wtorek, 2 kwietnia 2013

JAK NABYŁEM NAJKI W LIDLU?.


            Zawsze, kiedy jestem u rodziców codziennie rano wychodzę z psem. Nie wiem czy to, dlatego, że chce dać odpocząć od tego obowiązku Ojcu i go wyręczyć dając mu pospać. Czy powodem jest poczucie winy, że to ja tego psa kupiłem, po czym postanowiłem się wyprowadzić. Pewnie po części jedno i drugie.

            Lubię jednak te poranne spacery z Fumflem, bo on jest bardzo interesującym członkiem naszej rodziny. Rano gapi się na mnie spode łba i czeka kiedy otworze oczy. Jak wstanę to biegnie pod drzwi i skacze odbijając się na czterech łapach robiąc w powietrzu półobroty. Zawsze mam wyrzuty sumienia, że się ociągam. Taki pies to ma przerąbane. Ja wstaje i idę do łazienki kiedy tylko zachce mi się siku. Jak za dużo wypije wieczorem to mogę wstać nawet dwa razy w nocy a pies zawsze czeka do rana. Więc taki na pół przytomny ubieram się szybko i biegnę z nim na dół.

            Denerwuje mnie tylko, kiedy biegnie przede mną i szczeka, bo boje się, że pobudzi sąsiadów. Nie da się go dogonić bo jest szybki i zawsze kilka razy popędzi mnie dając głos. Po pierwszej nocy w domu kiedy tylko wyszedłem z łazienki zacząłem się szybko ubierać bo pies wykonywał już w korytarzu półobroty. Kiedy zapinałem kurtkę z kuchni wychyliła się Zdzisława.

- Co ty się tak spieszysz?.
- Bo on później szczeka.
- Ze mną nigdy.
- To co mam zrobić?.

            Mama podeszła do psa trzymając w ręce garnek, który właśnie chowała do szafki. Pogroziła mu tym garnkiem jakby strofowała dziecko paskiem.

- Fumfel, masz zejść na dół po cichu. Nie wolno szczekać. Rozumiesz?.

            Wierzcie albo nie, ale po raz pierwszy zbiegał i czekał na mnie na każdym piętrze w absolutnym milczeniu.

            On ma już swoją trasę i ja musze tylko za nim iść tak jak codziennie idzie Ojciec. Patrzę na niego, bo jest fascynujący. Mówi się, że psy upodabniają się do swoich właścicieli. Nasz jest absolutnie jak nasza rodzina: ma grubą dupe i bardzo ładne włosy. Sika przynajmniej jedenaście razy. Leje na śmietnik, drzewa i znak z zakazem wyprowadzania psów. Dziwne to jest trochę. Zastanawiam się dlaczego nie odleje się raz porządnie tylko raz za razem po kawałku?. Browary wali po nocach czy jak?.

            Ojciec czasami się na niego denerwuje, ale jak raz zaginął na trzy dni to denerwował się tak jak wszyscy. Ludzie na facebooku rozsyłali jego zdjęcie po całym kraju, choć wiedzieliśmy, że jest gdzieś na osiedlu. Jak się znalazł to był przerażony a my wszyscy odetchnęliśmy z ulgą.

             W domu jak co roku zamieszanie przed Wielkanocą. Zdzisława nerwowa bardziej niż zwykle bo oczekując na operacje kolana ma jak najwięcej leżeć. Dla niej to jest kara najgorsza, zwłaszcza w takim okresie jak święta. Sąsiadki dodatkowo ją denerwują, bo co chwila jakaś przychodziła i informowała ja o promocjach żonkili, koszyczków i plastikowych kurczaczkach w prawdziwej trawie.

            Nie wytrzymała w końcu i postanowiła, że jej ograniczona mobilność nie pozbawi jej dodatkowych dekoracji. Choć ma ich już sporo. Wysłała Ojca. Mój tato nie robi zakupów tak jak ona, zawsze idzie z kartką. Nie przynosi do domu zbędnych i przypadkowo napotkanych rzeczy, nie wrzuca do koszyka impulsywnie napotykanych wzrokiem przedmiotów. Odkąd Zdzisława choruje pisze mu kartki:

            Chleb, kurczak, włoszczyzna, batonik, napój, sól, rzodkiewka, niespodzianka.

            To, że nie może wychodzić nie pozbawi jej przyjemności. Ojciec podstawowe produkty nabywa szybko ale chcąc sprawić jej przyjemność kreatywnie spełnia ostatnią pozycje na kartce. Raz są to kwiaty, raz owoc o jaki w tej aurze trudno. Z jego praktycznym podejściem do zakupów jest to jednak bardzo kłopotliwe.

            Wysłany z kartką na której widniała pozycja „kurczaczki na stół” trafił na zagwozdkę, bo nie wiadomo co takiego autorka spisu miała na myśli. Nabył żółte zwierzątka ulepione z barwionego cukru. Całe święta zachodziliśmy w głowę, co to jest?.  Ulepione chyba przez niewidomych stworzonka miały kształt kur, ale płaski żółty dziób, nad którym widniał czerwony wąs w stylu Galliano. Każdy inny, unikalny. Pierwszy raz w życiu już w trakcie świąt Zdzisława pozwoliła dzieciom na zjadanie dekoracji nazywanych przez nas kaczkogęśmi lub kurokaczkami.

            Jeden dzień upłynął nam na oglądaniu starych zdjęć. Wszyscy wyrywali je sobie z rąk, przypominając czas który upłynął bezpowrotnie. Podziwialiśmy szczupłe sylwetki sprzed lat i rosnące nieubłagalnie dzieci. Światło dzienne ujrzały także przetrzymywane przez moją siostrę moje listy z wojska, zapisane drobnym maczkiem na kilku stronach. Nas wzruszała treść a dzieci doszukiwały się błędów ortograficznych.

            W sobotę całe tłumy z koszykami sunęły przed oknem mojej siostry. Fajna jest ta tradycja w Polsce. Wpatrywałem się w ludzi rozpoznając twarze znane mi z dwudziestoletniego życia w tym mieście. Pani ze sklepu z dziećmi, sprzątaczka Hogata z podstawówki z córką już teraz wyższą ode mnie i moi siostrzeńcy z biało nakrytym pakunkiem. Ależ silnie się starzeje.

            Śniadanie wielkanocne zaczęliśmy przygotowywać już od szóstej rano, choć zacząć miało się o dziesiątej. Pierwszy raz w życiu Zdzisława dała mi wolną rękę i tylko wszystkiego doglądała z rzadka komentując. Udało mi się nawet usłyszeć komplement do farszu w jajkach. Bardzo sprawnie mi to jednak szło i każda przynoszona na stół potrawa najczęściej spotykała się z komentarzem: „za wcześnie synek, bo obeschnie”. Byliśmy gotowi na czas, stawili się goście i pierwszy raz w historii naszych świąt śniadanie trwało prawie siedem godzin. Święcone Fumfel jadł z nami. Upojny zapach nad stołem zmienił się tylko na chwilę, bo sięgając po kiełbaskę przyjarałem sobie włosy na ręce.

            Z okazji rocznicy ślubu mojej siostry do śniadania oglądaliśmy płytę z wesela zarejestrowaną szesnaście lat temu. Ubaw przedni. Najpierw zaczęło się od komentowania ówczesnej mody. Kiedy na ekranie pojawiło się błogosławieństwo Zdzisława zaczęła płakać a moja siostra śmiać, zresztą tak jak na telewizorze. Wówczas z tego obyczaju w domu zrobiła się niezła akcja. Normalnie w tym obrzędzie uczestniczą rodzice i państwo młodzi. U nas błogosławili także dziadkowie, dodatkowo wszyscy płakali. Izka bardziej bała się wtedy tego cyrku w domu niż przysięgi przed ołtarzem i reagowała skrywanym śmiechem. Dziś mogła śmiać się na głos. Mama reagowała równie nerwowo, choć przez łzy.

- O matko jak ja byłam uczesana?.
- Zamknij się teraz.
- Przestań płakać, to śmieszne jest.
- Nie dla mnie.
- Dlaczego ta harmonia gra „Boże coś Polskę” w trakcie mojego błogosławieństwa?.
- To jest „Serdeczna matko”!.
- Jakaś ta melodia niewyraźna.

            Dzieci wpatrywały się z zaciekawieniem, bo połowy ludzi nie znają. Moja siostra spieszyła jednak z wyjaśnieniami denerwując matkę jeszcze bardziej.

- Mamo a ten pan co teraz robi?.
- Nie żyje.

            Do oglądania dołączyli alarmowani smsami sąsiedzi obecni na weselu i zrobiło się bardzo tłoczno. Kiedy przyszło do oglądania pierwszego tańca komplementów doczekał się mój szwagier.

- Pięknie tańczyłeś ten pierwszy taniec.
- To był pierwszy taniec w moim życiu.

            Po śniadaniu szybko posprzątaliśmy i jak zawsze zacząłem ze Zdzisławą obgadywać wystrój mieszkania.

- Mamo a dlaczego ten kwietnik z drutu stoi na szafie?.
- Bo to brzydkie.
- To po co to kupiłaś?.
- Podobało mi się.
- Ta metaloplastyka ci się podobała?.
- Tak.
- Oddaj to komuś.
- Wyniosę do skupu metali.
- To chyba nie bardzo zarobisz, może kogoś to uszczęśliwi?.
- Chcesz?.

            W poniedziałek oczekiwaliśmy na obiad u mojej siostry. Ja z ojcem przed telewizorem a Zdzisława przy nieustająco dzwoniącym telefonie.

- Co ty mówisz Teresa?, głośniej.
- U Jacka było pogotowie, palce powykręcał.
- Boże, już tam dzwonie.
- Prima aprilis.
- Ty jesteś głupia na starość.
- Co robisz?.
- Oglądam jedynkę. Kukulska śpiewa na Anioł Pański.
- W Watykanie?.
- A gdzie, w Kaliszu?.
- Faktycznie. E, to już nie jest msza, to z Warszawy.
- No to prima aprilis.

            Telefon na chwilę zamilkł i dołączyła do mnie i Ojca. Tato nadal zafascynowany bogactwem Internetu sprawdzał ze mną czy to co sobie przypomni ja jestem w stanie znaleźć.
- Co wy tam oglądacie?.

- Kalinę Jędrusik w sześćdziesiątym czwartym na festiwalu.
- Widziałam na żywo.
- Byłaś w Opolu?.
- Nie.
- W telewizji?.
- Nie, w klubie w Szczecinie.
- Widziałaś Jędrusik na żywo i nigdy mi nie powiedziałaś?. Wiesz, że ją uwielbiam.
- Ja poszłam na Jantar a ona też tam była.

            No i się zaczęło. Ojciec na przemian ze Zdzisławą przypominali sobie jakieś dawne wykonania a ja je odszukiwałem. Tato udowodnił, że zna na pamięć tekst dziesięciominutowej piosenki Grechuty, czym wprawił nas w osłupienie.

            Mój szwagier zastał nas przy kompie jak przyjechał po teściową. Zanim z nim wyszła odwróciła się do mnie.

- U Sabiny dzisiaj schabowe?.
- Skąd wiesz jak nie wychodziłaś?.
- Słyszę.

            Kolejny obiad i tona jedzenia. Moja siostra zaskoczyła eksperymentami kulinarnymi, którymi pozytywnie oczarowała biesiadników. Może poza swoim synem, który za kasę z urodzin zamówił nowy telefon i całe święta spędził na monitorowaniu położenia kuriera. Pogoda w tym roku jednak nie sprzyjała spacerom i przez mokre buty o mało się nie pochorowałem. Wieczór spędziłem z ojcem zgłębiając przy łysze tajniki facebooka.

            Rano spacerek z psem. Po powrocie polecenie od mamy.

- Synek idź do Lidla.
- Co mam kupić?.
- Masło, bułki, mleko i makaron.
- Zapisz mi. Nie zapamiętam.
- Cztery rzeczy na „M”.
- Bułki nie są na em.
- Małe bułki.

            Pod Lidlem zamieszanie. Ludzie biegają wrzucając charakterystyczne pomarańczowe pudełka ze znaczkiem do bagażników w ilości hurtowej. Ominąłem ich, bo na mojej liście nie było niczego pakowanego w ten sposób. Wewnątrz okazało się, że na środku sklepu tłum wyszarpuje sobie towar. Ja wybrałem z pachnącego koszyka bułki typu fitness (a jakże!) i poszedłem zobaczyć co się tam dzieje. Na plakatach nad tłumem widniało kilka modeli sportowych butów, które już zmaterializowane ludzie pazernie zagarniali do koszyków. Złapałem pierwszego, stojącego na półce i wyrwał mi go stojący boso pan.

- To moje!.

            Nie zjem ci – pomyślałem. Ale buty całkiem całkiem i cena bardzo przystępna. Do tej pory nie wiedziałem, że ludzie monitorują te reklamowane promocje, ale okazuje się, że tak. Obszedłem ten tłum, bo pomyślałem, że z moim popularnym numerem i tak nic nie wydrapie. Z drugiej strony okazało się jednak, że pani która właśnie powiedziała do telefonu: „wezme ci Anka te różowe, ty i tak wypychasz palce” zostawiła pudełko z moim numerem.

            W środku upatrzony przeze mnie model z plakatu idealnie pasujący do stopy. Nabyłem. Przy kasie spotkałem kolegę który też dzierżył pudełko z tym samym czarnym modelem. Ma gust.

- Po buty?.
- Nie, po bułki. Przypadkiem kupiłem.
- Ja też.

            W domu mama zrobiła kanapki w ilości pozwalającej mi objechać kraj bez uczucia głodu i wyszedłem z walizką do taksówki czekającej pod domem.

- Dzień dobry. Dworzec kolejowy.
- Do domu?.
- Tak.
- Warszafka?.
- Tak.
- Przy budowlance pan robisz?.
- Nie.
- Ja to bym tam nie chciał mieszkać. Na taryfie to bym na pewno nie jeździł, metrem bym se śmigał.
- Mhm.
- Zimno nie?.
- Tak.
- Ziemniaków młodych to panie w tym roku nie będzie.
- Szkoda.
- To się w marcu sadzi a teraz śnieg. Nawet normalne pyry bedo w cenach pomarańczy.
- Trudno.

            Na dworzec dojechaliśmy sprawnie, ale napotkałem kolejną atrakcję. Co może być skomplikowanego w nabyciu biletu?. Podchodzisz, mówisz gdzie jedziesz i już!. Jednak nie. Przede mną laska.

- Czy jeszcze są zniżki jak się ma dwadzieścia cztery lata?.
- Nie.
- A jak studiuje?.
- Są.
- Ale nie studiuje.
- Dokąd?
- Warszawa.
- Nie ma już miejscówek.
- A na ten o trzynastej?.
- Pięćdziesiąt cztery.
- Miejsca?.
- Nie, złote.
- Ale ja tylko pytam.
- A ja muszę wydrukować.
- To chce pani?.
- Nie.
- To muszę anulować.
- Poproszę na ten o jedenastej.
- Proszę, stojące będzie.
- Wie pan co, może poproszę jeszcze do Lublina?.

            Co za kretynka. Czy to Rossman, żeby wybierać?. Wiesz gdzie jedziesz, podejdź, powiedz i już. Nie lubię ludzi.

            W pociągu pochłonęła mnie „Morfina”. Genialna książka, nawet kanapek nie zjadłem. Rozpakowałem je za to w domu i okazało się, że jak zawsze mama dołożyła coś od siebie. Mały twardy woreczek, który zwiastował orzeszki skrywał w środku kaczkogęś i list z zapewnieniem miłości.

2 komentarze:

  1. Są takie dni, że wszystko ma gorzki posmak, ciało nie może się zrelaksować i cały czas napięte jest jak struna a bicie swojego serca słyszy się głośniej niż muzykę w słuchawkach. I czasem wtedy znajduje się takie perełki jak Pana blog. Za naprzemiennie histeryczny śmiech i łzy w oczach (Litewska i Było nas trzech), ogromny ładunek ciepła, humoru i wytchnienia, bardzo serdecznie dziękuję.

    OdpowiedzUsuń