Zawsze, kiedy jestem u rodziców
codziennie rano wychodzę z psem. Nie wiem czy to, dlatego, że chce dać odpocząć
od tego obowiązku Ojcu i go wyręczyć dając mu pospać. Czy powodem jest poczucie
winy, że to ja tego psa kupiłem, po czym postanowiłem się wyprowadzić. Pewnie po
części jedno i drugie.
Lubię
jednak te poranne spacery z Fumflem, bo on jest bardzo interesującym członkiem
naszej rodziny. Rano gapi się na mnie spode łba i czeka kiedy otworze oczy. Jak
wstanę to biegnie pod drzwi i skacze odbijając się na czterech łapach robiąc w
powietrzu półobroty. Zawsze mam wyrzuty sumienia, że się ociągam. Taki pies to
ma przerąbane. Ja wstaje i idę do łazienki kiedy tylko zachce mi się siku. Jak
za dużo wypije wieczorem to mogę wstać nawet dwa razy w nocy a pies zawsze
czeka do rana. Więc taki na pół przytomny ubieram się szybko i biegnę z nim na
dół.
Denerwuje
mnie tylko, kiedy biegnie przede mną i szczeka, bo boje się, że pobudzi
sąsiadów. Nie da się go dogonić bo jest szybki i zawsze kilka razy popędzi mnie
dając głos. Po pierwszej nocy w domu kiedy tylko wyszedłem z łazienki zacząłem
się szybko ubierać bo pies wykonywał już w korytarzu półobroty. Kiedy zapinałem
kurtkę z kuchni wychyliła się Zdzisława.
-
Co ty się tak spieszysz?.
-
Bo on później szczeka.
-
Ze mną nigdy.
-
To co mam zrobić?.
Mama
podeszła do psa trzymając w ręce garnek, który właśnie chowała do szafki. Pogroziła
mu tym garnkiem jakby strofowała dziecko paskiem.
-
Fumfel, masz zejść na dół po cichu. Nie wolno szczekać. Rozumiesz?.
Wierzcie
albo nie, ale po raz pierwszy zbiegał i czekał na mnie na każdym piętrze w absolutnym
milczeniu.
On ma
już swoją trasę i ja musze tylko za nim iść tak jak codziennie idzie Ojciec. Patrzę
na niego, bo jest fascynujący. Mówi się, że psy upodabniają się do swoich właścicieli.
Nasz jest absolutnie jak nasza rodzina: ma grubą dupe i bardzo ładne włosy. Sika
przynajmniej jedenaście razy. Leje na śmietnik, drzewa i znak z zakazem
wyprowadzania psów. Dziwne to jest trochę. Zastanawiam się dlaczego nie odleje
się raz porządnie tylko raz za razem po kawałku?. Browary wali po nocach czy
jak?.
Ojciec
czasami się na niego denerwuje, ale jak raz zaginął na trzy dni to denerwował
się tak jak wszyscy. Ludzie na facebooku rozsyłali jego zdjęcie po całym kraju,
choć wiedzieliśmy, że jest gdzieś na osiedlu. Jak się znalazł to był przerażony
a my wszyscy odetchnęliśmy z ulgą.
W domu jak co roku zamieszanie przed
Wielkanocą. Zdzisława nerwowa bardziej niż zwykle bo oczekując na operacje kolana
ma jak najwięcej leżeć. Dla niej to jest kara najgorsza, zwłaszcza w takim
okresie jak święta. Sąsiadki dodatkowo ją denerwują, bo co chwila jakaś
przychodziła i informowała ja o promocjach żonkili, koszyczków i plastikowych
kurczaczkach w prawdziwej trawie.
Nie
wytrzymała w końcu i postanowiła, że jej ograniczona mobilność nie pozbawi jej
dodatkowych dekoracji. Choć ma ich już sporo. Wysłała Ojca. Mój tato nie robi
zakupów tak jak ona, zawsze idzie z kartką. Nie przynosi do domu zbędnych i
przypadkowo napotkanych rzeczy, nie wrzuca do koszyka impulsywnie napotykanych
wzrokiem przedmiotów. Odkąd Zdzisława choruje pisze mu kartki:
Chleb,
kurczak, włoszczyzna, batonik, napój, sól, rzodkiewka, niespodzianka.
To,
że nie może wychodzić nie pozbawi jej przyjemności. Ojciec podstawowe produkty
nabywa szybko ale chcąc sprawić jej przyjemność kreatywnie spełnia ostatnią
pozycje na kartce. Raz są to kwiaty, raz owoc o jaki w tej aurze trudno. Z jego
praktycznym podejściem do zakupów jest to jednak bardzo kłopotliwe.
Wysłany
z kartką na której widniała pozycja „kurczaczki na stół” trafił na zagwozdkę,
bo nie wiadomo co takiego autorka spisu miała na myśli. Nabył żółte zwierzątka
ulepione z barwionego cukru. Całe święta zachodziliśmy w głowę, co to
jest?. Ulepione chyba przez niewidomych
stworzonka miały kształt kur, ale płaski żółty dziób, nad którym widniał
czerwony wąs w stylu Galliano. Każdy inny, unikalny. Pierwszy raz w życiu już w
trakcie świąt Zdzisława pozwoliła dzieciom na zjadanie dekoracji nazywanych
przez nas kaczkogęśmi lub kurokaczkami.
Jeden
dzień upłynął nam na oglądaniu starych zdjęć. Wszyscy wyrywali je sobie z rąk,
przypominając czas który upłynął bezpowrotnie. Podziwialiśmy szczupłe sylwetki
sprzed lat i rosnące nieubłagalnie dzieci. Światło dzienne ujrzały także
przetrzymywane przez moją siostrę moje listy z wojska, zapisane drobnym
maczkiem na kilku stronach. Nas wzruszała treść a dzieci doszukiwały się błędów
ortograficznych.
W sobotę
całe tłumy z koszykami sunęły przed oknem mojej siostry. Fajna jest ta tradycja
w Polsce. Wpatrywałem się w ludzi rozpoznając twarze znane mi z dwudziestoletniego
życia w tym mieście. Pani ze sklepu z dziećmi, sprzątaczka Hogata z podstawówki
z córką już teraz wyższą ode mnie i moi siostrzeńcy z biało nakrytym pakunkiem.
Ależ silnie się starzeje.
Śniadanie
wielkanocne zaczęliśmy przygotowywać już od szóstej rano, choć zacząć miało się
o dziesiątej. Pierwszy raz w życiu Zdzisława dała mi wolną rękę i tylko
wszystkiego doglądała z rzadka komentując. Udało mi się nawet usłyszeć
komplement do farszu w jajkach. Bardzo sprawnie mi to jednak szło i każda
przynoszona na stół potrawa najczęściej spotykała się z komentarzem: „za
wcześnie synek, bo obeschnie”. Byliśmy gotowi na czas, stawili się goście i
pierwszy raz w historii naszych świąt śniadanie trwało prawie siedem godzin. Święcone
Fumfel jadł z nami. Upojny zapach nad stołem zmienił się tylko na chwilę, bo
sięgając po kiełbaskę przyjarałem sobie włosy na ręce.
Z okazji
rocznicy ślubu mojej siostry do śniadania oglądaliśmy płytę z wesela zarejestrowaną
szesnaście lat temu. Ubaw przedni. Najpierw zaczęło się od komentowania
ówczesnej mody. Kiedy na ekranie pojawiło się błogosławieństwo Zdzisława
zaczęła płakać a moja siostra śmiać, zresztą tak jak na telewizorze. Wówczas z
tego obyczaju w domu zrobiła się niezła akcja. Normalnie w tym obrzędzie
uczestniczą rodzice i państwo młodzi. U nas błogosławili także dziadkowie,
dodatkowo wszyscy płakali. Izka bardziej bała się wtedy tego cyrku w domu niż przysięgi
przed ołtarzem i reagowała skrywanym śmiechem. Dziś mogła śmiać się na głos. Mama
reagowała równie nerwowo, choć przez łzy.
-
O matko jak ja byłam uczesana?.
-
Zamknij się teraz.
-
Przestań płakać, to śmieszne jest.
-
Nie dla mnie.
-
Dlaczego ta harmonia gra „Boże coś Polskę” w trakcie mojego błogosławieństwa?.
-
To jest „Serdeczna matko”!.
-
Jakaś ta melodia niewyraźna.
Dzieci
wpatrywały się z zaciekawieniem, bo połowy ludzi nie znają. Moja siostra
spieszyła jednak z wyjaśnieniami denerwując matkę jeszcze bardziej.
-
Mamo a ten pan co teraz robi?.
-
Nie żyje.
Do
oglądania dołączyli alarmowani smsami sąsiedzi obecni na weselu i zrobiło się bardzo
tłoczno. Kiedy przyszło do oglądania pierwszego tańca komplementów doczekał się
mój szwagier.
-
Pięknie tańczyłeś ten pierwszy taniec.
-
To był pierwszy taniec w moim życiu.
Po śniadaniu
szybko posprzątaliśmy i jak zawsze zacząłem ze Zdzisławą obgadywać wystrój
mieszkania.
-
Mamo a dlaczego ten kwietnik z drutu stoi na szafie?.
-
Bo to brzydkie.
-
To po co to kupiłaś?.
-
Podobało mi się.
-
Ta metaloplastyka ci się podobała?.
-
Tak.
-
Oddaj to komuś.
-
Wyniosę do skupu metali.
-
To chyba nie bardzo zarobisz, może kogoś to uszczęśliwi?.
-
Chcesz?.
W poniedziałek
oczekiwaliśmy na obiad u mojej siostry. Ja z ojcem przed telewizorem a Zdzisława
przy nieustająco dzwoniącym telefonie.
-
Co ty mówisz Teresa?, głośniej.
-
U Jacka było pogotowie, palce powykręcał.
-
Boże, już tam dzwonie.
-
Prima aprilis.
-
Ty jesteś głupia na starość.
-
Co robisz?.
-
Oglądam jedynkę. Kukulska śpiewa na Anioł Pański.
-
W Watykanie?.
-
A gdzie, w Kaliszu?.
-
Faktycznie. E, to już nie jest msza, to z Warszawy.
-
No to prima aprilis.
Telefon
na chwilę zamilkł i dołączyła do mnie i Ojca. Tato nadal zafascynowany
bogactwem Internetu sprawdzał ze mną czy to co sobie przypomni ja jestem w
stanie znaleźć.
-
Co wy tam oglądacie?.
-
Kalinę Jędrusik w sześćdziesiątym czwartym na festiwalu.
-
Widziałam na żywo.
-
Byłaś w Opolu?.
-
Nie.
-
W telewizji?.
-
Nie, w klubie w Szczecinie.
-
Widziałaś Jędrusik na żywo i nigdy mi nie powiedziałaś?. Wiesz, że ją
uwielbiam.
-
Ja poszłam na Jantar a ona też tam była.
No i
się zaczęło. Ojciec na przemian ze Zdzisławą przypominali sobie jakieś dawne
wykonania a ja je odszukiwałem. Tato udowodnił, że zna na pamięć tekst
dziesięciominutowej piosenki Grechuty, czym wprawił nas w osłupienie.
Mój
szwagier zastał nas przy kompie jak przyjechał po teściową. Zanim z nim wyszła
odwróciła się do mnie.
-
U Sabiny dzisiaj schabowe?.
-
Skąd wiesz jak nie wychodziłaś?.
-
Słyszę.
Kolejny
obiad i tona jedzenia. Moja siostra zaskoczyła eksperymentami kulinarnymi,
którymi pozytywnie oczarowała biesiadników. Może poza swoim synem, który za
kasę z urodzin zamówił nowy telefon i całe święta spędził na monitorowaniu
położenia kuriera. Pogoda w tym roku jednak nie sprzyjała spacerom i przez
mokre buty o mało się nie pochorowałem. Wieczór spędziłem z ojcem zgłębiając
przy łysze tajniki facebooka.
Rano
spacerek z psem. Po powrocie polecenie od mamy.
-
Synek idź do Lidla.
-
Co mam kupić?.
-
Masło, bułki, mleko i makaron.
-
Zapisz mi. Nie zapamiętam.
-
Cztery rzeczy na „M”.
-
Bułki nie są na em.
-
Małe bułki.
Pod
Lidlem zamieszanie. Ludzie biegają wrzucając charakterystyczne pomarańczowe
pudełka ze znaczkiem do bagażników w ilości hurtowej. Ominąłem ich, bo na mojej
liście nie było niczego pakowanego w ten sposób. Wewnątrz okazało się, że na
środku sklepu tłum wyszarpuje sobie towar. Ja wybrałem z pachnącego koszyka bułki
typu fitness (a jakże!) i poszedłem zobaczyć co się tam dzieje. Na plakatach
nad tłumem widniało kilka modeli sportowych butów, które już zmaterializowane
ludzie pazernie zagarniali do koszyków. Złapałem pierwszego, stojącego na półce
i wyrwał mi go stojący boso pan.
-
To moje!.
Nie
zjem ci – pomyślałem. Ale buty całkiem całkiem i cena bardzo przystępna. Do tej
pory nie wiedziałem, że ludzie monitorują te reklamowane promocje, ale okazuje
się, że tak. Obszedłem ten tłum, bo pomyślałem, że z moim popularnym numerem i
tak nic nie wydrapie. Z drugiej strony okazało się jednak, że pani która właśnie
powiedziała do telefonu: „wezme ci Anka te różowe, ty i tak wypychasz palce”
zostawiła pudełko z moim numerem.
W środku
upatrzony przeze mnie model z plakatu idealnie pasujący do stopy. Nabyłem. Przy
kasie spotkałem kolegę który też dzierżył pudełko z tym samym czarnym modelem. Ma
gust.
-
Po buty?.
-
Nie, po bułki. Przypadkiem kupiłem.
-
Ja też.
W domu
mama zrobiła kanapki w ilości pozwalającej mi objechać kraj bez uczucia głodu i
wyszedłem z walizką do taksówki czekającej pod domem.
-
Dzień dobry. Dworzec kolejowy.
-
Do domu?.
-
Tak.
-
Warszafka?.
-
Tak.
-
Przy budowlance pan robisz?.
-
Nie.
-
Ja to bym tam nie chciał mieszkać. Na taryfie to bym na pewno nie jeździł,
metrem bym se śmigał.
-
Mhm.
-
Zimno nie?.
-
Tak.
-
Ziemniaków młodych to panie w tym roku nie będzie.
-
Szkoda.
-
To się w marcu sadzi a teraz śnieg. Nawet normalne pyry bedo w cenach
pomarańczy.
-
Trudno.
Na dworzec
dojechaliśmy sprawnie, ale napotkałem kolejną atrakcję. Co może być
skomplikowanego w nabyciu biletu?. Podchodzisz, mówisz gdzie jedziesz i już!. Jednak
nie. Przede mną laska.
-
Czy jeszcze są zniżki jak się ma dwadzieścia cztery lata?.
-
Nie.
-
A jak studiuje?.
-
Są.
-
Ale nie studiuje.
-
Dokąd?
-
Warszawa.
-
Nie ma już miejscówek.
-
A na ten o trzynastej?.
-
Pięćdziesiąt cztery.
-
Miejsca?.
-
Nie, złote.
-
Ale ja tylko pytam.
-
A ja muszę wydrukować.
-
To chce pani?.
-
Nie.
-
To muszę anulować.
-
Poproszę na ten o jedenastej.
-
Proszę, stojące będzie.
-
Wie pan co, może poproszę jeszcze do Lublina?.
Co za
kretynka. Czy to Rossman, żeby wybierać?. Wiesz gdzie jedziesz, podejdź,
powiedz i już. Nie lubię ludzi.
W pociągu
pochłonęła mnie „Morfina”. Genialna książka, nawet kanapek nie zjadłem. Rozpakowałem
je za to w domu i okazało się, że jak zawsze mama dołożyła coś od siebie. Mały
twardy woreczek, który zwiastował orzeszki skrywał w środku kaczkogęś i list z
zapewnieniem miłości.
Są takie dni, że wszystko ma gorzki posmak, ciało nie może się zrelaksować i cały czas napięte jest jak struna a bicie swojego serca słyszy się głośniej niż muzykę w słuchawkach. I czasem wtedy znajduje się takie perełki jak Pana blog. Za naprzemiennie histeryczny śmiech i łzy w oczach (Litewska i Było nas trzech), ogromny ładunek ciepła, humoru i wytchnienia, bardzo serdecznie dziękuję.
OdpowiedzUsuńTo ja Pani dziekuje. Pozdrawiam.
Usuń