niedziela, 28 kwietnia 2013

A ZA KIEROWNICĄ…


Blog czyta już tysiące osób. Żeby to docenić moja uczelnia postanowiła przyznać mi doktorat honoris causa. Ubrałem się w białą koszulę i granatowy garnitur, stałem za drzwiami auli aż na umówiony sygnał otworzyły się oba skrzydła i w takt piosenki „Skrzydlate ręce” szedłem główną nawą pośród bijących brawo studentów.

            Wszyscy stali, znajomi podawali ręce. Każdy uśmiechnięty. Wywołałem dodatkowe zamieszanie i wzmożenie hałasu rozchylając poły marynarki i prezentując napis na umięśnionej klatce piersiowej „Bezpieczeństwo Lotnicze Rulez”. Na moment prezentacji napisu koszula na chwilę zmieniła się w tiszert. Zanim doszedłem do rektora, stojącego na podeście rękę podał mi promotor któremu towarzyszyli siedzący zawsze ze mną na zajęciach Majka, Gruby i Rafał. Majka trzymała białe tulipany, Gruby z Rafałem wielką armatę Jacka Danielsa.

            Natężenie muzyki było ogłuszające i kiedy już stałem na podeście nie mogłem się przez nią przebić, pomimo mikrofonu. Nawet kiedy skończył się refren nie dałem rady nic powiedzieć, bo leciał kolejny i kolejny. Chciałem podziękować czytelnikom za wsparcie, Majce, która mi tę uczelnię poleciła, rodzinie, przyjaciołom. Chciałem opowiedzieć przygotowaną zabawną anegdotę z zajęć Strategii Bezpieczeństwa Narodowego ale muzyka nie pozwalała na nic. Spojrzałem na promotora, który zamiast mówić otwierał usta i wydawał z siebie przeciągłe piii piii piii, ludzie nadal klaskali.

Zaspałem.

            To jest jeden z najgorszych momentów w życiu. Momentów, bo trwa dokładnie chwilę, jak ból kiedy trafisz kolanem w obudowę łóżka. Jedna chwila a wrażenie niezapomniane. Nie wiesz jaki jest dzień, czy godzina na zegarku to popołudnie czy rano?. Dziś czy wczoraj?. Gdzie ci ludzie z uczelni i jakim cudem garnitur zmienił się w slipy?. Wszystko w ułamku sekundy.

            Kiedy już sobie uświadomiłem, że to dziś rano i jestem spóźniony zerwałem się na równe nogi. Pamiętając oczywiście, że prawa pierwsza. Przeżegnałem się już biegnąc do łazienki. W lustrze wydawało mi się, że jedno oko mam większe od drugiego, ale od czego są okulary słoneczne?. W jedną rękę szczoteczka w drugą telefon. Taksówka zgodziła się być za dziesięć minut.

            W windzie zastanawiałem się, dlaczego w Ray Banach wyglądam jak Jaruzelski, chyba byłem spuchnięty. Pan na szczęście czekał już na mnie i „wszedłem” do auta prawie „na szczupaka”. W taki dzień chcesz, żeby każdy wiedział, że nie jest to czas na pogaduchy i zwiedzanie miasta, tylko wszystko ma być na jednej nodze i natychmiast.

            Niestety trafił mi się taksówkarz który akurat tego dnia nie był pożądany. Po drodze odbierając poganiające telefony zastanawiałem się, jakie są typy kierowców?. Takie telefony zresztą są przydatne jak rybie parasol. Nie przyspieszę tego auta, nie sprawie, że inne samochody rozstąpią się jak morze Czerwone przed Mojżeszem. Nie mam też niestety władzy nad sygnalizacją świetlną, która zawsze w takich momentach wszędzie robi się czerwona.

CHIRURG

            To typ taryfiarza, który wchodzi w zakręty z taką precyzją jak lekarz podczas operacji na otwartym sercu. Przed progami zwalniającymi, które wyrastają mu co chwila, zatrzymuje się całkowicie, przepuszcza wszystkich pieszych. Światła zawsze ma czerwone, albo zwalnia, żeby nie trafić i przejechać na żółtym, które dla niego zwiastuje ewidentne STOP. Tego zaspanego dnia mój nie dość, że precyzyjny do granic możliwości miał jeszcze tę wystającą z gardła rurkę, która sprawia, że mówi się jak Profesor Stephen Hawking. Typ taki jest odwrotnością kierowcy rajdowca. Wyjątkowo niepożądany w momencie spóźnienia. W czasie podróży takiego poranka człowiek rozważa zgłoszenie się go grupy kolonizującej Marsa.

RAJDOWIEC

            To taki drajwer, który nawet największego miłośnika szybkiej jazdy zniechęci po trzech minutach. Nie uznaje kolejki na podporządkowanej jezdni, nie straszna mu jazda po chodniku czy pasie zieleni. Żółte światło to dla niego ciągle zielone a i czerwone specjalnie go nie zraża. Nie musi prosić o zapięcie pasów, bo samemu wpadamy na to po pierwszych stu metrach. Fan driftu i rozwianych włosów. Wymarzony taksówkarz przy spóźnieniach, znienawidzony, kiedy udajemy się na elegancką imprezę.

TROL

            Inaczej Śmierdziel. Tapicerka lekko wilgotna i lepka, której woń czuć tuż po otwarciu drzwi. Najwięksi twardziele potrafią doprowadzić do tego stanu nawet skórę. Często palacz. Fajkę wyrzuca przez okno, otwarte na ten moment, chwilę przed tym jak wsiądziesz, lub zaraz potem. Najczęściej ubrany w sweter, któremu jak się przypatrzysz wygląda jak by żył własnym życiem i poruszał się niezgodnie z ciałem odzianego. Nie uznaje choinek zapachowych i innych uzdatniaczy powietrza. Jeżeli się u niego pojawią, są zwietrzałe i służą za ozdobę lusterka. Zdarza się, że walają się u niego butelki przemieszczające się zgodnie z trybem hamowania. Wsiadłem kiedyś do takiego w garniturze i przez problem z asertywnością uchyliłem okno, do którego wetknąłem nos. Poprosił o zamknięcie gdyż była zima, więc wsadziłem twarz w kwiaty, które na szczęście wiozłem. Najgorzej trafić na niego wybierając się dokądkolwiek. Nieprzeszkadzający wyłącznie podczas powrotów z suto zakrapianych imprez.

GADŻECIAŻ

            Podróż z kimś takim to film sience fiction live. Niezliczona ilość wyświetlaczy nienaturalnych rozmiarów i wszechobecne migające światła. Można w takim aucie niczym w centrum kontroli lotów obserwować wszelkie mapy nawigujące całe miasto a niekiedy kraj. Zaraz po wejściu drzwi zamykają się automatycznie, dach odsłania a pas zapina sam. Dodatkowo posiada komputer, nawigację satelitarną i podpowiadający trasę głos. Nierzadko pozwalający się zmieniać. Raz mówi Doda, raz Ślązak. Deska rozdzielcza pokryta jest specjalną nakładką, która sprawia, że wskaźnik prędkości zamiast przesuwać się zwyczajną wskazówką pozostawia po sobie łunę, której kolory można modyfikować. Podróży towarzyszy feeria barw i dźwięków, ogarniających nas wszędzie i w najbardziej zaskakujących momentach. Wszędzie bujają się maskotki i pluszowe kostki do gry. Wymarzony szofer w czasie upojenia.

EROTOMAN

            - Facetka taka jechała, proszę pana. Zaraz przed panem. Panie, jaki cycek. Sweterek miała rozpięty, usta rozchylone, wie pan one takie napalone są w weekend. O ta na przejściu też nie głupia, nie?. Dupkę ma fajną, chodziłaby na ptaku panie, że ho ho. Albo wczoraj panie taka gówniara jechała, jak one teraz wyglądają, nogi miała jak modelka.

            Pussy wagon takiego pana ma najczęściej zdjęcie laski z rozkładówki wetknięte za ten parawanik nad głową, co chroni od słońca. Zdradza go także brelok od kluczyków, na którym często jest kolejne zdjęcie albo nawet figurka. Nie jest wskazany do przewożenia dzieci, na które nie zwraca nawet uwagi kiedy są w towarzystwie dorosłych opiekunów. Znakomity dla dojrzewających nastolatków a także na pierwsze randki.

ZŁODZIEJ

            To taki taryfiarz, po którego pierwszych słowach zaczynasz dociskać do siebie torebkę/plecak i macasz się po kieszeniach. Telefonu nie wolno wyciągać za żadne skarby. Globtroter, obieżyświat, przewodnik miejski. Charakteryzuje go nieskrępowanie w opowiadaniu o przestępstwach i nieznajomość jakiegokolwiek innego języka. Znienawidzony przez turystów.

- Ja mówię trzydzieści a on mi panie daje euro, to wziełem nie?. Albo jak się banknoty ludziom skleją to, co ja się będę wyrywał?. A jednej to powiedziałem, że remont jest na Konstytucji to do dzisiaj ją wożę przez Mokotów.

POLITYK

            - Macierewicz panie to on głupi nie jest, człowiek jest po studiach. Jemu nie zależy, bo nie jest przy korycie a ta reszta to właśnie kradnie. Niby zamieszanie robi, ale pijar jest.
- Te pielęgniarki to stoją jak głupie, po co takie te miasteczka zakładać?, wzięłyby kamienie i rozpieprzyły panie te budę w drzazgi jak górnicy a nie stoją jak pipy. Każda by złapała kamlota i sru po oknach a tak to marzną.
- Jedynie temu Gowinowi zależy na dzieciakach, bo reszta to już tylko o pieniądzach myśli. A dzieci proszę pana muszą być, sam pan wie. Ale nie takie te mrożone czy ze słoika tylko normalnie, chłop – kobita i jazda.
- Drogi w Warszawie fatalne proszę pana. Na co te pieniądze idą?. Kasy nam pozakładali, po co?, żeby więcej nakraść. Ta Gronkiewicz to gorsza panie zaraza niż te pedały od Palikota.

            Osobnik taki ma w nosie poprawność i takt. Nie zwraca uwagi, że ty możesz myśleć inaczej i koniecznie potrzebuje się wygadać. Zawsze zastanawia mnie w takiej podróży ile takich samych rozmów musiał tego dnia przeprowadzić. Na jego siedzeniu najczęściej spoczywa tabloid.

FAN

            - Ja to te Dykiel najczęściej wieczorem wiozę. Człowieku ona jakby ciągle wychlana była. A z Pazurą to jeździłem jeszcze jak chłopaczkiem był młodziutkim, fajny taki. A teraz się już sam za gówniarami ogląda. Figura to mieszka na Saskiej Kępie, obok  frytek a Chylińska o tu, po prawej. Szapołowską jak wiozłem rano to jak smok wygląda nieumalowana. Nie poznałbyś.

ZARADNY

            W czasie jazdy z kimś takim warto notować. Zna wszelkie możliwe sposoby na zaoszczędzenie kasy i monitoruje promocje w całym kraju a czasami na świecie. Nierzadko nakłania także do przestępstw.

- Pan widzę czapkę ma Ralpha, ja mam taką bluzę, to są mocne rzeczy. Do stanów raz w roku lecę i nakupuje to się bardziej opłaca niż te nasze łachy. Jak lecę to specjalnie bez bagażu, a wracam z dodatkowym, ale jak się nogę podstawi to i taniej się da. Tenisówek biorę osiem par, o pan patrzy takie fajne i prać można. To mam na cały rok, bo mnie w aucie wygodniej. W Polsce to nie kupuje, a jak jeszcze jakiemuś koledze przywiozę laptopa albo tableta to się podróż zwraca. A ja tam nie jeżdżę i nic nie zwiedzam to wracam zarobiony. To niegłupi pieniądz jest.
           
            Sami znacie na pewno jeszcze sporo innych kategorii. Ja trafiam najczęściej na takich. W rodzinie mam dwóch taksówkarzy, jeden rajdowiec a drugi małomówny i spokojny, idealny do przewożenia dzieci i w czasie kaca.

sobota, 20 kwietnia 2013

SOBOTA WARIATA


            Plan był taki: wstanę, pojadę na targi jedzeniowe i wrócę z zakupami do domu. Posprzątam, poczytam, poleżę. Może poćwiczę. Każdy normalny człowiek zrealizowałby go bez najmniejszego problemu i przeszkód. U mnie jak zawsze z komplikacjami.

            Obudziłem się o dwunastej od hałasu pod blokiem. W dni meczów na Łazienkowskiej Praga żyje mocniej. Zjadłem śniadanko, prysznic i go. W windzie przyglądałem się sobie w lustrze. Moje wąsy osiągnęły już stan pomiędzy Małyszem a Piłsudskim. Nie wiem dlaczego znajomi mówią, że wyglądam jak Ewa Błaszczyk w Zmiennikach.

            Targi okazały się rewelacją. To podobno czwarta edycja, żałuje że nie wiedziałem o nich wcześniej. Niestety ludzie wiedzieli. Tłum był taki, że wystarczyło podkurczyć nogi i niósł do przodu. Szukałem swojej koleżanki wystawiającej ciasta, ale nie mogłem znaleźć. Nie lubię tak łazić na głodnego, więc się zatrzymywałem, żeby odsapnąć. Raz przy zupce krewetkowej z tofu i kokoskami ze stoiska o nazwie Yellow dog, raz przy kanapeczce z kaczką, jabłkami i rucolą. A to trafiła się sałatka z rostbefem i sosikiem to znowu tartinka z rybką. Kiełbaska niemiecka z curry i pajda ze smalcem. Popiłem to kubkiem lemoniady domowej roboty z miętą i paprochami i ktoś za mną krzyknął.

            Nie wiem jak Wam to powiedzieć. Tłum ludzi, miele się i buja na boki jak bydło. Ktoś wali cię w piętę wózkiem z dzieckiem, ktoś depcze ci po palcach. Wśród nich laska. Ubrana we wszystkie kolory wiosny, wysoka z rozwianym blond włosem. Kompletnie tym zamieszaniem niezmęczona. Basia.

            Poinstruowała mnie gdzie warto się zatrzymać, co jeść i jak znaleźć ciastka z Monią. Ona to zresztą robi zawodowo. Ocenia jedzenie, nie nawiguje znajomych w tłumie.

            Ciastka dostałem do domu. Podeszła czytelniczka bloga autorki tych smakołyków i zostałem jej przedstawiony. Okazało się, że pani mnie również zna i już coś czytała. Odchodząc uśmiechnęła się i powiedziała do mnie i Moni: „bardzo dziękuję, bardzo miłe są te chwile przy państwa wpisach”. Staliśmy jak wryci. Monia się wzruszyła a ja pierwszy raz w życiu zawstydziłem. Wypiłem z koleżanką, dziś zwaną badylarą po kieliszku Cavy i ruszyłem do domu.

            Na przystanku stałem zaczytany. Gombrowicz to jednak jest kozak. Podjechał tramwaj cały w serduszka i wychyliła się pielęgniarka:

- Zapraszamy na mierzenie ciśnienia.
- A dokąd panie jadą?.
- Prosto.
- Ok.

            Wóz cyrkowy nie tramwaj. Młodzież, menele i romskie dzieci, które w nosie mają ciśnienie krwi. Wsiadły dla lizaków. Siostra w białym fartuchu posadziła mnie za stołem, tramwaj zahamował i poleciała z całym inwentarzem do przodu, wpadając mi prosto na łeb. Ogarnęła się, poukładała. Wsadziła mi rękę w urządzenie i zabroniła mówić. Sama nie przestawała nawet na chwilę mówiąc jednocześnie do mnie, kierowcy i reszty pasażerów

- Proszę pana ciśnienie trzeba mierzyć regularnie bo to ważne jest, ja taką mam właśnie pracę, że tramwajem jeżdżę i mierzę, wiek pana?, a nie, ma pan nie mówić, szybciej poprosimy, gazu trochę, i taką książeczkę pan dostanie do zapisywania tych pomiarów, masz tu lizaczka kochanie, na naszej wizytówce jest strona i tam można wszystko znaleźć, każde takie mierzenie to jest złotówka na dzieci, pan nie płaci, sponsorzy, a ludzie to tak lekceważą a nie wolno, o proszę sto dwadzieścia dwa na siedemdziesiąt, to jest proszę pana książkowe ciśnienie…
- Dziękuję.
- Co pan robi, że ma takie idealne?.
- Staram się dobrze jeść, no i sport.

            Co jej miałem powiedzieć, że najedzony jestem jak pasibrzuch i walnąłem już kielicha a nie ma jeszcze czternastej?.

            Wysiadłem z tramwaju. Złapani mnie Mormoni. Jak zawsze poustawiali tablice z pytaniami i kreatywni Prażanie odpowiadają. Pod napisem Kto odmienił Twoje życie? Można było znaleźć ciekawe postaci. Na środku był pan Jezus, ale towarzystwo miał nie byle jakie: Kaja Paschalska, Arnold Schwarzenegger, Piotr Żyła, Ronaldo. Na tablicy Najważniejsza książka w Twoim życiu? Zaraz za Biblią był Trans – Atlantyk, Harlequin i fakt. Do mnie podszedł rudy. Każdy Mormon był czarny a do mnie akurat rudy. Na jego tablicy był napis Co sprawia, że jesteś szczęśliwy?. Ludzie, odpowiedziałem.

            Wszedłem jeszcze do Uniwersamu po napoje. Ludzik Lego z napisem Agent Ochrony zerkał na moje siatki, ale mnie nie zmacał i spacerkiem do domu. Spokojny, mimo książkowego ciśnienia otworzyłem drzwi od windy i wyskoczył z nich czerwony na mordzie sąsiad. Trochę się wystraszyłem

- Dzień dobry.
- Legiunia kurwa!.


P.S.
Kupiłem jeszcze na targach zdrowe zupy w pudełkach i ser koryciński z czarnuszką. Nie wiem, co to jest czarnuszka, ale smaczne.
Wpiszcie na facebooku „Nakarmiona Starecka”. Bardzo fajnie pisze o jedzeniu i pochwaliła dziś mój wąs.

sobota, 13 kwietnia 2013

LEPSZE WŁOSY Z ŁUPIEŻEM NIŻ ŁUPIEŻ BEZ WŁOSÓW


            Żaden inny twór naskórka nie jest przez nas tak pedantycznie pielęgnowany. Nie cieszą nas długie zakręcone paznokcie u nóg i zapocone pachy. Nawet do samej skóry nie ma chyba tylu kosmetyków ile mamy do pielęgnacji włosów!.

            Są inspiracją dla twórców, bo któż z nas nie zna przynajmniej kilku utworów, których bohaterem są włosy?. Wspomnę choćby: „kwiaty we włosach potargał…”, „miała włosy niczym heban, kastaniety blisko nieba…”, „jego dżins i mej bluzki biel zwarły się w tangu wnet we włosy miał wtarty żel…”, czy znany wszystkim szlagier „wiła wianki i wrzucała je do falującej włosy…”. Nie mówiąc już o hitach Włoskich.

            Ludowe powiedzenia i przysłowia też pełne są owłosienia. Włos jeży nam się na głowie. Są rzeczy warte funta kłaków. Włos można dzielić na czworo a nawet brać kogoś pod niego. Coś może na włosku wisieć, komuś może on z głowy spaść. Mogą nam osiwieć, możemy rwać je z głowy, albo zwyczajnie kogoś za kudły wytargać.

                        Na głowie mamy ich około stu pięćdziesięciu tysięcy. To znaczy Wy macie, bo mi wyszły. Rosną wolno, dwanaście centymetrów na rok, niemniej jednak rosną. Traktowane przez niektórych (zwłaszcza kobiety) jak zęby. Boją się eksperymentowania z włosami, bo myślą, że już nigdy im nie odrosną. Zresztą nawet zęby już można sobie wprawiać, choć nie odrastają.

            Ja swoich nie mam właśnie przez eksperymenty. Przez całą szkołę średnią farbowałem się raz w tygodniu po to żeby w poniedziałek na zajęciach zaskoczyć nowym kolorem. Przeszedłem wszystkie możliwe barwy tęczy. Kiedy już zaczęło brakować dla mnie farb zdarzało się, że jakaś profesorka mówiła:

- Co ty Jakub, ten sam kolor drugi tydzień?.
- To jest inny odcień zieleni pani profesor – odpowiadałem.

            Raz miałem włosy dokładnie w kolorze swojej pościeli i Zdzisława trzy razy wchodziła do pokoju, bo nie mogła mnie znaleźć. Do matury ustnej miałem czerwone, do pisemnej czarne. Te czarne zresztą nie z własnego wyboru. Przy czerwonych kazali nam akurat zrobić zdjęcia do świadectwa. Wiedziałem, że ciężko będzie dostać się na jakieś studia z czerwonym łbem, więc postanowiłem ufarbować się na jakiś ludzki. Wybrałem brązowy. Pomagał mi szwagier, który jak zdjął mi z głowy ręcznik powiedział: wyglądasz jak moja matka. Kolory się pomieszały i miałem fioletowe. Pobiegłem do sklepu raz jeszcze i nabyłem czarny. Ten wyszedł już idealnie, ale miałem spore zakola i ten heban na głowie powodował, że wyglądałem jak myszka Micky. Pozostało łeb ogolić na zero.

            Kiedy nasz wychowawca odebrał od nas zdjęcia trochę krzyczał:

- Czy wy jesteście niepoważni?, jeden tylko włożył garnitur, reszta jak na dyskotekę. Sobucki nie dość, że łeb ogolił na zero to jeszcze ubrał różową koszulkę. Jak ochroniarz na Kinder balu!.

            Tyle stresu było z tym farbowaniem, że zapomniałem o ciuchach. Takie mam teraz świadectwo maturalne.

            Ja zresztą nie mam łatwo z owłosieniem. Wszędzie tam gdzie być powinno to nie mam za to bujnie rośnie tam gdzie nie chce. Nogi mam łyse i zawsze mnie pytają na basenie czy golę. Otóż nie golę. Golę za to plecy, bo jak połączą się dywanem na brzuchu i cycach to przy gołym łbie i nogach wyglądałbym jak wata na patyku.

            Moja matka też eksperymentowała z włosami. Jak odkryła perhydrol to chciała utlenić sobie nim grzywkę. Efekt miał być na Kozidrak, ale wyszło inaczej. Właściwie całkiem wyszło, bo grzywka została na grzebieniu. Odkryła za to talent do robienia płukanek i wszystkie jej koleżanki chodziły w fioletowych włosach. Doskonale pamiętam jak przyszła do niej kiedyś pani która mieszkała pod nami. Sąsiadka nie była zamożną osobą i chciała przyoszczędzić na fryzjerze, więc przyszła po pomoc do sąsiadek. Fryz był jej niezbędny, bo szła na komunie do wnuczka. Zdzisława razem z ciocią Zuzią z parteru postanowiły jej pomóc. Najpierw ją uczesały a później nakładały te kolory. Pamiętam tę rozmowę doskonale bo siedziałem wtedy w kuchni na podłodze.

- Teresa będziesz miała kolor pasujący do bluzki.
- Ale mam globus uczesany, jak gwiazda.
- A temu dziecku co dasz?.
- Ochmena.
- Co to jest?.
- Muzyka na słuchawki.

            Ja też kiedyś myślałem, że jak umiem się ufarbować to i obcinanie nie będzie problemem. Siedziałem wieczorem u koleżanki która rozpaczała, że nie ma czasu iść do fryzjera.

- Daj ja ci obetnę.
- A umiesz?.
- Pewnie, co to za filozofia?.
- To ja idę po nożyczki i zrobię jeszcze po drinku.

            Okazuje się, że na mokro włosy zawsze wyglądają na dłuższe. Po kilku drinkach równałem raz od prawej raz od lewej. Rano miała jeżyka nad czołem a dalej długie, jak Limahl.

            Za to odkryła spinki.

            Moja siostra raczej uważała na swoje włosy. Nie uważały za to inne dzieci, bo jak kilka dni przed swoją komunią pobiła się (przeze mnie) z dziewczyną która teraz pracuje u nas w warzywniaku, to ta wyrwała jej spory placek na środku. Zdzisława plątała na głowie tę koafiurę, żeby jakoś poszła. Rezultat przykryto bujnym wiankiem.

            Tato eksperyment zrobił raz jak dał się namówić, żeby zapuścić włosy. Zgodził się jednak tylko z tyłu bo z przodu nie lubi. W połączeniu z wąsami wyglądało to tak, że sam do dzisiaj się rumieni, bo mamy fotki. Pół roku to trwało. Jak Cygan bez tamburyna.

            Włosy są naprawdę bardzo ważne, dlatego zachęcam Was do eksperymentów. Na razie wirtualnie. Ja już się bawię. Skoro Gessler może już wyglądać jak Villas, Tośka Krzysztoń od lat nosi mop na głowie a na rynku pojawiło się coś co nazywa się „suchy szampon” to się bawmy.

















poniedziałek, 8 kwietnia 2013

JESTE STARYM


Jakoś tak mnie naszło w weekend na myślenie o starości. Kiedy i jak dowiadujemy się, że jesteśmy już „starzy”?. Czy jest konkretny wiek albo moment, w którym jest to już oficjalne i nieodwracalne?. I czy starość to wiek czy stan umysłu?.

            Krystyna Janda powiedziała kiedyś, że będzie stara jak nie będzie w stanie założyć rajstop na stojąco. Ja sobie powiedziałem, że u mnie ten moment nastąpi jak obejrzę odcinek  Jaka to melodia tudzież Familiadę.

            A propos Familiady, moja matka postanowiła, że zgłosi naszą rodzinę, bo ona ten program uwielbia. Musi tylko jeszcze porozmawiać z córką i zięciem, bo oni też wchodzą w skład ustalonej przez nią drużyny. Nie wiem czy telewizja jest na to gotowa, ale ja się jaram. Co innego to oglądać a co innego brać udział. Żart pana Karola i to lajf, ekstra.

            Ale o tej starości. Myślę, że chodzi bardziej o dostosowanie się do współczesnego świata. Wszystko się zmienia i nie do końca zawsze na lepsze. Wczoraj idąc na trening wszedłem po wodę do sklepu w którym trzy dziewczynki robiły zrzute na wafelki, ale im brakowało. Licytowały się ze sprzedawcą czy opyli im te słodycze za dwa osiemdziesiąt a nie za trzy trzydzieści, jak się upierał?. Nie dał się jednak przekonać, więc zawiedzione wyszły przed sklep i rozkminiały czy nabyć dwa wafle i się podzielić, czy jednak zdecydować się na lizaki?.

            Ja jestem już w takim wieku, że sam decyduje jakie kupić słodycze, co często czynię i mam już swoją kasę, kiedy najdzie mnie na coś ochota. Pamiętam jednak ten czas kiedy tak jak te dziewczynki stałem z Piotrkiem i Dominikiem i dzieliliśmy siano na oranżadę albo lody. Piątaka z reszty za wodę nie wsadziłem do portfela tylko podałem go dzieciom mówiąc:

- Może wam dołożę do tej zrzutki?.

            I dzieci uciekły.

            Rozumiem, że należy tłumaczyć dzieciom żeby nie brały od obcych słodyczy i nie wsiadały im do aut, ale kasa?. Ja brałem od wszystkich i wszędzie. Do dzisiaj biorę. Chciałem dobrze a poczułem się jak pedofil, aż mi było głupio na chodniku i rozglądałem się czy nikt tego nie słyszał. Moja koleżanka jest przedszkolanką i dzieci mówią do niej ciociu, bo to luźne przedszkole jest. I kiedy jakieś dziecko beczy i do niej lgnie to ona musi je od siebie odpychać i uspokajać je słownie. Mają taki nakaz odkąd inna wychowawczyni wzięła dziecko na kolana, ktoś to zobaczył i wyleciała z pracy.

            Czy te wszystkie nakazy i zakazy nie powodują, że dziczejemy?. Nie chcą dzieci to nie. Nie będę już dawał na wafelki. Takie właśnie rzeczy sprawiają, że czuje się jak z innej epoki. Czyli stary.

            Na siłowni podziwiałem znaną, wiekową dziennikarkę Telewizji Polskiej, która biegła obok mnie. Ubrana w spandeksowe getry i obcisłą koszulkę prezentowała płaski brzuch i twarde, kształtne cycki, zamiast chlebów do pasa. Więc może starość pojawia się z utratą kondycji fizycznej?. Czy stary jest ten kto nie może już dogonić autobusu?.

            Po treningu poszedłem pod prysznic. Przyszło dwóch panów i ustawili się w kabinach z obu moich stron. To w zasadzie nie są kabiny, tylko wystające ze ściany przepierzenia. Podczas kąpieli rozmawiali krzycząc do siebie nad moją głową. Obaj ode mnie starsi i znacznie postawniejsi. Za mną na podłodze leżało mydło.  Pojęcia nie mam ile czasu tam leżało, bo kto odważy się podnieść mydło pod prysznicem w męskiej szatni?. Otóż odważył się pan po mojej prawicy, pytając kolegę:

- Mogę wziąć twoje mydło?.
- To nie moje, to tego pana.
- Moje też nie, ja mam szampon – odparłem.
- To biorę.

            Byli ode mnie starsi, poza tym byliśmy w klubie sportowym gdzie z zasady mówi się do siebie na TY. Jak wchodzi do szatni szczeniak a przebiera się starszy pan to zawsze mówi „cześć”. A ten mi tu PAN. Pamiętam jak w wieku lat szesnastu w sklepie Tęcza w Kaliszu kasjerka powiedziała do mnie pierwszy raz w życiu: „czy ma pan drobne?”. Silnie wydarzeniem podniecony pobiegłem opowiedzieć o tym mamie. Może czas przywyknąć, tego sklepu już nawet nie ma?.

            Jeżeli jednak starość i bycie starym następuje poprzez nasze zachowania i przyzwyczajenia to ja już jestem stary od dawna. Lubię wstawać wcześnie rano, gadam do telewizora, moczę bułki w rosołku od gotowania kiełbasy, bo takie rozciapciane smakują mi bardziej. Denerwuje mnie głośna muzyka, płacze na filmach (i reklamach) i coraz częściej noszę koszule z krawatem. Czy to znaczy, że ja już jestem w trakcie „jesieni życia”?.

            Z przedmiotów które definiują starość od zawsze były dla mnie szare mokasyny. Jak na razie jeszcze nie posiadam. Z obuwiem to jest zresztą chyba prawdziwe. Najlepiej te prawidłowość zaobserwować na nauczycielkach. Jak młoda dziewczyna zaczyna pracę w szkole, zaraz po studniach to ubiera się normalnie jak inni ludzie. Po upływie kilku lat nabywa „buty nauczycielskie” i wyrasta jej wełniana spódnica. To takie, które maja niski obcas i sznurówki. Coś pomiędzy ciżemką a kowbojką plus pepegi. Zaczynam podejrzewać, że w momencie uzyskania tytułu magistra pedagogiki dostaje się jakieś wytyczne co do stroju, albo przynajmniej zniżkę w Deichmanie.

            Chyba jednak skłaniam się ku twierdzeniu, że ta starość pojawia się bardziej w głowie niż fizycznie. Mam w Anglii koleżankę w wieku mojej matki, która jest w znakomitej kondycji. Zawsze ma wysokie obcasy i baluje jak dwudziestolatka. Jeździ modnym samochodem i robi genialne imprezy. Sama bardzo dba o siebie. Nie pije alkoholu i nie jada mięsa. Jednak ilekroć do niej przyjeżdżam całą lodówe wyładowaną ma wędlinami i łychą, bo wie, że ja lubię. Zawsze ma też w torebce Snickesy, których sama nie jada. Być może w Anglii dzieci biorą od ludzi słodycze?. W każdym razie ona młodością aż kipi.

            Podobnie jak Wojtek, o którym już Wam opowiadałem. Ma prawie siedem dych a rozmawia się z nim jak z rówieśnikiem. Czasami łapie się na tym, że on jest młodszy ode mnie. Ma dużo więcej tolerancji dla świata niż ja.

            Tak więc jeżeli chodzi o zachowanie to jestem stary. Fizycznie jednak nadal prezentuje nienaganną kondycje i wręcz młodzieńczy wigor.


P.S.
Dziś międzynarodowy dzień Romów.
Ja wprawdzie żadnego Roma nie znam, ale za muzyką romską przepadam. Romka znam jednego, ale to się chyba nie liczy?. Jak wśród czytelników mam kogoś kto dziś świętuje to wszystkiego dobrego.

wtorek, 2 kwietnia 2013

JAK NABYŁEM NAJKI W LIDLU?.


            Zawsze, kiedy jestem u rodziców codziennie rano wychodzę z psem. Nie wiem czy to, dlatego, że chce dać odpocząć od tego obowiązku Ojcu i go wyręczyć dając mu pospać. Czy powodem jest poczucie winy, że to ja tego psa kupiłem, po czym postanowiłem się wyprowadzić. Pewnie po części jedno i drugie.

            Lubię jednak te poranne spacery z Fumflem, bo on jest bardzo interesującym członkiem naszej rodziny. Rano gapi się na mnie spode łba i czeka kiedy otworze oczy. Jak wstanę to biegnie pod drzwi i skacze odbijając się na czterech łapach robiąc w powietrzu półobroty. Zawsze mam wyrzuty sumienia, że się ociągam. Taki pies to ma przerąbane. Ja wstaje i idę do łazienki kiedy tylko zachce mi się siku. Jak za dużo wypije wieczorem to mogę wstać nawet dwa razy w nocy a pies zawsze czeka do rana. Więc taki na pół przytomny ubieram się szybko i biegnę z nim na dół.

            Denerwuje mnie tylko, kiedy biegnie przede mną i szczeka, bo boje się, że pobudzi sąsiadów. Nie da się go dogonić bo jest szybki i zawsze kilka razy popędzi mnie dając głos. Po pierwszej nocy w domu kiedy tylko wyszedłem z łazienki zacząłem się szybko ubierać bo pies wykonywał już w korytarzu półobroty. Kiedy zapinałem kurtkę z kuchni wychyliła się Zdzisława.

- Co ty się tak spieszysz?.
- Bo on później szczeka.
- Ze mną nigdy.
- To co mam zrobić?.

            Mama podeszła do psa trzymając w ręce garnek, który właśnie chowała do szafki. Pogroziła mu tym garnkiem jakby strofowała dziecko paskiem.

- Fumfel, masz zejść na dół po cichu. Nie wolno szczekać. Rozumiesz?.

            Wierzcie albo nie, ale po raz pierwszy zbiegał i czekał na mnie na każdym piętrze w absolutnym milczeniu.

            On ma już swoją trasę i ja musze tylko za nim iść tak jak codziennie idzie Ojciec. Patrzę na niego, bo jest fascynujący. Mówi się, że psy upodabniają się do swoich właścicieli. Nasz jest absolutnie jak nasza rodzina: ma grubą dupe i bardzo ładne włosy. Sika przynajmniej jedenaście razy. Leje na śmietnik, drzewa i znak z zakazem wyprowadzania psów. Dziwne to jest trochę. Zastanawiam się dlaczego nie odleje się raz porządnie tylko raz za razem po kawałku?. Browary wali po nocach czy jak?.

            Ojciec czasami się na niego denerwuje, ale jak raz zaginął na trzy dni to denerwował się tak jak wszyscy. Ludzie na facebooku rozsyłali jego zdjęcie po całym kraju, choć wiedzieliśmy, że jest gdzieś na osiedlu. Jak się znalazł to był przerażony a my wszyscy odetchnęliśmy z ulgą.

             W domu jak co roku zamieszanie przed Wielkanocą. Zdzisława nerwowa bardziej niż zwykle bo oczekując na operacje kolana ma jak najwięcej leżeć. Dla niej to jest kara najgorsza, zwłaszcza w takim okresie jak święta. Sąsiadki dodatkowo ją denerwują, bo co chwila jakaś przychodziła i informowała ja o promocjach żonkili, koszyczków i plastikowych kurczaczkach w prawdziwej trawie.

            Nie wytrzymała w końcu i postanowiła, że jej ograniczona mobilność nie pozbawi jej dodatkowych dekoracji. Choć ma ich już sporo. Wysłała Ojca. Mój tato nie robi zakupów tak jak ona, zawsze idzie z kartką. Nie przynosi do domu zbędnych i przypadkowo napotkanych rzeczy, nie wrzuca do koszyka impulsywnie napotykanych wzrokiem przedmiotów. Odkąd Zdzisława choruje pisze mu kartki:

            Chleb, kurczak, włoszczyzna, batonik, napój, sól, rzodkiewka, niespodzianka.

            To, że nie może wychodzić nie pozbawi jej przyjemności. Ojciec podstawowe produkty nabywa szybko ale chcąc sprawić jej przyjemność kreatywnie spełnia ostatnią pozycje na kartce. Raz są to kwiaty, raz owoc o jaki w tej aurze trudno. Z jego praktycznym podejściem do zakupów jest to jednak bardzo kłopotliwe.

            Wysłany z kartką na której widniała pozycja „kurczaczki na stół” trafił na zagwozdkę, bo nie wiadomo co takiego autorka spisu miała na myśli. Nabył żółte zwierzątka ulepione z barwionego cukru. Całe święta zachodziliśmy w głowę, co to jest?.  Ulepione chyba przez niewidomych stworzonka miały kształt kur, ale płaski żółty dziób, nad którym widniał czerwony wąs w stylu Galliano. Każdy inny, unikalny. Pierwszy raz w życiu już w trakcie świąt Zdzisława pozwoliła dzieciom na zjadanie dekoracji nazywanych przez nas kaczkogęśmi lub kurokaczkami.

            Jeden dzień upłynął nam na oglądaniu starych zdjęć. Wszyscy wyrywali je sobie z rąk, przypominając czas który upłynął bezpowrotnie. Podziwialiśmy szczupłe sylwetki sprzed lat i rosnące nieubłagalnie dzieci. Światło dzienne ujrzały także przetrzymywane przez moją siostrę moje listy z wojska, zapisane drobnym maczkiem na kilku stronach. Nas wzruszała treść a dzieci doszukiwały się błędów ortograficznych.

            W sobotę całe tłumy z koszykami sunęły przed oknem mojej siostry. Fajna jest ta tradycja w Polsce. Wpatrywałem się w ludzi rozpoznając twarze znane mi z dwudziestoletniego życia w tym mieście. Pani ze sklepu z dziećmi, sprzątaczka Hogata z podstawówki z córką już teraz wyższą ode mnie i moi siostrzeńcy z biało nakrytym pakunkiem. Ależ silnie się starzeje.

            Śniadanie wielkanocne zaczęliśmy przygotowywać już od szóstej rano, choć zacząć miało się o dziesiątej. Pierwszy raz w życiu Zdzisława dała mi wolną rękę i tylko wszystkiego doglądała z rzadka komentując. Udało mi się nawet usłyszeć komplement do farszu w jajkach. Bardzo sprawnie mi to jednak szło i każda przynoszona na stół potrawa najczęściej spotykała się z komentarzem: „za wcześnie synek, bo obeschnie”. Byliśmy gotowi na czas, stawili się goście i pierwszy raz w historii naszych świąt śniadanie trwało prawie siedem godzin. Święcone Fumfel jadł z nami. Upojny zapach nad stołem zmienił się tylko na chwilę, bo sięgając po kiełbaskę przyjarałem sobie włosy na ręce.

            Z okazji rocznicy ślubu mojej siostry do śniadania oglądaliśmy płytę z wesela zarejestrowaną szesnaście lat temu. Ubaw przedni. Najpierw zaczęło się od komentowania ówczesnej mody. Kiedy na ekranie pojawiło się błogosławieństwo Zdzisława zaczęła płakać a moja siostra śmiać, zresztą tak jak na telewizorze. Wówczas z tego obyczaju w domu zrobiła się niezła akcja. Normalnie w tym obrzędzie uczestniczą rodzice i państwo młodzi. U nas błogosławili także dziadkowie, dodatkowo wszyscy płakali. Izka bardziej bała się wtedy tego cyrku w domu niż przysięgi przed ołtarzem i reagowała skrywanym śmiechem. Dziś mogła śmiać się na głos. Mama reagowała równie nerwowo, choć przez łzy.

- O matko jak ja byłam uczesana?.
- Zamknij się teraz.
- Przestań płakać, to śmieszne jest.
- Nie dla mnie.
- Dlaczego ta harmonia gra „Boże coś Polskę” w trakcie mojego błogosławieństwa?.
- To jest „Serdeczna matko”!.
- Jakaś ta melodia niewyraźna.

            Dzieci wpatrywały się z zaciekawieniem, bo połowy ludzi nie znają. Moja siostra spieszyła jednak z wyjaśnieniami denerwując matkę jeszcze bardziej.

- Mamo a ten pan co teraz robi?.
- Nie żyje.

            Do oglądania dołączyli alarmowani smsami sąsiedzi obecni na weselu i zrobiło się bardzo tłoczno. Kiedy przyszło do oglądania pierwszego tańca komplementów doczekał się mój szwagier.

- Pięknie tańczyłeś ten pierwszy taniec.
- To był pierwszy taniec w moim życiu.

            Po śniadaniu szybko posprzątaliśmy i jak zawsze zacząłem ze Zdzisławą obgadywać wystrój mieszkania.

- Mamo a dlaczego ten kwietnik z drutu stoi na szafie?.
- Bo to brzydkie.
- To po co to kupiłaś?.
- Podobało mi się.
- Ta metaloplastyka ci się podobała?.
- Tak.
- Oddaj to komuś.
- Wyniosę do skupu metali.
- To chyba nie bardzo zarobisz, może kogoś to uszczęśliwi?.
- Chcesz?.

            W poniedziałek oczekiwaliśmy na obiad u mojej siostry. Ja z ojcem przed telewizorem a Zdzisława przy nieustająco dzwoniącym telefonie.

- Co ty mówisz Teresa?, głośniej.
- U Jacka było pogotowie, palce powykręcał.
- Boże, już tam dzwonie.
- Prima aprilis.
- Ty jesteś głupia na starość.
- Co robisz?.
- Oglądam jedynkę. Kukulska śpiewa na Anioł Pański.
- W Watykanie?.
- A gdzie, w Kaliszu?.
- Faktycznie. E, to już nie jest msza, to z Warszawy.
- No to prima aprilis.

            Telefon na chwilę zamilkł i dołączyła do mnie i Ojca. Tato nadal zafascynowany bogactwem Internetu sprawdzał ze mną czy to co sobie przypomni ja jestem w stanie znaleźć.
- Co wy tam oglądacie?.

- Kalinę Jędrusik w sześćdziesiątym czwartym na festiwalu.
- Widziałam na żywo.
- Byłaś w Opolu?.
- Nie.
- W telewizji?.
- Nie, w klubie w Szczecinie.
- Widziałaś Jędrusik na żywo i nigdy mi nie powiedziałaś?. Wiesz, że ją uwielbiam.
- Ja poszłam na Jantar a ona też tam była.

            No i się zaczęło. Ojciec na przemian ze Zdzisławą przypominali sobie jakieś dawne wykonania a ja je odszukiwałem. Tato udowodnił, że zna na pamięć tekst dziesięciominutowej piosenki Grechuty, czym wprawił nas w osłupienie.

            Mój szwagier zastał nas przy kompie jak przyjechał po teściową. Zanim z nim wyszła odwróciła się do mnie.

- U Sabiny dzisiaj schabowe?.
- Skąd wiesz jak nie wychodziłaś?.
- Słyszę.

            Kolejny obiad i tona jedzenia. Moja siostra zaskoczyła eksperymentami kulinarnymi, którymi pozytywnie oczarowała biesiadników. Może poza swoim synem, który za kasę z urodzin zamówił nowy telefon i całe święta spędził na monitorowaniu położenia kuriera. Pogoda w tym roku jednak nie sprzyjała spacerom i przez mokre buty o mało się nie pochorowałem. Wieczór spędziłem z ojcem zgłębiając przy łysze tajniki facebooka.

            Rano spacerek z psem. Po powrocie polecenie od mamy.

- Synek idź do Lidla.
- Co mam kupić?.
- Masło, bułki, mleko i makaron.
- Zapisz mi. Nie zapamiętam.
- Cztery rzeczy na „M”.
- Bułki nie są na em.
- Małe bułki.

            Pod Lidlem zamieszanie. Ludzie biegają wrzucając charakterystyczne pomarańczowe pudełka ze znaczkiem do bagażników w ilości hurtowej. Ominąłem ich, bo na mojej liście nie było niczego pakowanego w ten sposób. Wewnątrz okazało się, że na środku sklepu tłum wyszarpuje sobie towar. Ja wybrałem z pachnącego koszyka bułki typu fitness (a jakże!) i poszedłem zobaczyć co się tam dzieje. Na plakatach nad tłumem widniało kilka modeli sportowych butów, które już zmaterializowane ludzie pazernie zagarniali do koszyków. Złapałem pierwszego, stojącego na półce i wyrwał mi go stojący boso pan.

- To moje!.

            Nie zjem ci – pomyślałem. Ale buty całkiem całkiem i cena bardzo przystępna. Do tej pory nie wiedziałem, że ludzie monitorują te reklamowane promocje, ale okazuje się, że tak. Obszedłem ten tłum, bo pomyślałem, że z moim popularnym numerem i tak nic nie wydrapie. Z drugiej strony okazało się jednak, że pani która właśnie powiedziała do telefonu: „wezme ci Anka te różowe, ty i tak wypychasz palce” zostawiła pudełko z moim numerem.

            W środku upatrzony przeze mnie model z plakatu idealnie pasujący do stopy. Nabyłem. Przy kasie spotkałem kolegę który też dzierżył pudełko z tym samym czarnym modelem. Ma gust.

- Po buty?.
- Nie, po bułki. Przypadkiem kupiłem.
- Ja też.

            W domu mama zrobiła kanapki w ilości pozwalającej mi objechać kraj bez uczucia głodu i wyszedłem z walizką do taksówki czekającej pod domem.

- Dzień dobry. Dworzec kolejowy.
- Do domu?.
- Tak.
- Warszafka?.
- Tak.
- Przy budowlance pan robisz?.
- Nie.
- Ja to bym tam nie chciał mieszkać. Na taryfie to bym na pewno nie jeździł, metrem bym se śmigał.
- Mhm.
- Zimno nie?.
- Tak.
- Ziemniaków młodych to panie w tym roku nie będzie.
- Szkoda.
- To się w marcu sadzi a teraz śnieg. Nawet normalne pyry bedo w cenach pomarańczy.
- Trudno.

            Na dworzec dojechaliśmy sprawnie, ale napotkałem kolejną atrakcję. Co może być skomplikowanego w nabyciu biletu?. Podchodzisz, mówisz gdzie jedziesz i już!. Jednak nie. Przede mną laska.

- Czy jeszcze są zniżki jak się ma dwadzieścia cztery lata?.
- Nie.
- A jak studiuje?.
- Są.
- Ale nie studiuje.
- Dokąd?
- Warszawa.
- Nie ma już miejscówek.
- A na ten o trzynastej?.
- Pięćdziesiąt cztery.
- Miejsca?.
- Nie, złote.
- Ale ja tylko pytam.
- A ja muszę wydrukować.
- To chce pani?.
- Nie.
- To muszę anulować.
- Poproszę na ten o jedenastej.
- Proszę, stojące będzie.
- Wie pan co, może poproszę jeszcze do Lublina?.

            Co za kretynka. Czy to Rossman, żeby wybierać?. Wiesz gdzie jedziesz, podejdź, powiedz i już. Nie lubię ludzi.

            W pociągu pochłonęła mnie „Morfina”. Genialna książka, nawet kanapek nie zjadłem. Rozpakowałem je za to w domu i okazało się, że jak zawsze mama dołożyła coś od siebie. Mały twardy woreczek, który zwiastował orzeszki skrywał w środku kaczkogęś i list z zapewnieniem miłości.