środa, 22 maja 2013

PRISON BREAK


Weekend upłynął wzorcowo. Pogoda była piękna, atrakcji całe mnóstwo i nic nie zapowiadało, że zakończy się tak fatalnie i nerwowo.

            W piątek i sobotę miałem prawdziwy i ciężki trening, na który w tę i z powrotem pojechałem na rowerku. Bardzo byłem zadowolony z tej aktywności fizycznej. Wieczorem noc muzeów. Zaczęliśmy od koncertu Celińskiej, w zastępstwie, której wyszedł jakiś dziad i zaczął ryczeć. Spacer po Łazienkach oświetlonych świecami i kolorowymi reflektorami skierowanymi na drzewa był i tak udany. Później kolacja jedzona na kolanach siedząc na chodniku i przejazdy zatłoczonymi środkami komunikacji. Uwielbiam Warszawę w tę noc. Niczym nie odstaje wtedy od Berlina czy Paryża. Wszędzie wesoły i kolorowy tłum, rowery i pełne knajpy. Zaliczyliśmy jeden klub taneczny i drugi taneczny trochę mniej. Zakończyliśmy wszystko śniadaniem. Najwytrwalsza trójka miłośników żywności i żywienia zajadała się tatarem z jądrem przepiórzęczym o szóstej rano. Jako atrakcję do śniadania (jedzonego dzięki uprzejmości znajomego managera, mimo zamknięcia lokalu) mieliśmy walkę dresów na chodniku w pełnym już słońcu.

            Poimprezowa niedziela upłynęła na wycieczce rowerowej. Starówka, Nowe Miasto i Park Fontann. Nie potrafię zrozumieć polityki rowerowej tego miasta. Włodarze, jeżdżący samochodami, którzy na rowerze byli ostatnio pewnie dwadzieścia lat temu wymyślają coraz to ciekawsze atrakcje dla cyklistów.

            Remontowane bulwary nad Wisłą (oczywiście tylko w dniach i godzinach roboczych) mają objazd w postaci czterdziestocentymetrowego chodnika, obok którego biegnie Wisłostrada. Jak trafi się rowerzysta i kobieta z wózkiem to jedno zmuszone jest do popisów akrobatycznych albo zgoła latania. Na trasę Łazienkowską rowerem wjeżdżać nie można w ogóle. Nie wiem dlaczego, bo jest tam bus – pas, na którym zmieściłyby się i autobusy i rowery. Ja mieszkam po jednej stronie mostu Łazienkowskiego, siłownie i pracę mam na jego drugim brzegu. Nie będę nadrabiał siedmiu kilometrów, żeby jechać przez inny most, więc zgodnie z poleceniem rower przez rzekę przewożę autobusem. Jednak między godziną dwunastą i szesnastą jest to absolutnie niewykonalne, bo ledwo ludzie się do tych samochodów wciskają, więc gdzie jeszcze rower?. Jak już się do jakiegoś uda wejść jest się narażonym na zaczepki pasażerów: „jak wyszedłeś na rower, to po co jeździsz autobusem?”. Zresztą absolutnie się z nimi zgadzam, ale nie zapłacę dwóch stów, za jazdę po moście. Powinni w takim razie zapewnić tam jakieś rowero – busy bez siedzeń, albo bike – busy, żeby było światowo i korzystający z veretolituto turyści też wiedzieli, o co chodzi.

            Jak już się tak wywnętrzam z tych rowerowych problemów to jeszcze wspomnę Łazienki Królewskie. Ja nie wiem, dla kogo jest ten park, na trawę wejść nie wolno, na rowerze nie wolno, z psem nawet za próg nie wpuszczą. Najlepsze jest to, że ci którzy mają wyłapywać bojkotujących zakaz cyklistów, jeżdżą za nimi na rowerach. Na szczęście są to stare i wolne składaki.

            Polityka „Warszawa na rowery” zakończyła się tym, że jak nie wypaliły fotoradary na kierowców to wymyślono akcje „Rower”. Strażnicy miejscy mają teraz udowodnić, że są potrzebni wlepiając mandaty za jazdę szybką po chodnikach i „beztroską” po ulicy. Ja zamierzam swoim koniem zacząć fruwać nad miastem, mam trochę znajomości w wieży kontroli lotów na lotnisku Szopena, więc zaoszczędzę na mandatach.

            Jednakowoż niedziela obfitowała w te najprzyjemniejsze i dozwolone szlaki rowerowe. Jeździliśmy trasą terenową wzdłuż Wisły, drogą po moście Świętokrzyskim aż do plaży pod mostem Poniatowskim. Stamtąd tramwajem wodnym na drugi brzeg i do centrum na sałatkę. Żeby dać wytchnienie wątrobie po zeszłonocnych atrakcjach, z zielska i tofu (jedna z najbardziej nieapetycznych nazw na świecie, gorsza nawet od flaków (choćby dlatego, że flaki kojarzą się z tortem, który następuje zawsze po nich na weselach)). Powrót do domu przez Saską Kępę i slalom pomiędzy pojawiającymi się w ostatniej chwili szarymi słupkami, które grożą rozbiciem łba i byłem pod domem.

            Nie chciałem brudnymi kołami ufajdać sobie białych ścian w korytarzu, więc jak chirurg otworzyłem drzwi i trzymając je łokciem wprowadzałem rower do środka. Jak już zaparkowałem, przeciąg drzwi zatrzasnął a ja odruchowo będąc w środku przesunąłem zasuwę.

O Matko!!!

            Każdy, kto ma jeden z tych wielkich zamków Gerdy wie, że jeżeli zamknie się go od wewnątrz na dwa razy można go tylko otworzyć od zewnątrz. Dlatego jak ktoś zostaje w domu przekręca się go tylko raz. Wiem, bo zamknąłem kiedyś współlokatorów i czekali aż się wrócę. Jeżeli zamknie się go choćby na raz od środka a klucze zostały w zamku, można co najwyżej pocałować się w wizjer.

            Najpierw stojąc jeszcze w butach, spocony z nerwów jak mysz czekałem przy drzwiach aż będzie ktoś przechodził i poproszę, żeby mnie otworzył. Znudziło mi się po czterdziestu minutach. Otworzyłem okno i zobaczyłem, że ci obok mnie jeszcze nie śpią. Mógłbym im zapukać miotłą w parapet i poprosić o pomoc, ale mają małe dziecko i nie chciałem ich niepokoić. Włączyłem telewizor (bez głosu) i kompa, w dalszym ciągu nasłuchując: co na klatce?.

            Zrywałem się co chwila, bo wydawało mi się, że coś słyszę. Trudno nie słyszeć jak to dziesięciopiętrowy blok. W końcu zamknąłem okno, bo na dźwięki samochodów też biegałem do drzwi. Po trzech razach, kiedy zawadziłem o rower, postanowiłem sobie utorować drogę i zdjąć skarpetki, żeby na finiszu, przez poślizg nie rozbić łba o drzwi. Zacząłem już mieć omamy słuchowe i leciałem nawet na dźwięk spuszczania wody w mieszkaniu nade mną.

            Mógłbym zadzwonić do kogoś ze znajomych, ale na korytarzu jest jeszcze zamykana krata, która uniemożliwiłaby im dojście do moich drzwi. Twierdza Modlin jego mać. Rozważałem już nawet spuszczenie warkocza dresom na ławce pod blokiem, ale nie było z czego pleść. Był też pomysł odkręcenia zamka całkiem, ale ciągle łudziłem się, że ktoś się na tym korytarzu pojawi. Jak nie trzeba to łażą w te i nazad. Wpadło mi też na myśl, żeby odszukać numer stacjonarny kogoś z moich sąsiadów, ale porzuciłem ten pomysł, bo to starsi ludzie a zrobiła się już północ.

            Wszystkie okna na moim piętrze zgasły i chyba nie było już na co czekać. Błysnęła mi jeszcze myśl, że jak rozkręcę muzykę na full to ktoś przyjdzie mnie opierzyć, ale szkoda mi było tego dziecka za ścianą.

            Położyłem się do łóżka. Nastawiłem zegarek na wpół do siódmej i czatowanie postanowiłem zacząć od brzasku. Teraz i tak nikt już na pewno by się nie pojawił. Po głowie chodziły mi myśli wszelkie, każda około zamkowa.

            Postanowiłem zrobić zestawienie plusów i minusów zaistniałej sytuacji:

            Plusy:

- Na klatce, na szczęście zostały tylko klucze, rower, plecak z portfelem i komórkę mam ze sobą.
- Lodówka jest pełna.
- Poza łącznością telefoniczną dysponuje także Internetem, który jak na razie służy tylko do tego, żeby odczytywać czat z siostrą, która uważa mnie za koncertowego osiołka.

            Minusy:

- Rano musze wyjść do pracy.
- Nie mam jak stąd uciec na wypadek pożaru.
- Jak klucze odkryje dziad z końca korytarza, który nikogo nie lubi i nie mówi dzień dobry to wejdzie w nocy i utnie mi łeb.

            Należało jeszcze obmyślić, co stanie się kiedy fizycznie ktoś za tymi drzwiami się pojawi. Na pewno należy coś krzyczeć, ale co?. „Pomocy” powinno się krzyczeć w wyjątkowych sytuacjach, nie rodzę w tym mieszkaniu tylko sobie siedzę. Nie na miejscu wydaje się także „ratunku”, bo jaka krzywda mi się tu dzieje?. To pasuje dopiero jak wejdzie dziad spod zsypu z nożem. Chciałem też głośniej powiedzieć „przepraszam” i dalej, czy mogłaby mi pani/pan pomóc. Ale jak ktoś usłyszy przepraszam, to pomyśli, że to zwyczajna rozmowa domowników. Drogą eliminacji stanęło na „Halo”.

             Ze spania jednak nici. Leżałem i myślałem. Jak zwykle w stresie obiecuje różne rzeczy, które spełnię jak tylko sytuacja zagrożenia się zakończy. Mam już poważne doświadczenie.

            W szkole podstawowej na rozdaniu świadectw ósmoklasistom wnosiłem na salę sztandar. Nie dość, że dla piętnastolatka było to o wiele za ciężkie i za duże to jeszcze drzwi były bardzo niskie. Ta szmata bujała się znosząc mnie z prawa na lewo i w rezultacie zdzieliłem orłem siedzącym na zakończeniu masztu o futrynę sali gimnastycznej. Szedłem z tym wygiętym ptaszkiem pomiędzy stojącym gronem pedagogicznym w takt hymnu i myślałem, że wzrok dyrektora sprawi, że i moja głowa zaraz się zdeformuje. Odbierałem zresztą nagrodę na tym apelu i podałem sztandar dziewczynie z pocztu, która poprawiła mu kształt waląc o barierki. Wtedy bałem się tak samo końca apelu i obiecywałem, że w kolejnej szkole do żadnej aktywności pozaobowiązkowej pchał się nie będę. Nie było to prawdą, bo byłem przewodniczącym we wszystkich swoich klasach a na studiach starostą. Jak raz wybrali innego, to mu udowodniłem, że się nie nadaje i sam zrezygnował.

            Na studiach, kiedy poszedłem na apel starostów i okazało się, że trzeba wybrać jeszcze takiego super starostę to zacząłem się prężyć a prowadzący spotkanie profesor powiedział: „…i zgłosiła się już ochotniczka”. Bez żadnego konkursu czy pytań, objęła stanowisko. Siedząca obok mnie Majka powiedziała głośno „Skandal” i wyszliśmy z sali. Całe studia dziękowałem opatrzności, że to nie ja zostałem wybrany, bo laska miała przerąbane. Nie lubili jej studenci i profesorowie.

            Drugi raz taka sytuacja miała miejsce na karuzeli w Anglii. W podejrzanie niebezpiecznym wagoniku jechał ze mną Dominik. Pędziło to tak, że nie dało się nic krzyczeć, bo zatykało usta. Trzeba było odkręcić głowę i wrzeszczeć do fotela. Najpierw lecąca naprzeciwko Kaśka darła się, że nie zabezpieczyłem się barierką. Byłem zabezpieczony, tyle że ten drąg wszedł mi pod fałdę na brzuchu i ona się przestraszyła. Później spadł komuś but i leciały ludziom drobniaki i piasek sprawiając wrażenie odpadających śrubek. Bałem się jak cholera i wrzeszczałem, że jak to się wreszcie zatrzyma i wrócimy do Warszawy, to schudnę, wezmę się za pisanie magisterki, pójdę czytać ludziom niewidomym i na pieszą pielgrzymkę.

            Tak, więc leżąc w łóżku po drugiej stronie drzwi z kluczami obiecałem, że napiszę CV, zaprzestanę kupowania Pawełków śmietankowych, na rowerze będę jeździł nawet do łazienki a klucze zawieszę sobie na szyi.

            Dokładnie kwadrans po szóstej usłyszałem szczęk zamka gdzieś niedaleko. Było za wcześnie żeby zacząć się wydzierać, więc zacząłem pukać. Głupie to trochę tak pukać od wewnątrz w drzwi, bo niby do kogo, do korytarza?.

            Pomyślałem, że jak ktoś to słyszy na klatce to nie ma pojęcia, zza których drzwi dochodzi łomot. Dla wzmocnienia efektu dołożyłem szarpanie klamką.

            Oku mojemu (bo przez wizjer) ukazał się ojciec dziecka zza ściany. Otworzył i pytającym wzrokiem wgapiał się we mnie z nienagannie już uczesaną żoną za plecami i moimi kluczami w ręce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz