poniedziałek, 24 grudnia 2012

KINGA



Okazuje się, że z końca świata nici, więc będziemy zmagać się z życiem nadal. Jestem już u mamy (obudzony o 6.30) i zaczynamy świętowanie. Pozostając w tym temacie chciałem przedstawić wam Kingę, bo z moimi świętami związana jest nierozłącznie.

            Znamy się od dzieciństwa. Wychowywaliśmy na jednym podwórku. Kiedyś mieszkała w innej klatce, teraz dzieli ścianę ze Zdzisławą. W związku z tym, że u mnie w domu nigdy nie było cicho, słyszy wszystko jak z drugiego pokoju. Zdzisława wie, jak ważna jest dla mnie przyjaciółka, więc zawsze zaraz po nakazie zdjęcia butów mówi: idź się przywitaj do Kingi. Ten sąsiedzki monitoring jest zróżnicowany, Kinga wie, że Zdzisława jest w domu, ponieważ ją słyszy. Ta natomiast wie tylko wtedy czy Kinga jest w domu jak zobaczy ją wchodzącą do siebie, bo w odróżnieniu od swojej sąsiadki jest bardzo cicha. Ale dziś o Kindze.

            To ucieleśnienie spokoju, klasy i skromności – przy tym daleka jest od przynudzania czy dystansu. Zawsze taka była. Nie odstawała od wszystkich na krok, ale wiedzieliśmy, że są rzeczy, których Kinga nie robi i nie ma jej, co do tego namawiać. Taką na przykład grę w „Palanta” można było jej zaproponować, ale jeżdżenie deskorolką po piwnicy już nie. „Podchody” mogła zaakceptować, ale w zabawie w więźniów z karcerem w drwalnikach absolutnie nie brała udziału. Sięgając pamięcią najdalej jak potrafię, widzę ją jak w wałkach na głowie, w wigilię jej komunii biegnie do koleżanki w bloku obok, podobny nietakt nigdy się nie powtórzył. 

            Ze wszystkich chłopaków na podwórku najwięcej styczności miała ze mną i Dominikiem.  Jesteśmy od niej o rok młodsi i w podstawówce (wszyscy chodziliśmy do jednej) na koniec roku szkolnego dostawaliśmy po niej książki, jak przystało na Kingę, bez adnotacji długopisem, zagięć czy choćby śladów palców. Szkoła nie była na tym podwórku jedyną rzeczą scalającą dzieci. Wszyscy rodzice pracowali w jednym zakładzie, toteż wszelkie wakacyjne kolonie spędzaliśmy razem. Nieznudzeni swoim towarzystwem dbaliśmy o to, żeby trafić na ten sam turnus a i do autokaru pchaliśmy się jednego. Kinga ze swojego rozsądku znana była od początku i jak się okazuje nie tylko dzieci to zauważały. Ja i Dominik na pierwszej kolonii nie okazaliśmy się dobrymi zarządcami swojej gotówki i przeputaliśmy wszystko w pierwsze trzy dni. Okazało się, że nasza starsza koleżanka nie dość, że bacznie nas obserwuje to ma jeszcze dla nas kasę od przewidujących rodziców, którą dała nam w drugim tygodniu kanikuły. Niestety w kolejnych latach było to dla niej zmorą, bo chodziliśmy za nią już drugiego dnia żebrząc o kasę. Lojalna była na szczęście bardziej wobec nas niż naszych matek i dawała kasę każąc przysięgać milczenie na ten temat po grób. Po czym okazywało się, że nie dawała nam jednak wszystkiego i jak w ostatnie dni mieliśmy kwaśne miny, miła dla nas jeszcze trochę siana. 

            Modne teraz imprezy ze wspólnym gotowaniem Kinga promowała już mając lat dwanaście. Dzieliła przepis na składniki, które na osobnych kartkach otrzymywał każdy, po czym przychodziliśmy do niej piec ciasto. Różne były tego efekty, ale dziś pozostaje tylko wspomnienie grupy dzieciaków wpatrujących się w szkiełko prodiża ze zdziwieniem; dlaczego to ciasto od czterdziestu minut jest surowe?. 

            Organizowała także sylwestrowe zabawy i inne oficjalne imprezy. Jednak na spanie pod blokiem w namiocie czy ciężarówce sąsiada namawiać jej nie było sensu. To dzięki jej mamie, pani Basi skompletowałem kostium do pierwszego sukcesu scenicznego. Pożyczyła mi perukę z kręconymi włosami a’la brązowa wersja Krystyny Loski, która założona tył na przód zdawała się być idealną Whitney Houston. Dzięki czemu Kaliska Mini Lista Przebojów miała zupełnie inny wymiar. 

            Zgodziła się być świadkiem na moim bierzmowaniu (Kinga, nie pani Basia) i pomimo obietnic, że nie będzie się śmiała z wybranego przeze mnie imienia trzymała na mnie drżącą rękę parskając za plecami, kiedy biskup mnie oliwił (czy namaszczał?). 

             Przez podstawówkę i szkołę średnią przyjaźniła się z Aldoną. Rzeczona Aldona była przez Kingę wplatana kilkakrotnie w moją egzystencję. Nie w głowie jej były amory i znajomości z płcią przeciwną, więc na okazje gdzie należało pójść w męskim towarzystwie, Kinga narajała jej mnie (sic!). Były to lata dziewięćdziesiąte, więc żółta marynarka czy lakierowane buty ze szpicem nikomu męskości nie odbierały. Pierwszy raz poszliśmy na Połowinki, to taka impreza w połowie szkoły średniej. Kinga ze swoim partnerem a ja z Aldoną. Moja towarzyszka nie miała ochoty na tańce i rozmowy, więc jak się napiła to odstawiono ją do domu. Partner Kingi miał ze mną kurtki w szatni na jednym numerku a zwinął się zaraz za Aldoną, więc zostaliśmy sami, ja w dodatku z dwiema kurtkami. Kinga jak zawsze trzeźwa bawiła się znakomicie a mnie obraz zaczął się rozmywać, więc ubrany w dwie kurtki poszedłem do domu. Kalisz to nie Nowy Jork, wszędzie chodzi się na nogach. Po przejściu trzech ulic zrobiło mi się gorąco i jedną kurtkę postanowiłem nieść w ręce. Zatrzymał się przy mnie radiowóz z podejrzeniem, że to okrycie komuś zwinąłem. Na szczęście wszystko dało się wytłumaczyć i jeszcze odwieźli mnie do domu. 

            Drugą imprezą była studniówka. Kinga zaproponowała mi ją zanim chyba jeszcze porozmawiała z Aldoną. Poszliśmy znowu w sprawdzonych parach. Kinga elegancko uśmiechała się i bawiła na balu, ja poza kilkoma tańcami z nią na rozrywkę nie miałem, co liczyć. Aldona wolała siedzieć przy stole. Mówiła, że w tej czarnej sukience czuje się jak wariatka i na znak buntu, jako jedyna nie wstała jak śpiewaliśmy sto lat ich wychowawczyni. Nawet ja stałem. Moja partnerka oznajmiła, że tej starej rury nigdy nie lubiła. Wychodząc nad ranem usiłowała wepchnąć do torebki banana: „siostrze wezmę, wiesz ile ja za ten bal musiałam zapłacić?”.  Mieszkała od naszego bloku jakieś pięćset metrów, więc odprowadzanie jej nie było trudne. Po studniówce około siódmej rano siedzieliśmy na murku za sklepem, pod którym stały już kosze, a z nich moja towarzyszka zwinęła jeden ciepły chleb i mleko w folii. 

Siedzieliśmy o świcie łamiąc chleb i popijając mlekiem z worka, starannie uważając żeby czarna suknia czy żółta marynarka nie ucierpiały na tej konsumpcji – jaka para, taki romantyzm.

            Niedługo później Kinga wyprawiła osiemnastkę. Długo można by pisać o obchodach tych urodzin, ale najbardziej utkwiło mi jedno. Po tańcach i częstych toastach nasz wspólny przyjaciel Dominik zleciał ze schodów wybijając sobie część zębów. Elegancko musiało być nadal, w końcu to impreza Kingi, więc wszyscy balowali w pokoju a ja siedziałem z Dominikiem w kuchni. To, że resztę wieczoru spędziłem trzymając miskę, do której pluł zębami mój przyjaciel nie znaczy, że zostaliśmy zapomniani przez gospodynie. Kinga donosiła nam wszystko, czym częstowano za ścianą. Dlatego w jednej ręce trzymałem miskę a druga usiłowałem jeść tort, Dominik za deser podziękował.

            Zdarzyło się także, że razem z Kingą poszliśmy na imprezę, jako para. Było to wesele naszego wspólnego przyjaciela. Na początku żałowałem, że poszedłem tam z Kingą. Jest fantastyczną towarzyszką wszelkich bali, bo lubi tańczyć, ja też. Jednak wesele, na którym byliśmy przypadało na okres mojej szczytowej formy (117kg) i trochę było mi ciężko. Ściekający po nosie pot nie robił na niej wrażenia i nie pozwalała mi zejść z parkietu. Kiedy była przerwa w tańcach miałem do wyboru jeść, albo palić. Wychodziłem na papierosa i jak słychać już było startujących muzyków czasu wystarczało tylko na szybka lufkę z panem młodym. Na moje protesty Kinga odpowiadała tylko: „wiedziałeś, że jak mnie zapraszasz to nie będziemy siedzieć, więc nie marudź”. Wyszliśmy ostatni, razem z parą młodą. Jedzenie dostałem do domu.
            Kilka lat temu Kinga pracowała w Szwecji. Namawiała mnie do odwiedzin, ale jakoś nie było nigdy czasu. Od wizyty nie udało się jednak wymigać jej mamie. W instrukcjach dochodzących zza morza było napisane:

„…Kuba bardzo cie proszę, odbierz moją matkę z dworca Centralnego i zawieź na Okęcie, poczekaj aż wsiądzie w samolot, bo ona jest tą podróżą przerażona…, Jeżeli będę mogła ci się kiedyś odwdzięczyć to powiedz tylko jak?” 

            Pani Basia jest równie spokojna, co Kinga, więc nie było to trudne zadanie. Gdyby to Zdzisława leciała to nawet stoicki spokój Kingi mógłby nie wytrzymać. Prośbę do niej miałem niedługo później. Był to rok, kiedy miałem fazę za oryginalne prezenty i poprosiłem koleżankę za morzem o zakup i dostarczenie do kraju szwedzkiej wersji Muminków, dla mojego kolegi, książkę naturalnie znalazła i przywiozła. 

            Mama Kingi przyjechała na Centralny przejęta i zdenerwowana: „Kuba, po co ona mi to robi?, tyle lat sobie spokojnie żyłam, żeby mi na starość własne dziecko kazało latać samolotami, jeszcze spadnę?”.  Kinga dzwoniła na przemian do mnie i do mamy, ją uspakajała a mnie dopytywała o szczegóły. Usiłowałem przekonać panią Basię, że z wakacji to się raczej trzeba cieszyć, ale była nieugięta. Paliła nerwowo papierosa i odsądzała Kingę od czci i wiary. Żegnała się ze mną, jakbyśmy mieli się już nigdy nie widzieć a kiedy odchodziła za bramką sam chciałem za nią polecieć. Na szczęście poznała kogoś w samolocie i droga upłynęła jej spokojnie.  Przy kolejnej podróży procedura miała być taka sama. Jednak pani Basia okazała się już doświadczoną globtroterką. Ucałowała mnie na powitanie po wyjściu z pociągu i w drodze na lotnisko zapewniała mnie, że niepotrzebnie po nią wyjechałem, bo sama by sobie poradziła. Nie wątpię, że tak by było, ale obiecałem Kindze. Rozmawiając ze mną pani Basia musiała jednocześnie odbierać dzwoniący, co chwila telefon, krótko odpowiadała, po czym wracała do rozmowy. Kiedy już staliśmy na lotnisku odebrała wyraźnie zdenerwowana: „dziecko nie rób ze mnie głupiej, wsiądę zaraz i przylecę, to samolot a nie rakieta na księżyc”. Pożegnała się ze mną jeszcze przed odprawą i nakazała wracać do swoich zajęć. W drodze powrotnej niestety już mnie nie fatygowano.

            Opowiadam wam o Kindze przy okazji świąt, bo odkąd wyprowadziłem się z domu, lat temu dziesięć widuję ja wyłącznie przy okazji świąt. Są różni ludzie, za którymi tęsknie w Kaliszu, ale spotykam się z nimi, co któryś przyjazd. Wyjście z Kingą jest integralnym punktem każdych świąt, tak jak wigilia czy śniadanie wielkanocne. Ja ze swoim wyglądem zmagam się, przyjeżdżając raz szczuplejszy raz grubszy a ona zawsze wygląda idealnie. Pęcznieje z dumy jak wychodzimy dwa razy w roku pod rękę i idziemy chodnikiem przed blokiem. Lokalni brenerzy zastanawiają się pewnie: gdzie ona ma oczy?, albo, co on takiego ma, że spacerują ze sobą od dziesięciu lat, ale niedane jest im rozumieć tę relację.

            Nową świecką tradycją urozmaicającą nasze wyjścia jest spotykanie pary przyjaciół Kingi. Od kilku lat mam przyjemność bycia ich gościem albo spotykać się z nimi w mieście. To jedno z takich małżeństw, na które patrzy się zastanawiając się, co też oni mogli robić, jak się nie znali?. On jest permanentnie uśmiechnięty i ciągle częstuje alkoholem, gdybym tu mieszkał pewnie byśmy się przyjaźnili. Ona natomiast to uosobienie słowa filigranowa. Żywy sobowtór Coco Chanel. Kiedy ostatnio ją widziałem miała na sobie biały kardigan zawiązany paskiem imitującym wstążkę, ciasno upięte czarne włosy i perły. Gdyby jeszcze tylko paliła papierosy byłaby jak 1:1. Look doskonałej elegancji, dla kontrastu przełamuje gospodarnością i ciepłem. Widzieliście kiedyś, żeby Coco Chanel namawiała ludzi na bigos i była zawiedziona, że nie chcą jeść ogórków?. Do prowadzenia otwartego domu i gościnności są doskonale przygotowani. To jedyni znani mi posiadacze pralki z programem „party”, zdolnym w czasie imprezy doprać i wysuszyć każdą oblaną winem koszulę czy spodnie. Oboje utrzymują także, że widzieli kiedyś jak Kinga potknęła się, czy poślizgnęła i wywaliła na imprezie. Nie pamiętam dokładnie, bo nie wierze, że coś takiego mogłoby mieć miejsce. Wałki przed komunią były ostatnią i jedyną wpadką Kingi. 

            Zanim kliknę enter i wszyscy będziecie mogli o tym przeczytać muszę założyć buty. Nie wiem czy Kinga siedząca w tej chwili za ścianą nie ma włączonego komputera?. Wiem, że jest w domu, bo przed chwilą byłem z psem i składałem życzenia jej mamie, spotkanej na klatce.

Mam jednak nadzieje, że na drinka ze mną pójdzie. 

p.s.
Od dziecka wiem, że Zdzisława jest spod znaku ryb, ale w tym roku mnie olśniło, że to muszą być karpie. Ludzie, co ona tu wyprawia. Nawet na przywiezionym przeze mnie wczoraj laptopie postawiła stroik.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz