Zupełnie niespodziewanie mój ostatni
weekend upłynął pod znakiem muzyki. Zaliczyłem dwa koncerty, kolację z tańcami
i koncertem życzeń a jednym wyznaniem dotyczącym muzycznej gwiazdy wsadzono mi
nóż w serce.
Moja siostra
przyjechała do Warszawy na szkolenie i z tej okazji Szpara postanowiła podjąć
nas kolacją. Izka nasłuchała się ode mnie jak genialnie gotuje moja przyjaciółka,
więc zadowolona była z propozycji. Po tym jak o mało nie wypluła płuc próbując
zupy a oczy nie wyszły jej z orbit, nastąpiły dania łagodniejsze i łatwiejsze
do smakowania przez osoby, które za ogniem w ustach nie przepadają. Pogoda
jednak nie rozpieszczała. Lało od rana do wieczora i reszta zupy, idealna na tę
aurę zniknęła ze stołu natychmiast. Miseczkę Izki dojadłem osobiście.
Siedzielibyśmy
sobie tak w miłej atmosferze, przy sprawdzonym winie z Tesco, gdyby nie
pokrzepiona owym trunkiem Szpara wyjawiła rzecz straszną.
Na
imprezie nagle pojawił się laptop. Nie ma nic gorszego niż wejście na youtube’a
w większym gronie. Każdy koniecznie musi zaprezentować reszcie swoje ulubione
kawałki, filmiki i co tylko sobie przypomni. Tu jednak było inaczej. Do
komputera dopuszczono wyłącznie mnie. Byłem didżejem i wodzirejem tej imprezy. Także
tańce zainicjowałem osobiście. Repertuar pozwalałem sobie podpowiadać, ale
ostateczna decyzja należała do mnie. Nie mogło zabraknąć takich gwiazd jak
Aldona Orłowska, Sandu Ciorba czy poczciwa Tośka Krzysztoń. I Tośki właśnie
dotyczyła tajemnica skrywana przez Szparę przez wszystkie lata naszej
znajomości.
Okazało
się, że moja koleżanka w odległej młodości podczas jakiejś lubelskiej wizyty
Krzysztoń Antoniny została oddelegowana do opieki nad jej małym synem. Gwiazda
dodatkowo poleciła, żeby dla spokoju karmić młodzieńca piernikami, ale
zastrzegła, że muszą być bez lukru. Rzecz działa się w czasach, kiedy nie było
wszystkiego tak jak teraz i Szpara nabyła w sklepie pierniki, ale niestety z
lukrem. Siedziała pod kościołem skrobiąc kozikiem lukier z ciastek. Żmudne zadanie,
jakie wówczas dostała nie usprawiedliwia milczenia na ten temat przez lata
naszej znajomości. Wszak obcowała z gwiazdą ogromnego dla nas formatu. Jest to
wydarzenie podobnego kalibru jak to, kiedy Edyta Bartosiewicz złapała mnie za
rękę w wieku lat trzynastu. Tyle, że ja o tym opowiadałem jej wielokrotnie.
Szparze, nie Edycie. Poróżniło nas to boleśnie.
Kolejnego
dnia niespodziewanie stałem się posiadaczem biletu na wielkie wydarzenie tej
wiosny, mianowicie na koncert Bojonse. Niestety pojedynczy. Ale, od czego jest
facebook?. Szybko znalazła się znajoma, która też wybierała się sama i podobnie
jak ja chciała się pojawić na stadionie dopiero, kiedy pojawi się główna
gwiazda. Umówiliśmy się na kolacje na Saskiej Kępie.
Kiedy
pojawiłem się w restauracji kelnerka oznajmiła mi, że oczekiwanie na jedzenie
to minimum godzina, na drinki pół. Oczekując na Karolinę zamówiłem nam po trzy
drinki z jedzenia z racji braku czasu zrezygnowałem. Kilka fajek później trzeba
było już ruszać na stadion. Karolina przygotowała się znakomicie, bo do torebki
władowała wielką metalową piersiówkę wypełniona słodkim, owocowym alkoholem.
Skitrała
tę butlę w odmętach swojej torebki i poddała się kontroli przez panią
ochroniarz. Ja nie miałem ze sobą nic, więc zmacano mnie szybko, ale u niej
konieczna była rewizja bagażu. Bystra pani wyczuła w podszewce torby metalowy
baniak i Karolina dała popis odwracania jej uwagi. Najpierw wmawiała jej, że to
portfel, który trzymała już w ręce a później zajęła ją lekami. Ochroniarz czy
nie, zawsze to kobieta. Znalazły porozumienie.
-
Na co to pani bierze?.
-
Jak brzuch mnie boli.
-
Znam to.
-
Też pani bierze?.
-
Tak kochana, ale na wrzody.
Malinówkę
wniosła bez problemu.
Nie
będę się rozwodził na temat koncertu, bom niekompetentny. Śpiewała jak anioł,
wyglądała jeszcze lepiej. Kontakt z publicznością ma genialny, jak i dystans do
siebie. Wieczór spędziliśmy na tańcach a w przerwach paliliśmy papierosy i
rozgrzewaliśmy się trunkiem z podszewki torebki.
Kolejnego
dnia wybierałem się na zaplanowany dużo wcześniej Festiwal muzyki włoskiej.
Moja znajomość tego języka ogranicza się do słów: spaghetti, cinquecento i
Versace. Miałem już jednak okazję obcować z włoską gwiazdą kiedy to usiadł przy
mnie w jednym z warszawskich hoteli włochaty dziad. Odsuwałem się zastanawiając
jak on tu wlazł aż dowiedziałem się, że to Drupi. Pieśniarz włoski.
Szpara
była pomysłodawczynią tego koncertu, więc przestałem się boczyć na nietakt z
Antoniną i umówiliśmy się pod Torwarem. Wszystko dookoła zdawało się być
włoskie. Nawet stadion Legii naprzeciwko przybrał barwy flagi Italii. Doszli
Szpara z Emilem i przyglądaliśmy się wchodzącym.
Słuchacze
radia Vox w realu. Panowie długie włosy, głównie w uszach, panie perhydrolowy
blond. Kremowe marynarki i garsonki z motywem zwierzęcym w wersji total look.
Wyłaniali się z podjeżdżających autokarów w wieku na oko sześćdziesiąt plus.
W
środku plansze sponsorów. Adekwatnie do imprezy i gości: przychodnia lekarska i
supermarket. Z głośników sączy się muzyka, do której na youtube za teledyski
służą wyświetlane pocztówki z różami, gołymi paniami nad wodospadem, łąką z
chmurkami i inne motywy z chust rezerwistów. Atmosfera coś pomiędzy San Remo a
Sopot festiwalem w siedemdziesiątym szóstym. Naród podniecony macha rękoma do
pustej jeszcze sceny migającej kolorowymi żarówkami.
Gościem
honorowym jest Włoski Ambasador, więc ranga imprezy znacznie wyższa od tej z
poprzedniego wieczoru na Narodowym, bo tam była tylko Edyta Herbuś. Nie ma tu
chaosu, każdy w niezgorszym ubraniu pchać się nie zamierza toteż ochrona nie
musi się szarpać i siedzi wśród rzędów spokojnie na taboretach.
Wszystko
to strasznie mnie śmieszy. Łącznie z tym, że solista chcąc zaimponować publice
wita się po polsku: Kurwam Was!. Reżyseria światła jest na najwyższym poziomie,
bo najczęściej ludzie są oślepiani białymi reflektorami a gwiazdy toną w mroku.
Do wspólnej zabawy na scenie wyciągane są młode dziewczyny w tym nasza
faworytka, z racji wzrostu nazywana Drabiną. Tańczy aż krzyżyk „wiara,
nadzieja, miłość” buja jej się wesoło na rzemieniu.
Przestaje
się śmiać, kiedy zauważam małżeństwo w moim rzędzie. Kalka moich rodziców. Pan
zamyślony, nierzadko z palcem przy ustach, jak filozof. Pani w tanecznym szale.
Instruowała męża, kiedy i co należy rejestrować. Na te komendy on odmrażał się
i robił zdjęcie. Nie przeszkadzało mu, że żona baluje w przejściu między
fotelami w najlepsze. Sobowtóry Zdzisławy i Waldka. Aż głupio mi było, że nie
pomyślałem, żeby ich na takie coś ściągnąć do Warszawy. Przestałem się śmiać.
Pierwsze
takty „Ma Ma Maria” wywołały entuzjazm taki jak poprzedniej nocy „Single
Ladies”. Inny target, emocje te same.
Wieczór
zakończyliśmy nadal we włoskim klimacie przy pizzy i winie. W tematach rozmów
nadal dominowała muzyka:
-
I jak ta Bijonse wczoraj?.
-
Genialna.
-
Coś świrowała?.
-
Chciała czerwony papier.
-
Po co jej?.
-
A ja wiem?, takie rzeczy się chyba wymyśla dla promocji koncertu, albo ma
hemoroidy.
-
Coś jeszcze?.
-
Tytanowe słomki.
-
Też dla jaj?.
-
To chyba na serio.
-
Bo?.
-
Musi dbać o gardło.
-
Jak każdy.
-
Nie na każdego czeka kilkudziesięciotysięczna publiczność i trasa watra miliony
dolarów.
-
I w czym jej te słomki pomagają?.
-
Nie wiem, może bakterie się na tytan nie pchają?.
-
Jakie skromne.
P.S.
Dzisiaj
jedziemy do Żelazowej Woli.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz