkiem na poduszkach ułożonych na dywanie w dużym pokoju Zdzisławy zamieszanie zrobiło się takie, że błogosławili i rodzice i dziadkowie, wszyscy płacząc. Gdyby zdecydowała się do tego dołączyć jakaś sąsiadka na pewno matka by ją do tego popchnęła. Patrząc jednak na minę Izki (mieszaninę przerażenia z wybuchem śmiechu) poprzestano na dziadkach. W takich momentach życia niezbędne jest także naruszenie plastykowej Matki Boskiej stojącej na lodówce i zroszenie wodą z jej korpusu misternie ułożonych fryzur młodych państwa.

            W kościele wszystko zależy od tego, na jakiego trafisz księdza albo, jaką dysponujesz kasą. Moja siostra bardzo chciała, żeby do ołtarza poprowadził ją ojciec, na co usłyszała, że naoglądała się amerykańskich filmów. Byłem także na takim ślubie kościelnym, gdzie dziecko pobierającej się pary siedziało razem z nimi przed ołtarzem. Wychodząc po ceremonii można już skorzystać z całego wachlarza możliwości. Jedni wypuszczają gołębie inni uwalniają z dłoni motyle. Są specjalne klatki w kształcie serc, z których świeżo zaślubieni uwalniają balony, a jakże – czerwone serca. Sypiemy wszystkim, na łby leci forsa, ryż, kwiaty. Mogą temu towarzyszyć wybuchy petard lub strzały armatnie w zależności od fantazji. Bardzo wygodnie jest zbierać drobniaki z chodnika w sukni i garniturze. Na ślubie Rafała, który ze mną studiował przeczytano życzenia od Benedykta XVI. Później dowiedziałem się, że można to zamówić w necie za kilkadziesiąt euro, chyba sobie na urodziny zamówię od Franciszka.

            Po drodze z kościoła jest czas na sesję zdjęciową. Kilka póz przy rozwijanych planszach. Kolumny zamku, ogród w Wersalu a także rekwizyty. Stary rower, klęcznik czy altana z drutu, wokół której wiją się sztuczne pnącza zieleni. Bardzo to później wszystko wygląda naturalnie. Można także zrobić sesję w zupełnie innym dniu niż ma się ślub. Wtedy mamy już czas na tak oryginalne zdjęcia jak wyskakiwanie z autobusu w białej sukni, siadanie w tłumie zwykłych przechodniów na skwerach i w kawiarniach a także szalenie oryginalne ustawianie się w tych ciuchach w kolejce na poczcie, czy jedzenie kebaba.        

            Docieramy na salę weselną. Na samochodzie ozdób moc, nie oszczędzamy nawet klamek i kołpaków. Przy wejściu wódka, chleb i sól, kawałek dalej szampan z kieliszków obowiązkowo ustawionych w kształcie serca. Podczas wypełniania przez zaszczytną parę tradycji nieustannie towarzyszy im kamerzysta. W przerwach, kiedy siadają, jedzą czy wychodzą obejrzeć prezenty zaczepia gości. Wjeżdżając im obiektywem w talerze pyta, jak im smakuje, kim są dla młodych lub, jeśli jest odważniejszy ile ma pani lat i czy sama pani przyszła.

            Każdy z nas, nawet jak nie musiał przeżywać tego dnia osobiście był, obok kiedy działo się to u kogoś bliskiego. Najgorzej mają ci, którzy w okresie przedślubnym muszą mieć styczność z przyszłą panną młodą. Kobiety mają dość silnie sprecyzowane oczekiwania związane z tym wyjątkowym dniem i potrafią być trudne. Wszyscy ci:

Krawcy, (do zupełnie przyzwoitej sukni zawsze można coś doszyć. Frędzle, cekiny, perełki, kokardki, falbany. Można ją dowolnie skracać i marszczyć, dodawać kolorowe akcenty, zakładać podwiązki czerwone i niebieskie na białe rajstopy. A wszystko obowiązkowo zwieńczyć marszczonymi rękawiczkami naciąganymi na jeden palec.)

Fryzjerki, (do misternie ustawionej na głowie koafiury, do której zrobienia mistrzyni poświeciła cztery godziny pani zażyczyć sobie może wplecenie sztucznych margaretek lub innych sztucznych kwiatów przyspawanych do żyłki. Z welonem, wiankiem czy stroikiem można już wyprawiać, co się chce, łącznie z zakładaniem ich tył na przód niwecząc fryzurę ostatecznie.)

Florystyki, (nierzadko zmuszane są do wpychania druta w kwiaty, ponieważ jego naturalny kształt nijak ma się do wyobrażeń o nim tej, która bukiet będzie niosła. Oryginalnym pomysłem są także bukiety ze wszystkiego, co kwiatami nie jest, tu dowolność absolutna, ograniczona tylko fantazją i odwagą.)

Mistrzynie makijażu lub bardziej charakteryzatorki, (ponieważ nierzadko muszą najpierw zmatowić elewacje panny, która dwa tygodnie przed ślubem postanowiła spać w solarium, doprawiła sobie firany zamiast rzęs i ostrzykała usta na ponton. Stają na głowie, żeby to wszystko ogarnąć, choć ich praca na koniec ulepszona zostaje brokatem lub doklejanymi do powiek kamieniami. Każda z pań chciałaby być pofotoszopowana przynajmniej tak jak gwiazdy tvn na prezentacji nowej ramówki. Magda G wygląda jakby miała ze trzydzieści lat a nie naturalnie, czyli podobnie do Villas, ten francuski kucharz stojący obok niej na plakacie bardziej podobny jest do Shekina Stevensa niż do siebie.)

            I szereg innych, zobowiązani są stawić czoła realizacji marzeń, z którymi delikwentka chodziła od dziecka. Nierzadko nierealnymi. Jednakowoż to ona za to płaci i to nie mało, więc zawody te ryzykując swoją reputacją muszą godzić się na zachcianki wszelkie. Jeżeli suknia jest choćby najpiękniejsza a makijaż idealny a ona postanowiła dołączyć do niej białe kozaki i brwi a’la Breżniew – jej święto.

            Zachcianki jednak powinny być wcześniej sprawdzane. Zamówienie sobie limuzyny, która będzie musiała podjechać pod wiejski kościół kończy się czasami drobieniem między kałużami w białej sukni, ponieważ za długi samochód musi zostać kilkaset metrów przed podjazdem.

            Natomiast na sali można już wszystko. W ofertach zespołów weselnych jest dużo więcej rzeczy niż tylko muzyka. Strony z atrakcjami na ślub oferują całą paletę usług rozmaitych. Nie mam nic przeciwko zabawom na weselu, nie lubię tylko, kiedy zmusza się mnie do robienia z siebie idioty (wolę dobrowolnie), kiedy mam na sobie swój najlepszy garnitur a większość pań misternie obmyślane od miesięcy kreacje. Mogę tańczyć robiąc wężyka, godzę się na falę przy stole czy klaskanie w najdziwniejszych choćby momentach. Nie przepadam natomiast, kiedy każe mi się biegać w skarpetach po gaśnicę do samochodu, tańczyć z partnerką „na barana” (przodem), kiedy psika się na mnie pianką do golenia. Nie mam ochoty pompować balona skacząc po krześle bez spodni czy malować sobie twarzy farbami.

            Są także atrakcje, w których uczestniczymy grupowo. Pokazy barmańskie, fotobudka, walki rycerskie, bańki mydlane, confetti, czekoladowa fontanna, fireshow, iluzjonista, żongler, klaun dla dzieci, karykaturzysta, kominiarz. Można zamówić sobie atrakcje w postaci zespołu romskiego, który mało, że odśpiewa cygańskie szlagiery to jeszcze porwie pannę młodą. Możemy wspólnie lizać lodową rzeźbę lub uczestniczyć w karaoke. Na koniec wyjdziemy na pokaz fajerwerków albo puścimy do nieba lampiony.

            Jedzenie też nie musi być zwyczajne, bo możemy połączyć je z muzyką. Do rosołu – „Dumka na dwa serca”, później schaboszczak – „Jak anioła głos”. „Złote obrączki i róże płonące” uprzyjemnią nam konsumpcję barszczu z pasztecikiem, lecz przebiją je zaraz serwowane do flaków – „Nie żałujcie serca dziewczyny”. Do płonących lodów – „Panno Walerciu czarną masz” i na finał, pyszny pieczony prosiak upokorzony fajerwerkiem wetkniętym w tyłek wjeżdżający na sale, a w tle Jean Michel Jarre, opcjonalnie „Serce matki”.

            Przy okazji omawiania tego rodzaju imprez muszę wspomnieć mojego kolegę Sylwestra. Zawsze przy temacie wesel właśnie On ze wszystkich moich znajomych pierwszy przychodzi mi do głowy. Mieszkałem z nim w czasie studiów, kiedy lat mieliśmy dwadzieścia parę a jest to okres wzmożonego zapraszania na śluby wśród znajomych. Sylwester w odróżnieniu ode mnie należy do ludzi, którzy odzywają się z rzadka. Za to trafnie.

            Nie jest mrukiem, ale nie należy do tych, którzy w żółtej bluzie będą tańczyć i wrzeszczeć w środku dyskoteki. On tak raczej w granatowej, lekko z boku i z cicha. Jeżeli natomiast ma się to szczęście i należy do bliskiego grona jego znajomych, na kameralnych imprezach można się cieszyć jego poczuciem humoru i inteligencją. Na jednej z kolacji u Szpary, podczas której w tle leciało wedding.tv a biesiadnicy żywo komentowali, Sylwester jakoś tak w przestrzeń powiedział: „NIENAWIDZĘ WESEL!”. Po czym wyrzucił z siebie wszystkie krepujące sytuacje, w jakich kazano mu uczestniczyć. Doświadczenie ma bogate, ponieważ z racji umiejętności tanecznych i miękkiego serca jest po weselach ciągany przez samotne koleżanki. Zawsze, kiedy wracał po takiej nocy, całą niedziele spędzał z książką na kanapie, ewentualnie dłubał w laptopie. Nie rozmawialiśmy, musiał się wyciszyć. To rzucone przez niego hasło coraz bardziej zaczynam brać za swoje.

            Inny mój znajomy, zawodowo zajmujący się organizacją takich imprez miał kiedyś za klientkę dziewczynę, która postanowiła przebić wszystkie swoje koleżanki. Kiedy zabrakło jej już pomysłów na uatrakcyjnienie wesela postanowiła zamówić sobie zespół De Mono. Wszystko zostało załatwione tak jak sobie życzyła, ale na tydzień przed ślubem do organizatora zadzwonił manager zespołu:

- Witam, proszę zapytać państwa młodych czy to będzie duży problem, jeżeli z zespołem nie przyjedzie pan Krzywy?.

            Nie wiedzieć czemu zrezygnowała.

            Piszę o tym wszystkim, dlatego, że przedwczoraj wróciłem z wesela przyjaciół, które odbywało się pod Lublinem. Zaproszono mnie na nie już bardzo dawno temu i naturalnie natychmiast odmówiłem. Nie będę Wam opisywał, jakim podstępem przez brata pana młodego zostałem zmuszony do zmiany decyzji, ale absolutnie tego nie żałuję.

            Święto dwójki kochających się ludzi zorganizowano bez obciachu, kompromitacji siebie i gości, pozostawiając tylko miłe wspomnienie dwudniowej imprezy. Piątek trzynastego, żadnych księży, sukni w kształcie bezy czy sypania kwiatków. Dziesięć minut w urzędzie, Ona w pięknej wieczorowej sukience bez welonu i falbanek. Stałem pomiędzy rodzinami państwa młodych. Kiedy urzędniczka (uwielbiam sposób, w jaki mówią) zapytała: „Czy przyjmuje pani nazwisko męża?”. Stojąca za mną kobieta (z rodziny pani młodej), w naszyjniku z kamieni o wyglądzie tabletek Strepsils zaczęła chrząkać i buczeć. Odwrócił się do niej pan (rodzina pana młodego) i poradził:

- Jak cie boli gardło to possij sobie biżuterię.

            Nie było karzełków w łowickich strojach z tacką na obrączki ani grania na pile. Wszyscy wyszli i pojechali do restauracji, gdzie nie powitało nas styropianowe Szczęść Boże Młodej Parze czy balony tylko bardzo elegancji lokal i normalnie przygotowane stoły. Żadnego videofilmowania, pierwszych tańców czy „Cudownych rodziców” Sipińskiej. Pomiędzy gośćmi dyskretnie przemykała pani fotograf robiąc zdjęcia wszystkim, którzy ją o to poprosili. Z obserwacji tego jak się ustawiała będą mieli bardzo fajny reportaż z tego dnia.

            Wieczór upłynął na potrawach serwowanych, co dziesięć minut i tańcach, które ratowały od przejedzenia. Nie było oczepin, płaczu, tańców bez butów i zmuszania do czegokolwiek. Większość gości została ulokowana w wynajętym w całości hotelu, do którego częściowo przeniosło się i tak trwające do rana przyjęcie.

            Dzień kolejny, czyli przeważnie krótkie poprawiny, które mają na celu dojedzenie niezjedzonego i dotańczenie tych, z którymi zatańczyć się nie zdążyło okazało się weselem kolejnym, na którym zaserwowano jeszcze więcej jedzenia a na koniec przyciemniono światło i na salę wjechał prosiak, z którego tyłka błyskał fajerwerk.

            Z radości zaczęliśmy klaskać i robić sobie z nim zdjęcia a jedna ciocia się popłakała.

            Wszystkiego dobrego Sylwio Piotrku.


P.S.
Znacie taki rodzaj pogody, który na ślub by nie pasował?. Byłem już na różnych i zawsze gdzieś z boku dają się usłyszeć komentujące ciocie.
- „Takie piękne słońce, no już ładniej nie mogło być”.
- „Niebo płacze, że ona już nie jest panną, ślicznie mają”.
- „Taka piękna zimowa oprawa, ona jak śnieżynka wygląda”.
- „Burza taka z gradobiciem, jakby fajerwerki zamówili, no cudo”.
Podejrzewam, że i na tsunami by coś wymyśliły.

niedziela, 8 września 2013

PLIKI COOKIES


Jadę pod górę krętą wąską drogą. Jadę na rowerze z okrągłą przyczepką. To autostrada rowerowa, jestem na południu u naszych zachodnich sąsiadów. Mijają mnie zjeżdżający z góry rowerzyści, wszyscy jedziemy bardzo szybko.

            Podjeżdżam pod górę, mój rower zamienia się w samochód, któremu nie działa ręczny. Na skrzyżowaniu trafiam na czerwone. Zaczynam się staczać, droga się rozszerza, ale zbliża się jakaś wyrwa w jezdni. Rozpędzone auto, tyłem wjeżdża w dziurę, wybija się i podrzuca go wprost na gałąź wielkiego drzewa.

            Ja już w tym czasie stoję pod drzewem i zastanawiam się jak zdejmę go z gałęzi, bo nie jest moje, tylko koleżanki ze studiów. Klik. Jesteśmy w akademiku w Warszawie z korytarzami jak w szpitalu, niebieska lamperia olejna, żółtawe światło. Wszyscy rozmawiają o tym jak zdjąć samochód z drzewa, przychodzi koleżanka – właścicielka i mówi, że spoko, bo jest ubezpieczony od takich rzeczy i w ogóle fajnie tam wygląda.

            Przewracam się na drugi bok. Otwieram oko, kanapa Beddinge lovas, stolik Lack, dywan Gislev. Ikea, Jestem u siebie. Odpływam natychmiast.

            Biegnę goniąc Piotrka, kolegę z dzieciństwa. Lecimy po trawie otaczającej kaliski basen w centrum parku. Jest gorąco, rozgrzany trawnik parzy nam gołe stopy. Dobiegamy do ślizgawki, wskakujemy na strumień wody. Zjeżdżalnia rozpada się zaraz za nami, każdy jej element odpada jak tylko zdążymy go pokonać. Ludzie przed nami zabierają dzieci w popłochu, bo bardzo pędzimy. Spadamy do zimnej wody, kiedy wynurzamy głowy, ślizgawka stoi cała, chcemy jeszcze, ale nie wiemy jak do niej dojść.

            Znowu stąpamy po gorących kafelkach, żeby dobiec do blondynki z papierosem, która grabi trawnik, stoi tyłem do nas.

- Przepraszam, jak możemy się dostać do ślizgawki?.
- You have to go to the gate.

            Odpowiada nam Sarah Jessica Parker.

            Trochę oszołomiony otwieram oko, poprawiam poduszkę (Gossa Vadd) i zasypiam na nowo.

            Siedzę w kuchni, naszego starego mieszkania i mama, w przeskalowanej fryzurze tłumaczy mi, że jak bardzo będę się starał to pojadę na olimpiadę i będę rzucał wężem ogrodowym. Zdecydowanie pocieszony tą informacją wychodzę na podwórko. Schodzę po schodach, ręką podpierając się o ściany pomalowane wałkiem nadającym im wzór winogron. Jednak schodzenie trwa zdecydowanie za długo, więc na wysokości trzeciego piętra postanawiam sfrunąć. Staje na parapecie, rozkładam szeroko ręce i sfruwam do kolegów na trzepaku, zataczam duże koła zanim do nich trafię i podziwiam komin zakładu w którym pracował mój tato.

            Siedzimy na trzepaku i rozmawiamy o tym, że jutro wszyscy polecimy nad jezioro. Marlena chce grać w palanta, ale nas jednak zajmuje temat grzyba na ścianie jaki pojawił się w piwnicy i o tym, że masło roślinne jest super do kanapek.

            Z jakich plików cookies korzysta mój mózg, że później wyświetla mi takie obrazy na powiekach?.

Nie mam pojęcia.