sobota, 26 stycznia 2013

NAD MORZE POPROSZĘ


Moja siostra z mężem i dziećmi spędzają ferie w trójmieście. Dosyć mam już zimy, więc postanowiłem pojechać do nich na obiad. Kto by nie chciał pojechać nad morze, choćby na chwilę?. Głupol chyba. Okazyjnie nabyłem bilety na bus i w drogę.

            Czwarta rano dzwoni budzik, wstaje ochoczo choć niedawno się położyłem. Myśl o zapachu morza dodaje mi energii. Nawet jednodniowy urlop cieszy, jak za oknem jest taka parszywa szarówka. Szybki prysznic, mycie ząbków i jestem gotowy. Zerkam przez okno, ciągle leci biały syf, ale na dole taksówkarz już czeka i odśnieża samochód.

- Dzień dobry, na nazwisko Sobucki?
- Tak ,dzień dobry
- Metro Młociny poproszę
- A, to pan pewnie na ten autobus co tam jeżdżą, teraz wszyscy z tego korzystają, bo z tymi kolejarzami proszę pana to cholera wie co będzie, a tak to można sobie pojechać, ja to raz wożę na Młociny a raz proszę pana na Wilanowską bo ludzie to w różne kierunki se jeżdżą. Trudno tu u pana wyjechać , ja to dzisiaj wściekły jestem, bo wczoraj to najgorszy dzień miałem w całej swojej piętnastoletniej pracy, w życiu tak mało nie zarobiłem, ale tu się jedzie, ja nie znam tej strony Pragi, bo te drugą to jak własna rękę, pan tu dawno mieszka?
- Nie, niedawno (pomyślałem, że jak on tak będzie gadał to zwariuje)
- A no właśnie, cholery można dostać teraz z tymi radarami, pozawieszali wszędzie, że już jeździć się nie da, a jak nie ma tego radaru to stoją proszę pana gdzieś po krzakach, tak mnie ostatnio zhaczyli, że sześć punktów i trzysta złotych, nic się załatwić nie dało, bo we dwóch stali a tak to jakby jeden był, to może by się zachował jak człowiek i wziął ze dwie stówy nie?
- Tak
- Albo z tym tunelem proszę pana, dopiero jak zalało to pomyśleli, że można z boku zrobić trasę, ulica zawsze była, nie mogło tak być od początku?, ludzie by se jechali i tunelem i po trasie mniejsze korki by były a do łażenia to naród ma mało tras?, nie muszą nad wodą łazić, samochodów więcej niż ludzi jest codziennie, a teraz to pewnie wie pan otworzą tunel na nowo to zaraz te ulicę zamkną, cholery można dostać proszę pana
- Mhm.

            Dwadzieścia sześć minut ciągłego gadania, cena za kurs wystarczyłaby na kolejną podróż do Gdańska i powrotem. Ale dzisiaj się tym nie przejmuję. Ja jadę nad morze, będę biegał po piasku, robił siku na wydmę, jadł gofry, zbierał muszelki i wychodził z wody dopiero jak zsinieją mi usta. Dziś znów mam osiem lat, jadę na kolonie autokarem i nic nie zmąci mojej radości. Pamiętam, jak co roku jeździliśmy z Dominikiem nad morze i raz matka mu powiedziała, czego ma się nawdychać, on chciał zabłysnąć przed kolegami i jak tylko wysiadł w Darłówku z autobusu to głęboko zaciągnął się powietrzem i powiedział

- Ależ tu pachnie jodyną.

            Zimno na dworze okropnie, ale ktoś pomyślał, żeby otworzyć dworzec i ludzie mogą czekać w cieple. Niestety nie pomyśleli już o tym, żeby w środku choć jeden sklepik był otwarty bo na wszystkich jest napis „otwarte od 11”. Nie ma nawet automatu z napojami, albo innymi batonikami i wiem, że będę jechał głodny i bez gazetki. Dookoła za to wielki świat. Ochroniarz monitoruje dworzec jeżdżąc na tych takich dwóch kółkach z badylem, co to nie wiadomo jakim cudem się to nie wywraca. Wszędzie szkło i metal, światła niebieskie, wyświetlacze dotykowe ze stroną ZTM.

            Muszę się dowiedzieć skąd startuje mój autobus, bo pomimo tych ulepszeń nikt nie pomyślał, żeby na mapie, która zajmuje pół ściany zaznaczyć gdzie się znajdujemy, tak jak to się robi na w centrach handlowych. Na szczęście jakaś para obok mnie zaczyna gadać o Gdańsku, więc pójdę za nimi.

            Podjeżdża, pełny szał. Nie mam biletu, pokazuje maila z jakimś numerem w telefonie, zapraszają mnie na górę. Siadam z przodu, mam przed sobą wielką szybę, na górze światełko i klima, jak w samolocie. Siadam w wygodnym fotelu, pokrytym pachnącą skają a nie tapicerką o zapachu wszystkich poprzednich pasażerów, klikam w telefon, okazuje się, że działa wi fi, lubię to. Niestety naprzeciwko mnie siada mamusia z córeczką i mordy im się nie zamykają nawet na sekundę. Dodatkowo mówią tak głośno, że mogłyby siedzieć w dwóch różnych końcach samochodu i też by się słyszały. Zmieniam miejsce. Siadam na środku, nikogo nie ma za mną ani przede mną, spokój. W radio Kowalska śpiewa „Wyrzuć ten gniew”, wyrzucam. Jedziemy.

            Chwilę bawię się netem, ale co zerkam za okno to strasznie mnie muli. Zmieniła się ta trasa odkąd ostatnio tędy jechałem, wyświetla się wszystko na tablicach zawieszonych wysoko, które przelatują nam co chwila nad głowami, bo też siedzimy wysoko. Na jednej z tablic miga napis „Zzz”, chyba jeszcze śpi ta ulica. Jednak jak podjeżdżamy bliżej okazuje się, że to trasa S7 i temp. -7, 7°C. W nocy świecą się tylko te wszystkie Biedronki, Lidle i Tesco, co przypomina mi, że musze na niedziele kupić wino na kolację u Szpary.

            Tak zwane „kolacje na trawie” organizowane przez Szparę, są wariacją na temat kolacji, jakie wydawała Hiacynta Bukiet, tyle, że jej były przy świecach i strasznie poważne. U Szpary jest mnóstwo śmiechu, jedzenia i wina. Najlepsze jest właśnie z Tesco, bo tam sprzedają białe wytrawne na kartony, za grosze. Ja nie rozróżniam specjalnie smaków win, ale ci co się na tym znają, mówią, że to z Tesco mogłoby konkurować z niejednym winem stołowym w dobrym hotelu.

            Nagle słyszę za sobą zbliżające się i ciągle powtarzane „proszę bardzo”. Okazuje się, że miła pani stewardessa w tym pojeździe roznosi rogaliki. Sytuacja powtarza się jeszcze kilkakrotnie, bo częstuje nas jeszcze herbatnikami, soczkami i żeby dopełnić szczęścia przynosi jeszcze lody. Prawdziwe wakacje. Gdyby ten autobus mógł latać, byłby najlepszym środkiem transportu.

            Przysypiam. Zamiast szalika zabrałem arafatkę, żeby móc się nią przykryć. To fascynujące, że gdziekolwiek byśmy nie zasypali musimy się przykryć. Niezależnie od tego, czy jesteśmy w Egipcie, czy zasypiamy na plaży, przykrycie jest konieczne, może być samo prześcieradło, ale coś musi być. To się chyba wiąże z jakimś poczuciem bezpieczeństwa czy coś takiego. Zasypiam.

            Budzę się, kiedy dojeżdżamy już do Gdańska. Stewardesa rozmawia z kierowcą o wypadkach drogowych a ja dłubie w telefonie, żeby zdążyć zameldować się na facebooku. Kiedyś wysyłało się kartki z wakacji, teraz się meldujemy. Podobno nie jest to najmądrzejsza rzecz, bo jak ktoś wie gdzie mieszkasz a meldujesz się w innym mieście to wiadomo, że twoje mieszkanie stoi puste, co może zachęcać do włamania. Ale co niby mieliby u mnie kraść?. Najcenniejszą rzecz, jaką ostatnio nabyłem mam na sobie. Mój idol Robert Górki pisał, że „na wyprzedaży za pół ceny możesz kupić coś, czego normalnie za darmo byś nie wziął”. Nie zgadzam się, nabyłem kaszmirowy sweter za dwadzieścia trzy złote, przeceniony z trzystu.

            Szybka przesiadka do kolejki, kilka minut i jestem w Sopocie. Rodzina czeka na mnie już na peronie. Kierunek – molo. Pierwsze co zwraca naszą uwagę to słońce. Oślepia i grzeje. To takie przyjemne uczucie, od razu robi się dobrze, po tym jak w Warszawie nie ma go już od półtora miesiąca. Molo jest skute lodem, ale wygląda pięknie. Dookoła zamarznięte morze. Na plaży rowerzyści i biegacze wykorzystują dwumetrowy pas piasku, jaki został przy wodzie, reszta pokryta śniegiem wykorzystywana jest przez narciarzy. Zabawnie to wygląda jak w miejscu, które zwykle kojarzy się z roznegliżowanymi plażowiczami teraz okupowane jest przez miłośników nart.

            Kolejnym celem jest bar „Przystań”. Każdy kto był w Sopocie wie o tym miejscu oddalonym kilkaset metrów od molo. Słyną na całą Polskę ze swojej „Zupy rybaka”. Poza nią na nasz stół trafiają także pstrągi, smażone niesolone śledzie, które chrupie się w całości, nawet ogon smakuje jak chips. Koreczki w kaszubskim stylu, zawijane roladki kartuskie, szprotki i wiele wiele innych, trzy razy domawiamy, bo nikt z nas nie może nasycić się tymi pysznościami, nawet mój siostrzeniec wciąga wielkiego pstrąga a nie jest to jego ulubione danie.

            Szukamy miejsca, w którym będziemy mogli zjeść deser i napić się kawy, zanim się pożegnamy i będę wracał do domu. Izka znajduje lokal z napisem na szybie „grzaniec i ciasto”. Po wejściu okazuje się, że siedzą tam wyłącznie amatorzy grzańca, dodatkowo śmierdzi jak należy. Mój szwagier pyta w powietrze „czy ciasto jest smaczne czy takie jak zwykle?”.

            Wybieramy pewniaka. Warszawski Wedel jeszcze nigdy nie zawiódł. Zamawiamy taką porcje cukru w postaci deserów i czekolad, że energia z niego pozwoliłaby naszej piątce odśnieżyć trójmiasto. Ale jest pysznie.

            Spacerek, sesja zdjęciowa i czas do domku. Szybki pociąg do Gdańska, wizyta w jednej galerii i okazuje się, że zdycha mi telefon. Bez niego nie pokażę numeru, który uprawnia mnie do wejścia na pokład autobusu. Kładę plecak na murku i usiłuję aparatem zrobić zdjęcie numeru na ekranie. Podchodzę pod coraz to nowe latarnie i reklamy, żeby zdjęcie wyszło, ale nie chce. Kilkadziesiąt metrów dalej przypominam sobie, że zostawiłem plecak. Na szczęście jeszcze leżał a do autobusu udało mi się wejść.

            Pasażerowie inni niż rano. Wygląda teraz jak open space w wielkim biurowcu. Wszyscy powyciągali laptopy, tablety i podłączyli komórki, ja swoją też naładowałem. Do Ostródy śpię, nic się nie dzieje. Na pierwszym przystanku okazuje się, że siadło zasilanie w aucie i nie ma prądu. Kierowca spokojnie tłumaczy pasażerom na dole, że w razie czego zabierze nas autobus jadący za godzinę, o ile będą miejsca. Głupkowata laska, nowa stewardessa, rzuca co chwila przed siebie teksty w stylu „ale czad” i „niezła jazda”. Na szczęście ruszamy. Swoje głupie zachowanie rekompensuje roznoszeniem rogalików, wafelków, soczków no i lodów.

            Dojeżdżamy przed czasem. Biegnę z ludźmi do ostatniego metra, bo w tym mieście według włodarzy nic nie ma prawa działać w nocy. To nie Berlin czy Paryż, żeby łazić po knajpach i przemieszczać się w nocy. Tu wszyscy mamy w nocy spać a rano iść do pracy w urzędzie i walić stemplem od siódmej do piętnastej. Przesiadka w tramwaj, który staje po drodze oznajmia, że dalej nie jedzie, trudniejszy ten przejazd przez Warszawę niż cała podróż z nad morza. Podjeżdża nocny autobus i wylatuje na mnie ze środka młody chłopak w wełnianej czapce. Łapie go w ostatniej chwili, jest kompletnie zezowaty. Wpycham go do środka i sam się ładuje. Przygląda mi się dłuższy czas i przemawia

- Fajnie jest jak mnie tak trzymasz, tylko mnie nie bij
- Nie będę
- To czemu masz taką minę?
- Bo mi niewygodnie
- Aha

Wysiadamy na tym samym przystanku, ja maszeruje do domu, on trzyma się latarni, więc wracam.

- Dasz sobie radę?
- Tak
- To idę
- A znasz Bociana?
- Pewnie, kto nie zna
- To jest chłopie Przechuj
- Wiem
- Idziesz ze mną do niego?, co będzie chuj spał?
- Nie, idę do siebie, cześć.

Kładę się spać zmęczony i szczęśliwy, jak po urlopie. Ciekawe swoją droga kto to ten Bocian, musze tu poznać więcej ludzi.

p.s.
Jak ten Polski Bus rozwinie siatkę połączeń, to PKP będzie mogło sprzedać szyny do skupu metali, wystarczy im na odprawy dla pracowników.

4 komentarze:

  1. Ściana tekstu a przeczytałem. :) Ile kosztował bilet w te i wewte tym busem?

    OdpowiedzUsuń
  2. Masz naprawdę świetnego bloga :)
    Mam do Ciebie ogromną prośbę, może proszę o zbyt wiele, ale to bardzo ważne.
    Wymyśliłam pewną akcję na moim blogu, tak właściwie cały ten blog to już jedna wielka akcja!
    Jeśli zechcesz mi pomóc, albo przynajmniej się przyłączyć - obserwując, będę Ci niezmiernie wdzięczna. Wszystko jest napisane w najnowszej notce.
    Mogę zmienić świat tylko z tobą :)
    f-me-i-am-famous.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ja chętnie pomogę każdemu, ale u Ciebie strasznie głośno

      Usuń