środa, 29 maja 2013

MUZYKA ŁAGODZI OBYCZAJE


            Zupełnie niespodziewanie mój ostatni weekend upłynął pod znakiem muzyki. Zaliczyłem dwa koncerty, kolację z tańcami i koncertem życzeń a jednym wyznaniem dotyczącym muzycznej gwiazdy wsadzono mi nóż w serce.

            Moja siostra przyjechała do Warszawy na szkolenie i z tej okazji Szpara postanowiła podjąć nas kolacją. Izka nasłuchała się ode mnie jak genialnie gotuje moja przyjaciółka, więc zadowolona była z propozycji. Po tym jak o mało nie wypluła płuc próbując zupy a oczy nie wyszły jej z orbit, nastąpiły dania łagodniejsze i łatwiejsze do smakowania przez osoby, które za ogniem w ustach nie przepadają. Pogoda jednak nie rozpieszczała. Lało od rana do wieczora i reszta zupy, idealna na tę aurę zniknęła ze stołu natychmiast. Miseczkę Izki dojadłem osobiście.

            Siedzielibyśmy sobie tak w miłej atmosferze, przy sprawdzonym winie z Tesco, gdyby nie pokrzepiona owym trunkiem Szpara wyjawiła rzecz straszną.

            Na imprezie nagle pojawił się laptop. Nie ma nic gorszego niż wejście na youtube’a w większym gronie. Każdy koniecznie musi zaprezentować reszcie swoje ulubione kawałki, filmiki i co tylko sobie przypomni. Tu jednak było inaczej. Do komputera dopuszczono wyłącznie mnie. Byłem didżejem i wodzirejem tej imprezy. Także tańce zainicjowałem osobiście. Repertuar pozwalałem sobie podpowiadać, ale ostateczna decyzja należała do mnie. Nie mogło zabraknąć takich gwiazd jak Aldona Orłowska, Sandu Ciorba czy poczciwa Tośka Krzysztoń. I Tośki właśnie dotyczyła tajemnica skrywana przez Szparę przez wszystkie lata naszej znajomości.

            Okazało się, że moja koleżanka w odległej młodości podczas jakiejś lubelskiej wizyty Krzysztoń Antoniny została oddelegowana do opieki nad jej małym synem. Gwiazda dodatkowo poleciła, żeby dla spokoju karmić młodzieńca piernikami, ale zastrzegła, że muszą być bez lukru. Rzecz działa się w czasach, kiedy nie było wszystkiego tak jak teraz i Szpara nabyła w sklepie pierniki, ale niestety z lukrem. Siedziała pod kościołem skrobiąc kozikiem lukier z ciastek. Żmudne zadanie, jakie wówczas dostała nie usprawiedliwia milczenia na ten temat przez lata naszej znajomości. Wszak obcowała z gwiazdą ogromnego dla nas formatu. Jest to wydarzenie podobnego kalibru jak to, kiedy Edyta Bartosiewicz złapała mnie za rękę w wieku lat trzynastu. Tyle, że ja o tym opowiadałem jej wielokrotnie. Szparze, nie Edycie. Poróżniło nas to boleśnie.

            Kolejnego dnia niespodziewanie stałem się posiadaczem biletu na wielkie wydarzenie tej wiosny, mianowicie na koncert Bojonse. Niestety pojedynczy. Ale, od czego jest facebook?. Szybko znalazła się znajoma, która też wybierała się sama i podobnie jak ja chciała się pojawić na stadionie dopiero, kiedy pojawi się główna gwiazda. Umówiliśmy się na kolacje na Saskiej Kępie.

            Kiedy pojawiłem się w restauracji kelnerka oznajmiła mi, że oczekiwanie na jedzenie to minimum godzina, na drinki pół. Oczekując na Karolinę zamówiłem nam po trzy drinki z jedzenia z racji braku czasu zrezygnowałem. Kilka fajek później trzeba było już ruszać na stadion. Karolina przygotowała się znakomicie, bo do torebki władowała wielką metalową piersiówkę wypełniona słodkim, owocowym alkoholem.   

            Skitrała tę butlę w odmętach swojej torebki i poddała się kontroli przez panią ochroniarz. Ja nie miałem ze sobą nic, więc zmacano mnie szybko, ale u niej konieczna była rewizja bagażu. Bystra pani wyczuła w podszewce torby metalowy baniak i Karolina dała popis odwracania jej uwagi. Najpierw wmawiała jej, że to portfel, który trzymała już w ręce a później zajęła ją lekami. Ochroniarz czy nie, zawsze to kobieta. Znalazły porozumienie.

- Na co to pani bierze?.
- Jak brzuch mnie boli.
- Znam to.
- Też pani bierze?.
- Tak kochana, ale na wrzody.

            Malinówkę wniosła bez problemu.

            Nie będę się rozwodził na temat koncertu, bom niekompetentny. Śpiewała jak anioł, wyglądała jeszcze lepiej. Kontakt z publicznością ma genialny, jak i dystans do siebie. Wieczór spędziliśmy na tańcach a w przerwach paliliśmy papierosy i rozgrzewaliśmy się trunkiem z podszewki torebki.

            Kolejnego dnia wybierałem się na zaplanowany dużo wcześniej Festiwal muzyki włoskiej. Moja znajomość tego języka ogranicza się do słów: spaghetti, cinquecento i Versace. Miałem już jednak okazję obcować z włoską gwiazdą kiedy to usiadł przy mnie w jednym z warszawskich hoteli włochaty dziad. Odsuwałem się zastanawiając jak on tu wlazł aż dowiedziałem się, że to Drupi. Pieśniarz włoski.

            Szpara była pomysłodawczynią tego koncertu, więc przestałem się boczyć na nietakt z Antoniną i umówiliśmy się pod Torwarem. Wszystko dookoła zdawało się być włoskie. Nawet stadion Legii naprzeciwko przybrał barwy flagi Italii. Doszli Szpara z Emilem i przyglądaliśmy się wchodzącym.

            Słuchacze radia Vox w realu. Panowie długie włosy, głównie w uszach, panie perhydrolowy blond. Kremowe marynarki i garsonki z motywem zwierzęcym w wersji total look. Wyłaniali się z podjeżdżających autokarów w wieku na oko sześćdziesiąt plus.

            W środku plansze sponsorów. Adekwatnie do imprezy i gości: przychodnia lekarska i supermarket. Z głośników sączy się muzyka, do której na youtube za teledyski służą wyświetlane pocztówki z różami, gołymi paniami nad wodospadem, łąką z chmurkami i inne motywy z chust rezerwistów. Atmosfera coś pomiędzy San Remo a Sopot festiwalem w siedemdziesiątym szóstym. Naród podniecony macha rękoma do pustej jeszcze sceny migającej kolorowymi żarówkami.

            Gościem honorowym jest Włoski Ambasador, więc ranga imprezy znacznie wyższa od tej z poprzedniego wieczoru na Narodowym, bo tam była tylko Edyta Herbuś. Nie ma tu chaosu, każdy w niezgorszym ubraniu pchać się nie zamierza toteż ochrona nie musi się szarpać i siedzi wśród rzędów spokojnie na taboretach. 

            Wszystko to strasznie mnie śmieszy. Łącznie z tym, że solista chcąc zaimponować publice wita się po polsku: Kurwam Was!. Reżyseria światła jest na najwyższym poziomie, bo najczęściej ludzie są oślepiani białymi reflektorami a gwiazdy toną w mroku. Do wspólnej zabawy na scenie wyciągane są młode dziewczyny w tym nasza faworytka, z racji wzrostu nazywana Drabiną. Tańczy aż krzyżyk „wiara, nadzieja, miłość” buja jej się wesoło na rzemieniu.

            Przestaje się śmiać, kiedy zauważam małżeństwo w moim rzędzie. Kalka moich rodziców. Pan zamyślony, nierzadko z palcem przy ustach, jak filozof. Pani w tanecznym szale. Instruowała męża, kiedy i co należy rejestrować. Na te komendy on odmrażał się i robił zdjęcie. Nie przeszkadzało mu, że żona baluje w przejściu między fotelami w najlepsze. Sobowtóry Zdzisławy i Waldka. Aż głupio mi było, że nie pomyślałem, żeby ich na takie coś ściągnąć do Warszawy. Przestałem się śmiać.

            Pierwsze takty „Ma Ma Maria” wywołały entuzjazm taki jak poprzedniej nocy „Single Ladies”. Inny target, emocje te same.

            Wieczór zakończyliśmy nadal we włoskim klimacie przy pizzy i winie. W tematach rozmów nadal dominowała muzyka:

- I jak ta Bijonse wczoraj?.
- Genialna.
- Coś świrowała?.
- Chciała czerwony papier.
- Po co jej?.
- A ja wiem?, takie rzeczy się chyba wymyśla dla promocji koncertu, albo ma hemoroidy.
- Coś jeszcze?.
- Tytanowe słomki.
- Też dla jaj?.
- To chyba na serio.
- Bo?.
- Musi dbać o gardło.
- Jak każdy.
- Nie na każdego czeka kilkudziesięciotysięczna publiczność i trasa watra miliony dolarów.
- I w czym jej te słomki pomagają?.
- Nie wiem, może bakterie się na tytan nie pchają?.
- Jakie skromne.
           
P.S.
            Dzisiaj jedziemy do Żelazowej Woli. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz