niedziela, 26 maja 2013

ZŁA ŻONA, ZŁY SĄSIAD, DIABEŁ TRZECI – JEDNEJ MATKI DZIECI.


Jak dobrze mieć sąsiada,
Jak dobrze mieć sąsiada,
On wiosną się uśmiechnie,
Jesienią zagada.
A zimą ci pomoże
Przy węglu i przy koksie
I sama nie wiesz, kiedy
Ułoży wam rok się.

            Tak śpiewały Alibabki. Jest to tekst nieprawdziwy, dlatego pewnie się rozpadły. Jakby znały dziada z końca mojego korytarza to nie ośmieliłyby się tego nawet wyszeptać a co dopiero śpiewać.

            Sąsiad jednak jest ważny. Gdyby nie sąsiad nie wyszedłbym ostatnio z domu jak uwięziłem się zatrzaskując na zewnątrz klucze. Ja swoich najlepszych miałem, kiedy mieszkałem z rodzicami. Zresztą podobno część z nich czyta, to co piszę. Będę musiał w święta wychodzić z psem w kapturze. Opisałem ich w poście LITEWSKA 1. Tam oczywiście nie ma wszystkich, bo to barwny blok jest, ale może jeszcze kiedyś wrócę do tego tematu i przyłożę się do niego staranniej.

            Odkąd nie mieszkam z rodzicami miewam sąsiadów najróżniejszych. Opieram się zasadzie warszawskiej, że nie ma konieczności znać mieszkańców za ścianą i poprzez mówienie „dzień dobry” siedem razy na dzień zmuszam ludzi do rozmów.

            Przez szereg mieszkań, jakie już zajmowałem w stolicy poznałem cała masę interesujących ludzi. Na Woli była pani Kamera z mężem kryminalistą. Ona z tych „Jak mnie nie ma w oknie to jestem przy wizjerze”, wścibska i wredna jędza. On wytatuowany niczym brudnopis zamienił słowo ze mną tylko raz. Okazało się, że w tym bloku jest konkurs: „Kto wywiesi większą flagę pierwszego maja”?. Nabyłem sztandar o numer mniejszy od tego z placu Piłsudskiego a mieszkający wówczas ze mną Artur skonstruował najdłuższy w bloku maszt. Mieszkaliśmy na ostatnim Pietrze, dlatego najlepiej z góry widzieliśmy, jakie starania podejmują ludzie żeby ich chorągiew była najdalej wysunięta z balkonu. Konstrukcje były pomysłowe, bo taki łopoczący materiał musi być solidnie obciążony, żeby nie odfrunął. Jako przeciwwaga, jednym służyła blaszana wanna innym wiadro z wodą. Artur powiedział, że w tym spektaklu udziału brał nie będzie, ale mnie podburzał, zresztą zrobił tego pagaja. Kiedy poszedłem to montować, z balkonu niżej wychylił się wydziergany pan Kamera:

- Ale drąg to ma pan słuszny.

            Nie było już żadnego konkursu. Wygraliśmy w cuglach.

            Kamera musiała wiedzieć wszystko. Wścibska była wyjątkowo i gdy tylko ją coś trapiło a trapiło ciągle, potrafiła zapukać do domu mieszkających od tygodnia obcych ludzi i uzupełniać wiedzę. A czy ten pan, co panu wynajął to się już wprowadził do nowego?, czy jego mamusia jeszcze żyje?, pan student?, ma pan samochód?, ile tu będzie mieszkało osób?...

            Ja te pytania lubiłem, Artur nie znosił. Nie żebym jej kiedyś powiedział prawdę. Wymyślałem najbardziej atrakcyjne głupoty i patrzyłem, kiedy oczy wyjdą jej z orbit?. Kiedyś w jakimś szale ćwiczeń Artur nabył orbitreka. Wielkie to było strasznie i okropnie ciężkie. Targaliśmy ten karton od ciężarówki, bo nie dało się go nieść. Kamera tak się wychylała, że chyba tylko przywiązane nogi nie pozwoliły jej wypaść przez balkon. Nam było strasznie ciężko i nie mieliśmy ochoty na dyskusje ze wścibskim babskiem. Jednak ciekawość robiła swoje, bo cóż może skrywać prawie trzymetrowy karton, który tak strasznie ciąży tragarzom?. Kiedy docieraliśmy do klatki nie wytrzymała:

- Co panowie kupili?.
- Telewizor!.

            Odwarknął jej Artur.

            W kolejnym mieszkaniu za sąsiadkę miałem nauczycielkę. Robiła codziennie dokładnie jedenaście kroków od windy do swojego mieszkania, w środku jeszcze trzy i ściągała buty. Nie jestem nienormalny i nie liczę kroków, ale klatka była marmurowa a ona te obcasy miała chyba metalowe i nie dało się tego nie słyszeć, więc z ciekawości czasami liczyłem. Ona zresztą w ogóle była głośna, zwłaszcza podczas sexu. Blok miał w środku dziurę, to się chyba nazywa atrium. Akustyka w tym jest taka jak w teatrze greckim i kiedy ktoś wychodzi na balkon porozmawiać przez telefon, słyszą go wszyscy tak jak swój telewizor.

            Kiedy pani nauczycielka zaczynała zabawy z małżonkiem nagle wszyscy wychodzili na papierosa i w ciemności pojawiało się coraz więcej ogników od fajek. Darła się ku uciesze palaczy. Raz po skończonym pożyciu przez ich otwarte drzwi balkonowe słuchać było, że zaczęła lać się woda. Małżonek poszedł pod prysznic. Kiedy ku radości słuchaczy raz jeszcze pani ryknęła:

- Dobrze ci było misiu?!.
- Zajebiście!

Odpowiedział ktoś z innego balkonu.

            W bloku, w którym mieszkam teraz zestaw też jest osobliwy. Poza dwiema czarnymi dziewczynami, z którymi wymieniam „czeszcz” w windzie i dresa od dużego psa z ósmego piętra znam tylko tych z mojego korytarza.

            Pierwsze dwa mieszkania zajmuje wścibska baba. Jedno mieszkanie ma naprzeciwko drugiego. Jak coś długo robi się na klatce, nagle przechodzi i gapi się łapczywie. Uzależniając tempo przejścia od atrakcyjności tego, co dzieje się na korytarzu. Jak tylko czyścisz buty to przemknie jak pocisk, ale kiedy trafi jej się atrakcja w postaci pijanego sąsiada, albo sprzątanie rozbitego soku to powłóczy nogami tak wolno, że półtorametrową odległość od jednych drzwi do drugich pokonuje tak, że gdyby robiła to odrobinę wolniej cofnęłaby się do tyłu.

            Zestaw lokatorów z tego korytarza to bardzo ciekawa grupa. Trzy singielki koło siedemdziesiątki, jeden ponury dziad, też singiel, ci od dziecka, którzy mnie uratowali i ja.

            Pierwszej baby, tej od inwigilacji serdecznie nie znoszę. Wścibska, wiecznie niezadowolona z całego świata i ze skręconym pyskiem.

            Przychodzi do niej córeczka, chyba moja rówieśniczka, nieodrodna kopia mamusi. Zawsze w tej samej bluzie, z której wylewa się szara gęba, permanentnie obrażona. Podejrzewam, że niewiele ma w życiu radości, bo zła praca, wszędzie drogo i jeszcze rząd nas okrada. Pracuje pewnie w zakładzie fryzjerskim „Fryzury rozmaite, awangardowe i artystyczne”, zamiatając włosy bab, których nieskrywanie nienawidzi. Jako akompaniament od rana do wieczora ma Italo disco z radia Złote Przeboje a pod nogami gumolit. Po powrocie do domu relaksuje się przy serialach z Antonim Pawlickim, w których czterdziestoletnie bohaterki zmieniają swoje życie znajdując ciekawą pracę i zachodząc w ciąże. W nocy słucha utworów Tośki Krzysztoń i poezji śpiewanej, je czekoladę ubrana w umazaną piżamę, po której biegają małe kotki. Marzy o poznaniu kierowcy łudząco podobnego do Colina Farella z Audi na rejestracjach Nowego Dworu Mazowieckiego, które mija ją czasami na przejściu i z którego dobiegają piosenki Zauchy. Inicjacje seksualną przeszła w wieku lat dziewiętnastu z opakowaniem dezodorantu Limara. Do dziś ma sentyment do kosmetyków wszelkich. W kieszeni nosi zawsze żel antybakteryjny, którego głównym składnikiem jest paranoja. Wciera to w łapy za każdym razem, kiedy dotknie klamki w sklepie, rurki w autobusie albo guzika w windzie.

            Tak ją widzę, ale niewiele o niej myślę. Zresztą wcale jej nie znam.

            Siedzą tak z mamusią w weekendy i nakręcają się na cały świat. W ich mieszkaniu kumuluje się wtedy całe zło a energia z tego mogłaby oświetlić Warszawę przez tydzień i to w czasie Euro. Są zgodne w tej zajadłości i rozumieją się bez słów. Problem pojawia się tylko jak coś dzieje się na klatce, bo obie łba do wizjera nie zmieszczą, więc najczęściej wychodzą. Razem trzepią ścierkę, poprawiają wycieraczkę i patrzą się zachłannie. Zainteresowane, co dzieje się u innych ludzi, wiodących ciekawsze i pełniejsze życie od ich nudnej egzystencji. Ci oni, ludzie, oczywiście kradną, bo niby skąd mieliby mieć na te błyszczące buty, torby pełne zakupów i perfumy, których zapach niesie się za nimi po klatce?.

            Przysięgam Wam, że nie trzeba z nimi rozmawiać, żeby to wszystko wyczytać z tych pozagryzanych warg.

            Kolejną sąsiadką jest fanka sprzątania. Bardzo często ma otwarte drzwi na korytarz, bo najwyraźniej lubi dzielić się z ludźmi mieszaniną zapachu gotowanej kapusty i lizolu, którym myje podłogę. Ta przynajmniej zawsze mówi dzień dobry i jak pominie się odór jest nieszkodliwa.

            Po jakiejś imprezie zimą obudziłem się z silnym kacem. Wtedy najlepiej jest najeść się wszystkiego, na co tylko ma się ochotę, umyć zęby i wziąć prysznic. Niestety w lodówce zamiast karnawału był post i z głową wielkości dyni należało pójść na zakupy. Zwlekłem się z łóżka, wykapałem i zjechałem windą na dół. Drzwi się otworzyły a za nimi stał potwór.

            Wielki kudłaty stwór. Cały ociekający czarną breją. Racice parzyste, dwie na górze, dwie na dole. Stał jak wryty, podobnie jak ja. Wbijałem się plecami w lustro na tylnej ścianie kabiny licząc na to, że drzwi się zamkną i ucieknę wysiadając na innym piętrze. Drzwi niestety jakoś nienaturalnie długo pozostawały otwarte. Wiedziałem, że jest to kara za balowanie co weekend, oglądanie „Prawo Agaty” po nocach, zamiast spać, nabijanie się z rudych dzieci w szkole i wkładanie palca w krem na ciastkach w spożywczaku u Zdzisławy (też w dzieciństwie). Zeżre mnie teraz to coś, albo porządnie okaleczy.

            Przyjrzałem się dokładniej. Kałuża pod nim robiła się coraz większa, bo z sierści kapało teraz mocniej gęstym błotem, pewnie temperatura w bloku tak działała w odróżnieniu od tej na zewnątrz. Jak zaczynałem oswajać się z widokiem i godzić z losem spostrzegłem, że łapą trzyma potworątko. Równie umazane, troszkę mniej kudłate. Nagle u dużego, wśród brudnych kłaków w ich górnej części pojawiły się dwa ślepia, wielkie z silnie kontrastującymi białkami. Wpatrywały się we mnie głodne i trochę jakby zdziwione. Dodatkowo otworzyła się paszcza, łatwa do rozpoznania po różowym wnętrzu:

- Tir nas proszę pana ochlapał, futro całe mam unorane jak gnój. Pan wysiada czy co?.
- Wysiadam oczywiście. Przepraszam.
- Chodź Sandruniu, babcia cię umyje.

            To była ta pani od lizolu, ale nie mam jej tego za złe. Teraz się lubimy.

            Trzecią, tę która mieszka najbliżej zsypu lubię najbardziej. Zawsze jest uśmiechnięta i pachnie zupą. Opowiada mi jadąc windą o tym, że gotuje dziś żurek i jaką cenę osiągnęły na rynku rzodkiewki. Jest wielką fanką zdrapek i za każdym razem gorąco zachęca mnie do włączenia się w tę zabawę. Ostatnio wydrapała dwa piżmowoły w zdrapce Miś, za co zainkasowała pięćdziesiąt sześć złotych. Marzeniem jej jest wydrapanie trzech wilków. Pojedzie wtedy do ciepłych krajów i kupi sobie nowy kredens do kuchni. Jest ogromną optymistką. Wszystko potrafiłaby przekuć w sukces. Jakby zleciała ze schodów to pogratulowałaby sobie tempa i ucieszyła z uzyskanego zapasu czasu. Bardzo jej życzę tych trzech wilków.

            Dziad mieszka z psem na końcu. Z nikim nie rozmawia, nie odpowiada nawet na powitania. Dolna szczęka zachodzi mu na górną tak jakby sam chciał siebie zjeść. Pies chodzi tak samo ofuczony, szczękę też ma jak pan. Na dzień dobry nie reaguje nigdy, nawet jak mówi mu się prosto w twarz (panu, nie psu). Przechodzą tylko kilka razy dziennie do windy i z powrotem.

            Ci od dziecka są prawie nieobecni. Pytałem ich kilka razy czy nie słucham za głośno muzyki, albo telewizji?. Nic im nie przeszkadza. Czasami nad ranem słychać tylko dziecko, ale nawet ono jakoś skromnie daje o sobie znać. Nigdy nie zapomnę im, że uratowali mnie z uwięzienia.

P.S.
            Przypomniało mi się jeszcze o pierwszej sąsiadce mojej siostry. Zaraz po ślubie Izka z mężem mieli za sąsiadkę panią Styś. Ja tej kobiety w życiu nie widziałem, ale weszła ona do naszego życia na stałe, choć oni od tego czasu mieli już dwa inne mieszkania.

            Jeżeli ktoś w naszym domu do czegoś nie chce się przyznać, albo nie może znaleźć winnego, obciąża panią Styś.

- Kto zjadł ostatni kawałek ciasta?.
- Stysiowa.
- Gdzie jest rura od odkurzacza?.
- U Stysiów.
- To ty tak nabłociłeś przed drzwiami?.
- Nie, Stysiowa.

2 komentarze: