czwartek, 14 marca 2013

NA DOBRE I NA ZŁE


Odkąd zobaczyłem jak Dr Michaela Quinn wysiada  z powozu prosto w błoto i nie bacząc na sukienkę biegnie ze swoją torbą lekarską żeby ratować życie człowiecze , zapragnąłem nieść pomoc wszędzie tam gdzie tylko zdołam.

            Tych okazji nie ma znowu tak wiele, bo ja bardzo selekcjonuje przypadki. Nie przepadam za widokiem krwi, więc do wypadków drogowych się nie pcham. Jak krew płynie w kabelkach w stacji krwiodawstwa to nawet mi się podoba ta purpurowa barwa tylko taka luzem mnie trochę odrzuca. Noszę przy sobie maskę do resuscytacji, żeby móc udzielić pomocy nawet jak ktoś się obrzyga, ale jeszcze jej nigdy nie użyłem. Fachowo za to pomogłem kobiecie z atakiem epilepsji na dworcu w Gdańsku odganiając właściciela kebaba, który usiłował wepchnąć pani w usta wielką aluminiową łychę. Trochę jestem od lekarzy bardziej empatyczny, bo jak ta pani od padaczki się uspokoiła i zaczęła płakać to ja razem z nią.

            Ale dziś chciałem Wam opowiedzieć o tym jak pewnego dnia zadzwonił do mnie kolega, który wprawdzie nie wymagał maski do sztucznego oddychania i krwi przy nim nie było wcale ale zadanie jak najbardziej było z gatunku ratownictwa.

            Krzysiek zadzwonił do mnie rano i najpierw dyplomatycznie dopytywał się co robie i jakie mam plany, żeby po dłuższym czasie przyznać się, że od wczoraj leży na podłodze i nie może się ruszyć bo coś mu się stało z kręgosłupem.

            Pojechałem tam najszybciej jak mogłem i zastałem go obok łóżka. Chciał się położyć na podłodze, żeby sobie ulżyć i już nie mógł się z niej podnieść. Nic chciał nikogo niepokoić wieczorem więc przeleżał tak całą noc i zadzwonił dopiero rano. Rzuciłem się, żeby go podnieść ale stanowczo się sprzeciwiał - głównie słownie. Po ciężkich wysiłkach leżał już dresie, wtedy zaczęła się awantura o to jak jedziemy do szpitala:

- Dzwonię po karetkę.
- Ani się waż.
- To jak chcesz jechać?.
- Taksówką.
- Chyba GOPR.
- Wyciągniesz mnie i pojedziemy, nie będę przed sąsiadami na noszach wyjeżdżał.

            Opinia sąsiedzka przede wszystkim. Po rozważeniu wszystkich możliwości, łącznie z wymontowaniem drzwi i wyniesieniem go jak Janka Wiśniewskiego ustaliliśmy, że taksówkę zamówimy w połowie drogi na chodnik. Trwało to nieskończoność. Przy ostatnim odcinku pomógł mi już sam taksówkarz. Położyliśmy go na tylnej kanapie i ruszyliśmy do najbliższego szpitala.

            Nie ma takiego samochodu, który nie powodowałby drgań. Każda dziura na ulicy i każdy próg zwalniający był witany okrzykiem z tylnego siedzenia. Jechaliśmy ulicami na których tor przeszkód był całkiem urozmaicony więc pacjent się nakrzyczał. W tym akurat przypadku nie pomogłaby nawet karetka, chyba że byłby to poduszkowiec.

            Szpital do którego pojechaliśmy jest wyjątkowy. Jest tam największy oddział dla ludzi z problemami psychicznymi i ci pacjenci którzy nie stwarzają zagrożenia mogą spacerować po całej placówce. Atrakcyjne rozmowy można przeprowadzić na przykład na chirurgii.

            Żeby nie targać go przez bramę i wejścia postanowiliśmy z taksówkarzem, że podjedziemy na podjazd dla ambulansów i tam wtargamy go do środka. Zatrzymaliśmy się za stojącym pod daszkiem samochodem i do drzwi mieliśmy już tylko kawałeczek. Kiedy wspólnymi siłami, powoli i delikatnie wysunęliśmy górną połowę korpusu Krzyśka na chodnik, nagle nam zniknął. Spadła na niego wielka kopa śniegu z daszku, który w tym czasie odśnieżał jakiś koleś. Jak wpatrywaliśmy się w górę, skąd to spadło i czy jeszcze nie leci więcej z daszku wychyliła się głowa i ze śmiechem na ustach powiedziała „sory”. Jęki spod śniegu dawały znać, że Krzysiek gdzieś tu jednak jest.

            Izba przyjęć do której weszliśmy niezauważeni przez żadnego z sanitariuszy była bardzo interesującym miejscem, praktycznie gotowa na kręcenie filmu. Scenografię stanowiła recepcja rodem z lat siedemdziesiątych w postaci kiosku w środku którego zainstalowano babę w blond kasku. Tłem dla baby były obdziabane ściany z brązowo białą lamperią i tłum ludzi. Wśród hordy zgromadzonej w sali można było rozróżnić tych którzy dopiero przyjechali i czekają aż im ktoś pomoże oraz tych którzy już są pacjentami i chodzą w tym tłumie dla rozrywki. Selekcja ta jest bardzo łatwa bo jedni mają kurtki a inni piżamy.

            Kierowca się ulotnił i zostaliśmy sami. Postawiłem kolegę przy ścianie, podparłem krzesełkiem i ustawiłem się w ogonku do ulokowanej w budce panującej tu jedynej i wszechmogącej Królowej Poczekalni. Stałem tam zerkając na Krzyśka który z bólu był już prawie przezroczysty i wysłuchiwałem jak babulec, którego widać tylko górną połowę zakończoną gadającym łbem ubliża ludziom aż do czasu kiedy przyszła moja kolej.

- Dzień dobry.
- Słucham?.
- Przywiozłem kolegę z bólem kręgosłupa i nie wiem gdzie mam go teraz zaprowadzić.
- Tu trzeba czekać.
- Ale on nie może tak długo stać.
- To niech usiądzie.
- Nie da rady zgiąć nóg, może tylko stać.
- No to stójcie i czekajcie.
- Ale jego bardzo boli kręgosłup.
- A pan myśli, że mnie nie boli?.

            Wiedziałem, że nie ma co się z koniem kopać albo w tym przypadku z krową więc oparłem się o niego dociskając do ściany i czekaliśmy na swoja kolej. Po pół godziny zjawił się pan który kazał nam stanąć w korytarzu obok poczekalni i tam miał zaraz się nami ktoś zająć. Krok po kroku powoli przesunęliśmy się do korytarza żeby znowu ustawić się pod ścianą. Dookoła nas było kilkoro drzwi a naprzeciwko stały ustawione pod ścianą dwa łóżka na których leżały kobiety.

            Jedna była mocno nakręcona i cały czas mówiła do wyłączonej komórki. Ustalała z rodziną szczegóły dotyczące zabrania jej stąd do domu i co jakiś czas podnosiła głos. Czasami żeby złapać oddech odkładała telefon na kołdrę i wtedy dało się zauważyć czarny kineskopik nieczynnego aparatu. Druga była jeszcze bardziej niepokojąca bo leżała ze złożonymi rękoma, zamkniętymi oczami i nawet nie drgała, choć ta obok rozkręcała się już na cały gwizdek. Nieruchoma jak kłoda z otwartymi ustami. Nawet włosy w nosie jej się nie bujały. Krzysiek zauważył dokładnie to samo co ja i spotkaliśmy się wzrokiem.

- Ona żyje?.
- Nie wiem.
- Ja się zaraz zesram ze strachu.
- Na pewno żyje.
- Idź jej dotknij.
- Ja też się boje.
- Umarłych trzymają na korytarzu przy izbie przyjęć?.
- Chyba nie.

            Obserwowana przez nas przypuszczalna denatka jakby wiedziała, że jest w tej chwili obiektem zainteresowania nagle podniosła się gwałtownie unosząc jednostajnym ruchem tułów i opuszczone wzdłuż niego ręce po czym zaczęła klaskać i krzyczeć „brawo”. Świt żywych trupów.

            Obaj mało co nie zeszliśmy. Gdybym go nie musiał trzymać uciekłbym stamtąd na pewno, ale powstrzymało mnie także to, że żeby wybiec musiałbym obie panie minąć. I tak spokojny korytarz nagle zamienił się w cyrk. Niedoszła nieboszczka klaskała i krzyczała a telefonistka do monologu dołączyła choreografię, którą stanowiło wymachiwanie drugą ręką z założonym wenflonem i wiszącym z niego kablem oraz miarowym tupaniem nogami w poziomie.

            Żeby to całe apogeum uspokoić z jednych drzwi na ratunek pojawiła się pielęgniarka. Zwracając się najpierw do nagle ożywionej staruszki.

- No już kładziemy się z powrotem. Niech pani śpi dalej zaraz przyjdę.

            Zostawiła ją żeby zająć się tą żywszą.

- Odkładamy telefonik pani Agnieszko, już nie ma się co denerwować. Spokojnie teraz pójdziemy napić się krewki.

            Jaki kraj taki Zmierzch pomyślałem ale Krzysiek był zielony na twarzy więc jak tylko ta od braw się położyła a pani Agnieszka z pielęgniarką weszły do pokoju zostawiając za sobą uchylone drzwi chcieliśmy sprawdzić czy obaj słyszeliśmy to samo.

- Ona powiedziała: „pójdziemy napić się krewki”?.
- Tak słyszałem.
- Można pić krew?.
- Chyba nie.
- Może ona wampir?.
- Nie gadaj głupot.
- Weź idź tam zajrzyj.
- Chyba zgłupiałeś.
- Ja się nie mogę ruszać, idź.
- Jak ja tam zajrzę to też nie będę mógł się ruszać.

            Rozmowę naszą przerwał rozglądający się po korytarzu Frankensztajn. Wyjątkowo filmowy poranek. Brakowało jeszcze tylko żeby w kącie z kratki dmuchnęło Marylin pod sukienkę a z helikoptera na sznurku spuścili misia. Ogromny ponury facet omiótł spojrzeniem nieboszczkę i podszedł do nas.

- Pan Krzysztof?
- To on – powiedziałem szybko zanim się okazało po co przyszedł, bo jak zrobić komuś krzywdę to Krzyśkowi i tak z tym kręgosłupem już mu wszystko jedno.
- Przyszedłem pana ubrać w piżamę.
- O matko – Krzyś na zmianę bladł i czerwieniał.

            Pytającym wzrokiem oczekiwał na jakąś moją reakcję.

- Może pan mi da tę piżamę i ja kolegę ubiorę?.
- To jest moja praca.
- Ale on jest wstydliwy.
- I to bardzo – nagle go odblokowało.
- To proszę szybko i później wózkiem niech go pan zawiezie na górę.
- Dobrze.

            Dał mu zastrzyk i poszedł. Piżamka była dokładnie taka jakie dają w wojsku. Nawet stopień zniszczenia miała podobny i rozmiary też dobierali tu na chybił trafił. Krzysiek jest wysoki i postawny a rękawów koszuli wystarczyło mu do łokci, spodenki natomiast sięgały łydek. Długo staraliśmy się posadzić go na wózku, do czego ochoczo oklaskami zachęcała nas pani pod ścianą i ruszyliśmy na górę.

            Nikt nie wpadł na to, że w szpitalu będzie się przewoziło chorych i co chwila musiałem ten wózek podnosić i targać przez rozmaite progi i szpary. Każda nierówność oznajmiana była sykiem wiezionego. Kiedy dotarliśmy na właściwe piętro i oddział czekała na nas pielęgniarka.

- Panowie do kogo?
- Kolegę przywiozłem.
- Po co?
- Chyba ma tu zostać?.
- Kto tak powiedział?
- (Frankesztajn na dole) Pan, który dał nam piżamę.
- Nikt tu do cholery nigdy nie zadzwoni. Czekajcie.

            Wsadziła głowę do pokoiku wypełnionego ściereczkami i ręcznikami i z siedzącą tam inną pielęgniarką zaczęła ustalać gdzie nowego pacjenta ulokować.

- Ela trzeba chłopaka położyć.
- Gdzie?
- No chyba nie ze mną.
- Ale nie ma łóżek.
- Pani Broniewska chyba dzisiaj odeszła?.
- Zaraz zobaczę.

            Słuchający tego pacjent, który dzięki zastrzykowi czuł się odrobinę odurzony na nowo wrócił do pełnej przytomności. Gwałtownie się do mnie odwrócił.

- Po trupie mam leżeć?
- A co ci za różnica?.
- Ja nie zostaje.
- To szpital, na każdym ktoś umarł, pościel ci chyba zmienią.

            Pani wróciła uśmiechnięta i powiedziała, że pokój na nas czeka. Okazało się, że poprzednia pacjentka odeszła do domu tylko tak panie do siebie mówią. Położyłem go na łóżku i wysłuchałem listy rzeczy, jakie mam przywieźć z domu. Zanim wyszedłem udałem się skonsultować te listę w pokoju pielęgniarek.

- Przepraszam kolega poprosił mnie o kilka rzeczy i chciałem zapytać czy mogę to tu przywieźć?.
- A co to będzie?.
- Laptop.
- Nie można, ukradną.
- Książki.
- Też ukradną, ale szkoda mniejsza.
- Bluzę, słuchawki i jedzenie.
- Na własną odpowiedzialność.
- Dziękuję.

            Wracając do jego pokoju natknąłem się na przyglądającą mi się panią.

- Masz papierosy?.
- Tak.
- Dasz mi jednego?.
- Pewnie, proszę.
- Pokazać ci cipę?.
- Oj nie trzeba, do widzenia.

            Pod pokojem Krzyśka drzwi zastawił mi niski facet.

- Mogę pana przeprosić?.
- Działki są do kupienia w Sopocie.
- Super.
- Chce pan?.
- Zastanowię się.

            Krzysiek leżał w środku ze wzrokiem wbitym w sufit. To zresztą był najlepszy widok, bo olejne ściany z obdrapaną farbą nie stanowiły kojącego krajobrazu.

- Powiedziały, że mogę ci przywieźć co chce, ale na własną odpowiedzialność, bo tu kradną.
- Wszystko przywieź i tak się z łóżka nie ruszę.
- Ok. Coś jeszcze dla ciebie zrobić?
- Wyślij kwiaty Ewie Kopacz. (Była wtedy ministrem zdrowia)
           
            Szpital na Sobieskiego w Warszawie, choć ma mnóstwo oddziałów większość ludzi kojarzy głównie z tym psychiatrycznym. W czasie jego pobytu w tej placówce miałem dobrą zabawę spotykając wspólnych znajomych.

- Cześć, Krzysiek w szpitalu?.
- Tak.
- Gdzie?.
- Na Sobieskiego.
- A co on…?
- Niestety.
- To pozdrów.
- Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz