Weekend
upłynął wzorcowo. Pogoda była piękna, atrakcji całe mnóstwo i nic nie
zapowiadało, że zakończy się tak fatalnie i nerwowo.
W
piątek i sobotę miałem prawdziwy i ciężki trening, na który w tę i z powrotem
pojechałem na rowerku. Bardzo byłem zadowolony z tej aktywności fizycznej.
Wieczorem noc muzeów. Zaczęliśmy od koncertu Celińskiej, w zastępstwie, której
wyszedł jakiś dziad i zaczął ryczeć. Spacer po Łazienkach oświetlonych świecami
i kolorowymi reflektorami skierowanymi na drzewa był i tak udany. Później
kolacja jedzona na kolanach siedząc na chodniku i przejazdy zatłoczonymi
środkami komunikacji. Uwielbiam Warszawę w tę noc. Niczym nie odstaje wtedy od
Berlina czy Paryża. Wszędzie wesoły i kolorowy tłum, rowery i pełne knajpy.
Zaliczyliśmy jeden klub taneczny i drugi taneczny trochę mniej. Zakończyliśmy
wszystko śniadaniem. Najwytrwalsza trójka miłośników żywności i żywienia zajadała
się tatarem z jądrem przepiórzęczym o szóstej rano. Jako atrakcję do śniadania
(jedzonego dzięki uprzejmości znajomego managera, mimo zamknięcia lokalu)
mieliśmy walkę dresów na chodniku w pełnym już słońcu.
Poimprezowa
niedziela upłynęła na wycieczce rowerowej. Starówka, Nowe Miasto i Park
Fontann. Nie potrafię zrozumieć polityki rowerowej tego miasta. Włodarze,
jeżdżący samochodami, którzy na rowerze byli ostatnio pewnie dwadzieścia lat
temu wymyślają coraz to ciekawsze atrakcje dla cyklistów.
Remontowane
bulwary nad Wisłą (oczywiście tylko w dniach i godzinach roboczych) mają objazd
w postaci czterdziestocentymetrowego chodnika, obok którego biegnie
Wisłostrada. Jak trafi się rowerzysta i kobieta z wózkiem to jedno zmuszone
jest do popisów akrobatycznych albo zgoła latania. Na trasę Łazienkowską
rowerem wjeżdżać nie można w ogóle. Nie wiem dlaczego, bo jest tam bus – pas,
na którym zmieściłyby się i autobusy i rowery. Ja mieszkam po jednej stronie
mostu Łazienkowskiego, siłownie i pracę mam na jego drugim brzegu. Nie będę
nadrabiał siedmiu kilometrów, żeby jechać przez inny most, więc zgodnie z
poleceniem rower przez rzekę przewożę autobusem. Jednak między godziną dwunastą
i szesnastą jest to absolutnie niewykonalne, bo ledwo ludzie się do tych samochodów
wciskają, więc gdzie jeszcze rower?. Jak już się do jakiegoś uda wejść jest się
narażonym na zaczepki pasażerów: „jak wyszedłeś na rower, to po co jeździsz
autobusem?”. Zresztą absolutnie się z nimi zgadzam, ale nie zapłacę dwóch stów,
za jazdę po moście. Powinni w takim razie zapewnić tam jakieś rowero – busy bez
siedzeń, albo bike – busy, żeby było światowo i korzystający z veretolituto
turyści też wiedzieli, o co chodzi.
Jak
już się tak wywnętrzam z tych rowerowych problemów to jeszcze wspomnę Łazienki
Królewskie. Ja nie wiem, dla kogo jest ten park, na trawę wejść nie wolno, na
rowerze nie wolno, z psem nawet za próg nie wpuszczą. Najlepsze jest to, że ci
którzy mają wyłapywać bojkotujących zakaz cyklistów, jeżdżą za nimi na
rowerach. Na szczęście są to stare i wolne składaki.
Polityka
„Warszawa na rowery” zakończyła się tym, że jak nie wypaliły fotoradary na
kierowców to wymyślono akcje „Rower”. Strażnicy miejscy mają teraz udowodnić,
że są potrzebni wlepiając mandaty za jazdę szybką po chodnikach i „beztroską”
po ulicy. Ja zamierzam swoim koniem zacząć fruwać nad miastem, mam trochę
znajomości w wieży kontroli lotów na lotnisku Szopena, więc zaoszczędzę na
mandatach.
Jednakowoż
niedziela obfitowała w te najprzyjemniejsze i dozwolone szlaki rowerowe.
Jeździliśmy trasą terenową wzdłuż Wisły, drogą po moście Świętokrzyskim aż do
plaży pod mostem Poniatowskim. Stamtąd tramwajem wodnym na drugi brzeg i do
centrum na sałatkę. Żeby dać wytchnienie wątrobie po zeszłonocnych atrakcjach, z
zielska i tofu (jedna z najbardziej nieapetycznych nazw na świecie, gorsza
nawet od flaków (choćby dlatego, że flaki kojarzą się z tortem, który następuje
zawsze po nich na weselach)). Powrót do domu przez Saską Kępę i slalom pomiędzy
pojawiającymi się w ostatniej chwili szarymi słupkami, które grożą rozbiciem
łba i byłem pod domem.
Nie
chciałem brudnymi kołami ufajdać sobie białych ścian w korytarzu, więc jak
chirurg otworzyłem drzwi i trzymając je łokciem wprowadzałem rower do środka.
Jak już zaparkowałem, przeciąg drzwi zatrzasnął a ja odruchowo będąc w środku
przesunąłem zasuwę.
O Matko!!!
Każdy,
kto ma jeden z tych wielkich zamków Gerdy wie, że jeżeli zamknie się go od
wewnątrz na dwa razy można go tylko otworzyć od zewnątrz. Dlatego jak ktoś
zostaje w domu przekręca się go tylko raz. Wiem, bo zamknąłem kiedyś
współlokatorów i czekali aż się wrócę. Jeżeli zamknie się go choćby na raz od
środka a klucze zostały w zamku, można co najwyżej pocałować się w wizjer.
Najpierw
stojąc jeszcze w butach, spocony z nerwów jak mysz czekałem przy drzwiach aż
będzie ktoś przechodził i poproszę, żeby mnie otworzył. Znudziło mi się po
czterdziestu minutach. Otworzyłem okno i zobaczyłem, że ci obok mnie jeszcze
nie śpią. Mógłbym im zapukać miotłą w parapet i poprosić o pomoc, ale mają małe
dziecko i nie chciałem ich niepokoić. Włączyłem telewizor (bez głosu) i kompa,
w dalszym ciągu nasłuchując: co na klatce?.
Zrywałem
się co chwila, bo wydawało mi się, że coś słyszę. Trudno nie słyszeć jak to
dziesięciopiętrowy blok. W końcu zamknąłem okno, bo na dźwięki samochodów też
biegałem do drzwi. Po trzech razach, kiedy zawadziłem o rower, postanowiłem
sobie utorować drogę i zdjąć skarpetki, żeby na finiszu, przez poślizg nie
rozbić łba o drzwi. Zacząłem już mieć omamy słuchowe i leciałem nawet na dźwięk
spuszczania wody w mieszkaniu nade mną.
Mógłbym
zadzwonić do kogoś ze znajomych, ale na korytarzu jest jeszcze zamykana krata,
która uniemożliwiłaby im dojście do moich drzwi. Twierdza Modlin jego mać.
Rozważałem już nawet spuszczenie warkocza dresom na ławce pod blokiem, ale nie
było z czego pleść. Był też pomysł odkręcenia zamka całkiem, ale ciągle
łudziłem się, że ktoś się na tym korytarzu pojawi. Jak nie trzeba to łażą w te
i nazad. Wpadło mi też na myśl, żeby odszukać numer stacjonarny kogoś z moich
sąsiadów, ale porzuciłem ten pomysł, bo to starsi ludzie a zrobiła się już
północ.
Wszystkie
okna na moim piętrze zgasły i chyba nie było już na co czekać. Błysnęła mi
jeszcze myśl, że jak rozkręcę muzykę na full to ktoś przyjdzie mnie opierzyć,
ale szkoda mi było tego dziecka za ścianą.
Położyłem
się do łóżka. Nastawiłem zegarek na wpół do siódmej i czatowanie postanowiłem
zacząć od brzasku. Teraz i tak nikt już na pewno by się nie pojawił. Po głowie
chodziły mi myśli wszelkie, każda około zamkowa.
Postanowiłem
zrobić zestawienie plusów i minusów zaistniałej sytuacji:
Plusy:
- Na klatce, na szczęście zostały tylko klucze,
rower, plecak z portfelem i komórkę mam ze sobą.
- Lodówka jest pełna.
- Poza łącznością telefoniczną dysponuje także
Internetem, który jak na razie służy tylko do tego, żeby odczytywać czat z
siostrą, która uważa mnie za koncertowego osiołka.
Minusy:
- Rano musze wyjść do pracy.
- Nie mam jak stąd uciec na wypadek pożaru.
- Jak klucze odkryje dziad z końca korytarza, który
nikogo nie lubi i nie mówi dzień dobry to wejdzie w nocy i utnie mi łeb.
Należało
jeszcze obmyślić, co stanie się kiedy fizycznie ktoś za tymi drzwiami się
pojawi. Na pewno należy coś krzyczeć, ale co?. „Pomocy” powinno się krzyczeć w
wyjątkowych sytuacjach, nie rodzę w tym mieszkaniu tylko sobie siedzę. Nie na
miejscu wydaje się także „ratunku”, bo jaka krzywda mi się tu dzieje?. To
pasuje dopiero jak wejdzie dziad spod zsypu z nożem. Chciałem też głośniej
powiedzieć „przepraszam” i dalej, czy mogłaby mi pani/pan pomóc. Ale jak ktoś
usłyszy przepraszam, to pomyśli, że to zwyczajna rozmowa domowników. Drogą
eliminacji stanęło na „Halo”.
Ze spania jednak nici. Leżałem i myślałem. Jak
zwykle w stresie obiecuje różne rzeczy, które spełnię jak tylko sytuacja
zagrożenia się zakończy. Mam już poważne doświadczenie.
W
szkole podstawowej na rozdaniu świadectw ósmoklasistom wnosiłem na salę
sztandar. Nie dość, że dla piętnastolatka było to o wiele za ciężkie i za duże
to jeszcze drzwi były bardzo niskie. Ta szmata bujała się znosząc mnie z prawa
na lewo i w rezultacie zdzieliłem orłem siedzącym na zakończeniu masztu o
futrynę sali gimnastycznej. Szedłem z tym wygiętym ptaszkiem pomiędzy stojącym
gronem pedagogicznym w takt hymnu i myślałem, że wzrok dyrektora sprawi, że i
moja głowa zaraz się zdeformuje. Odbierałem zresztą nagrodę na tym apelu i
podałem sztandar dziewczynie z pocztu, która poprawiła mu kształt waląc o
barierki. Wtedy bałem się tak samo końca apelu i obiecywałem, że w kolejnej
szkole do żadnej aktywności pozaobowiązkowej pchał się nie będę. Nie było to
prawdą, bo byłem przewodniczącym we wszystkich swoich klasach a na studiach
starostą. Jak raz wybrali innego, to mu udowodniłem, że się nie nadaje i sam
zrezygnował.
Na studiach,
kiedy poszedłem na apel starostów i okazało się, że trzeba wybrać jeszcze
takiego super starostę to zacząłem się prężyć a prowadzący spotkanie profesor
powiedział: „…i zgłosiła się już ochotniczka”. Bez żadnego konkursu czy pytań,
objęła stanowisko. Siedząca obok mnie Majka powiedziała głośno „Skandal” i
wyszliśmy z sali. Całe studia dziękowałem opatrzności, że to nie ja zostałem
wybrany, bo laska miała przerąbane. Nie lubili jej studenci i profesorowie.
Drugi
raz taka sytuacja miała miejsce na karuzeli w Anglii. W podejrzanie
niebezpiecznym wagoniku jechał ze mną Dominik. Pędziło to tak, że nie dało się
nic krzyczeć, bo zatykało usta. Trzeba było odkręcić głowę i wrzeszczeć do
fotela. Najpierw lecąca naprzeciwko Kaśka darła się, że nie zabezpieczyłem się
barierką. Byłem zabezpieczony, tyle że ten drąg wszedł mi pod fałdę na brzuchu
i ona się przestraszyła. Później spadł komuś but i leciały ludziom drobniaki i
piasek sprawiając wrażenie odpadających śrubek. Bałem się jak cholera i
wrzeszczałem, że jak to się wreszcie zatrzyma i wrócimy do Warszawy, to
schudnę, wezmę się za pisanie magisterki, pójdę czytać ludziom niewidomym i na
pieszą pielgrzymkę.
Tak,
więc leżąc w łóżku po drugiej stronie drzwi z kluczami obiecałem, że napiszę
CV, zaprzestanę kupowania Pawełków śmietankowych, na rowerze będę jeździł nawet
do łazienki a klucze zawieszę sobie na szyi.
Dokładnie
kwadrans po szóstej usłyszałem szczęk zamka gdzieś niedaleko. Było za wcześnie
żeby zacząć się wydzierać, więc zacząłem pukać. Głupie to trochę tak pukać od
wewnątrz w drzwi, bo niby do kogo, do korytarza?.
Pomyślałem,
że jak ktoś to słyszy na klatce to nie ma pojęcia, zza których drzwi dochodzi
łomot. Dla wzmocnienia efektu dołożyłem szarpanie klamką.
Oku
mojemu (bo przez wizjer) ukazał się ojciec dziecka zza ściany. Otworzył i
pytającym wzrokiem wgapiał się we mnie z nienagannie już uczesaną żoną za
plecami i moimi kluczami w ręce.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz