Każdego roku w dzień dziadka
wspominam ich dwóch. Obu niestety już nie ma z nami, ale były to bardzo
interesujące postaci, dlatego chciałem wam o nich opowiedzieć. Niewiele mieli
ze sobą wspólnego. Obaj zupełnie różni, no może żony podobne charakterami. Obie
na nich wyzywały i trzęsły domami, ale to już taka rola kobiet w mojej
rodzinie.
ZYGMUNT
Tata
taty. Każdy jego dzień zaczynał się tak samo. Spacer po wszystkie wychodzące
dzienniki (tylko nie prawicowe) z Tofikiem na smyczy. Tofik był pięknym brązowo
białym spanielem, pamiętam do dziś jego zapach. Po powrocie, Tofik przez
dziadka nazywany Skowerkiem, kładł się na swoim miejscu a dziadek zasiadał na
fotelu w końcu stołu. Przed nim zawsze niesamowicie mocna herbata, popielniczka,
papierosy w tym jeden wetknięty w lufkę, najczęściej czarną od osadzającej się w
niej smoły, gazetka i książka.
Szczupły
z gładko przyczesanymi srebrnymi włosami i w okularach z grubymi szkłami
siedział w centralnym miejscu pokoju. Ręką sięgał do szuflady, w której miał
zapas fajek i inne gadżety a kawałek dalej w szafce ustawione stały kieliszki i
nalewka. Przed nim telewizor, w którym na zmianę leciały obrady sejmu i
telenowele jak dosiadała się babcia.
Moja
siostra z kuzynką, kiedy jeszcze były małe robiły mu kawały podobne do tych,
jakie Zdzisława ze mną mojemu ojcu, bo obaj działają rutynowo i jak coś im się zburzy
to jest śmiesznie. Matka ze mną przestawiamy na przykład ustawione buty ojca i
on się denerwuje, że coś jest nie tak. Izka z Moniką robiły dziadkowi bardziej
kreatywne kawały. Potrafiły równo zakleić mu gazetą okulary do czytania i jak
je nałożył czekały, kiedy się skapnie, że pomimo przewracanych kartek nie
zmienia mu się tekst, długo to trwało, ku uciesze dzieci. Potrafiły także
ściszyć mu telewizor z obradami sejmu i włączyć radio. Krzyknął wtedy do babci
- Janka chodź
zobacz jak ładnie dzisiaj w sejmie śpiewają.
Zawsze,
kiedy do niego przyjeżdżałem schodził do piwnicy po słoik z musem jabłkowym i
pozwalał mi zjeść cały (najczęściej litrowy). Nie nauczył mnie niczego
pożytecznego. W zamian kazał mi trzymać „kulosy” na stole i pamiętać zawsze, że
w kieszeniach trzeba mieć kasztany albo kamyszki, nie wiem do dziś, czy na
wypadek samoobrony czy profilaktycznie przeciwko reumatyzmowi.
Kiedy
chodziłem z plecakiem – kostką, które ozdabiało się tak, że każdy wyglądał inaczej,
zbierał dla mnie końcówki od zapalniczek, które później kombinerkami zaciskało się
na klapie. Poza tym były na nim jeszcze wielkie inicjały E.B., co w szkole
uważano nie niewłaściwe, żeby mieć markę piwa na plecach, ale u mnie chodziło o
Edytę Bartosiewicz.
Cały
życie (moje) kłócił się z moim ojcem o politykę. Waldek na czele związku
Solidarność, wielkopolska południowa, wyznawał Wałęsę, Zygmunt Urbana. Bardzo szybko
opuszczaliśmy czasami imprezy w tamtym domu, bo dziadek nie wytrzymał nigdy,
żeby nie wspomnieć o poczynaniach związkowców, na co ojciec odpierał zarzuty. Wszystko
zawsze kończyła Zdzisława i Janka. Jedna pokrzykując z kuchni, druga biorąc
męża pod pachę i mówiąc głośno dobranoc.
Pamiętam
taką sytuacje, że pojechałem do dziadka z ojcem i nie było z nami Zdzisławy. Zaczęli
oczywiście o polityce i jak dziadkowi brakowało już siły na nawracanie ojca,
spróbował z młodszym pokoleniem. Spojrzał na mnie z nadzieją ignorując na
chwilę ojca
-
A ty synek, na kogo będziesz głosował?
-
Tato on jeszcze nie ma nawet dwunastu lat
Ja jednak
zapytany o wybór przypomniałem sobie nazwisko z bilbordu przed naszym blokiem i
wypaliłem
-
Na Renatę Szynalską!
Na
moje szczęście albo bardziej dziadka okazało się, że ta Szynalska startowała z
listy SLD. Dziadek wyjął z szuflady zwitek pieniędzy i wsadził mi do kieszeni.
-
To dziecko to jedyna nadzieja w tej rodzinie.
Ojciec się wściekł i kazał mi te
pieniądze zwrócić, ale się opierałem, żeby oddać dopiero, co zgarniętą gotówkę.
Nie wiem czy przez dziadka czy z własnego przekonania głosuje zawsze bardziej w
lewo, ale przy każdych wyborach o nim myślę. Kupił moje głosy.
Dziadek
zawsze trzymał się raczej sztywno i nie pozwalał sobie na wygłupy, dlatego jak
zdarzały mu się wpadki był podwójnie śmieszny. Na jednej z rocznic ślubu uparł się,
że to on otworzy szampana. Na protesty babci
-
Oddaj to dzieciom Zygmunt
był
głuchy i chciał to zrobić sam. Trafił korkiem centralnie w klosz od żyrandola,
który potłuczony wpadł do sałatki na dole. Komentarz babci nie nadaje się do
przytoczenia.
Lepszy
numer zrobił, kiedy ufarbował sobie włosy. Z dziadkiem i babcią mieszkała
siostra mojego ojca, która całe życie miała rude włosy i używała jakiegoś
szamponu, który ten kolor podtrzymuje. Dziadek przy kąpieli pomylił butelki i
jak przyszliśmy siedział na swoim miejscu a jego srebrna fryzura była łaciata. Na
platynowej czuprynie odznaczała się ruda grzywka, tył i trochę nad uchem, ale z
córką się kłócił
-
Tata używałeś mojego szamponu
-
Ty chyba jesteś głupia, ja mam swój
-
Ten, co wziąłeś jest koloryzujący, masz rude włosy
-
Ty masz rude a nie ja, ja mam swój pokrzywowy.
I siedział
dumnie w cętkach.
Kiedy
umarł dziwnie się czułem, bo to była pierwsza w moim życiu śmierć kogoś tak
bliskiego. Nikt nie wiedział, co robić i Zdzisława postanowiła go ubrać, do
pomocy wzięła mnie. Bałem się jak cholera, ale jakoś mi tłumaczyła, że to
dziadek i dawałem radę. Zawiązałem na sobie krawat i nałożyłem go dziadkowi. Wszystko
szło dosyć gładko, aż przyszedł czas na marynarkę. Ręce miał złożone z przodu i
tej marynarki nie dało się włożyć. Zdzisława cały czas gadała do niego a ja nie
wiedziałem jak się zachować. Przy nas stała babcia.
Wierzcie
mi albo nie, ale w tamtym momencie przestałem się śmiać z takich rzeczy i na
własne oczy zobaczyłem jak działa takie gadanie do zmarłego. Do wszystkiego jak
w większości przypadków w naszej rodzinie przyczyniła się siła kobiet.
Zdzisława cały czas mówiła daj tata tę
rękę, jak tak będziesz bez marynarki, to nieładnie… Ja stałem jak
zamurowany. Babcia nie wytrzymała i ryknęła przy tym łóżku daj Zygmunt Zdzisi się ubrać normalnie, i ta ręka spadła. Ja uciekłem,
ale sama Zdzisława nie dałaby rady, więc przywołała mnie do porządku równie
gromko jak babcia dziadka i wszystko poszło jak należy.
CZESIEK
Trudno
byłoby powiedzieć Czesław, bo nikt nigdy chyba przy mnie tak do dziadka nie
powiedział. Zawsze był to Czesiek, ewentualnie jak zwracała się do niego druga
babcia Cechu. Mowa jest oczywiście o drugim dziadku, ojcu Zdzisławy, którą
zresztą nazywał Zdzichulątkiem.
To chyba
właśnie po nim mam to, że potrafię zrobić z siebie największego idiotę, żeby
tylko zobaczyć jak śmieją się ludzie. I często to robię. Dziadek uwielbiał jak
wszystkim było wesoło i pozwalał na dużo zabawnych rzeczy, w których
uczestniczył. Sam zresztą nawet niezupełnie zamierzenie był często bardzo
zabawny.
W piwnicy
miał wino, które sam robił. Zawsze brakowało mu butelek i końcówkę zlewał już do
najróżniejszych naczyń. Wykorzystywał do tego stare termosy i bidony. Te właściwe
butelki miał policzone, te pozostałe nigdy. Więc chodząc po ziemniaki razem z
Wojtkiem zawsze z tych dodatkowych coś upijaliśmy, raz udało nam się nawet upić
świnie, bo wlaliśmy im trunek do koryta.
Pamiętam
wieczory, kiedy siadał na środku korytarza w centralnej części domu i już wykapany
z mokrymi włosami pozwalał, żeby dzieci go czesały. Miał dość długie włosy, z
których można było stawiać rogi i robić kitki, wszyscy przewracali się ze
śmiechu i robili sobie z nim zdjęcia. Siedział dumny i szczęśliwy, że wszyscy
dobrze się bawią.
Był
i zawsze dla mnie będzie największym fanem Czesława Niemena, na którego nie
pozwalał mówić nic złego. Nawet na początku jego kariery, kiedy uważali go za
wyjca (Niemena, nie dziadka). Kiedy jeździliśmy na działkę w wakacje, dojadał
po nas słodycze, był ogromnym łasuchem. Nawet jak jakiemuś dziecku od upału z
patyczka spłynął lód, dziadek podnosił, dmuchał i zjadał – to nasza ziemia, tak nam tłumaczył. Ta ciągła chęć na słodycze
wynikała chyba z ubogiego dzieciństwa i czasów wojny, ale dzięki temu wiedzieliśmy,
że ma zawsze pełny barek cukierków i świeżych pączków upieczonych przez babcie.
Jak się później dowiedzieliśmy arsenał słodyczy miał także za łóżkiem.
Wyglądał
trochę jak borsuk, bo był okrągły i miał przylizane na gładko włosy. Dodatkowo był
zabawny przez swoje tchórzostwo. Nikomu nie pozwalał niczego nadepnąć na polu i
bardzo za to krzyczał, żebyśmy uważali. Kiedy raz strzelił piorun w słup niedaleko
pola, zostawił tylko za sobą ślad wydeptanej trasy, przez którą przebiegł. W razie
podobnego alarmu zawsze uciekając brał ze sobą dokumenty i pelisę, według niego
najcenniejsze rzeczy.
Pachniał
wodą kolońską WARS, albo BRUTALEM, zawsze mi się te zapachy kojarzą z
dziadkiem. Pomimo tego, że mieszkał w Szczecinie, morze zobaczył przed
siedemdziesiątką, stał obok wujka i powiedział
- Łe jery
Jacek ile to wody.
Odszedł
tak, że na koniec rozbawił całą rodzinę, pewnie był z tego dumny. Długo chorował
i opiekowały się nim trzy córki. Kiedy zmarł Zdzisława i Hania były poza domem,
w domu siedziała z nim Teresa, jak się okazało bardzo pomysłowa. Moja matka z
młodszą siostrą weszły do domu płacząc. Teresa kazała im iść pożegnać się z
tatą. Dziadek miał jedno oko otwarte, więc postanowiła położyć mu na nim pięć
złotych, żeby ładnie miał zamknięte usta obwiązała go szalikiem.
Moja
matka weszła z siostrą i zaczęły rżeć ze śmiechu, trochę w tym było na pewno nerwów,
ale obraz był wyjątkowy. Dziadek leżał z moneta na oku a na czubku głowy miał
kokardę z różowego szalika, - Kaczka
dziwaczka, jak to wtedy skomentowała moja matka. Pożegnać kazano się także
mojej ciężarnej wówczas kuzynce. Ona się opierała, że tam nie wejdzie, bo się boi,
ale jej kazały. Jak do niej dołączyły, klęczała przy łóżku i płakała, ze
śmiechu.
Założę się, że Czesiek był tym zachwycony.
Gdziekolwiek
teraz są, mam nadzieje, że jednemu nie brakuje codziennej prasy i fajek a drugi
siedzi po kolana w cukierkach i wszystkich rozśmiesza.
Wszystkiego najlepszego na dzień dziadka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz