czwartek, 27 grudnia 2012

RODZINA, ACH RODZINA


Kolejne święta za mną. Przejedzony, niewyspany, ale zaopatrzony w baterię słoików od Zdzisławy wracam do domu. Przeraża mnie to, że znowu chcę wam o tym opowiedzieć, bo świadczy to o coraz szybszym posuwaniu mnie przez czas, ale chyba każdy w końcu do tego dojrzewa, że rodzina jest najważniejsza.

            Żeby oszczędzić sobie wpychania się do pociągu i podawania bagażu przez okno pojechałem na dworzec Wschodni, gdzie pociąg był podstawiony. Miałem ze sobą walizkę, komputer i obraz. Wagonów stało całe mnóstwo, więc spokojnie mogłem sprawdzić, który przedział nie ma atrakcji w postaci skrzypiących drzwi, czy niedziałającego światła (Adaś Miałczyński to postać wzorowana na mnie). Taka atrakcja, zwłaszcza zimą, kiedy robi się ciemno o piętnastej, nie jest ciekawa. Siedzą wszyscy jak w okopie, kurczowo trzymając swoje podręczne bagaże a w oczach obijają im się mijane za szybą latarnie. Mizerna atrakcja.

            Dosiedli się ludzie, którzy zawsze na początku wyglądają na normalnych i się zaczęło. Spokojny chłopak naprzeciwko wyjął książkę z okładką sugerującą fantastykę, więc na rozmowę nie było, co liczyć. Chrząkająca kobieta „ czy mógłby mi pan jeszcze raz zdjąć torbę, bo zapomniałam krzyżówki” traktowała mnie jak lokaja, ale pocieszałem się, że błoto z kółek mojej walizki kapie prosto na jej marynarkę. Najgorsza jednak okazała się para z anglojęzycznym znajomym.

            Dlaczego ludzie uważają, że jak mówią w innym języku to muszą to robić głośniej?. To nawet nie jest najbardziej denerwujące, gorsze jest przeciągłe „ammmm”, kiedy brakuje im słowa. Jak nie wiesz, co powiedzieć to przemilcz!.

            Kalisz

            W domu jak zawsze. Tona jedzenia, muzeum dekoracji. Pierwszy przegadany do północy wieczór przy nieustająco pełnym stole. Rano pobudka, jak zawsze subtelnie.

            O szóstej rano Zdzisława myła blachę po pieczeniu mięsa w metalowym zlewie, o wpół do siódmej zapytała mnie jak długo zamierzam jeszcze spać?, po czym myślałem, że włączyła agregat prądotwórczy, który jednak okazał się suszarką do włosów. W kuchni naszykowane śniadanie i polecenie wyjścia z psem.

            W tym roku emocje jeszcze większe, bo zamiast kameralnych wigilii z najbliższą rodziną, jedną wielką postanowiła zrobić moja kuzynka. Od rana rumor, bo logistyką zajęli się najmłodsi. Karolina pojechała od rana pomóc cioci lepić pierogi a Maciej jeździł samochodem od domu do domu i zbierał przygotowane potrawy. Musiał przewozić garnki pełne sosów i zup niczego nie rozlewając. Humor jednak mu dopisywał, bo wchodził do domów śpiewając kolędy. Kiedy wychodził z dwoma garnkami od mojej siostry mówił do siebie: „następny przystanek Wojska Polskiego”.

            Zdzisławę ujął kolędą na wejściu, wiec zanim mu wszystko podała zdążyła się rozpłakać. Do wieczora komunikacja telefoniczna wrzała, na linii moja siostra i kuzynka konsultacje nie ustępowały:

- I jak ci idzie?
- Za chwile z nimi zwariuje. Wyjdźcie mi wszyscy z tej kuchni!
- Słuchaj, u nas na wigilii zawsze Bartek czyta Pismo Święte, to teraz chyba ty powinnaś
- Serio?
- Jesteś gospodynią
- Żebyś zaraz ty nie czytała
- Masz w domu?
- Jakaś książka się tu znajdzie.

            Pismo Święte oczywiście miała, czym przeraziła Mikołaja, swojego syna, który jest teraz najmłodszym z członków rodziny. Mikołaj dopytywał tylko czy te książkę będzie musiał przeczytać całą?. Co jego starszy brat kwitował: „Ty byś to czytał do marca”.

            Wieczorem zaczęliśmy się zjeżdżać. Pomimo natłoku zajęć, gospodyni witała wszystkich już przed domem z całą swoją rodziną. Zrobiło się bardzo podniośle i wzruszająco. Z błagań średniego pokolenia, żeby darować sobie dzielenie się opłatkiem nic nie wyszło i wszyscy zaczęli chodzić wkoło stołu, życząc sobie dosłownie wszystkiego.

            Żeby nie stresować najmłodszych, na prezenty zgodzono się już po zupach. Przy tylu gościach było sporo zamieszania, ale przy okazji strasznie wesoło. Moja kuzynka zbierała rozrzucane przez dzieci papiery i krzyczała: „dawajcie koperty do cioci”. Dzieci na początku układały forsę na talerzach, później upychały ja w kieszeniach.  

            Potraw nazbierało się tyle, że gdyby ktoś chciał choć spróbować wszystkich musiałby dysponować żołądkiem małego psa (podobno są najbardziej rozciągliwe). Powaga przy stole jakby trochę się rozładowała, bo Zdzisława dostała od mojej siostry apaszkę, którą zawinęła na usrpejowanej głowie i wyglądała jak Pop. Po czym wpadła na pomysł śpiewania kolęd.

            Moja siostra uciekła, ale do pomysłodawczyni dołączyła moja kuzynka, Karolina i babcia, która z racji wieku już nas nie rozpoznaje, ale tekst kolęd pamięta doskonale. W tle Kukulska czy inna Steczkowska miały zapodawać rytm, ale okazało się, że solistki przy stole tak wolno śpiewają refren, że jak kończyły to w podkładzie zaczynał się znowu. Tym sposobem, z pominięciem zwrotek „Chrystus się rodzi nas oswobodzi…” zostało zaśpiewane sześć razy. Przy „Gdy śliczna Panna…” Monika szturchnęła Zdzisławę, że nie ma sensu już śpiewać, bo wszyscy odeszli od stołu. Jak na komendę postanowili zapalić, pójść do łazienki i/lub zobaczyć, co dzieje się w innej części domu. Postanowiły śpiewać jednak nadal.

            Cztery pokolenia kobiet śpiewające kolędę mogłyby nawet wzruszyć, gdyby nie chwilowa sprzeczka o trzymanie rytmu pomiędzy Zdzisławą i Moniką:

- Ciocia, równo śpiewaj
- Ja zawsze śpiewam równo
- Aha
- Uważaj jak do mnie mówisz, ja ci dupę wycierałam gówniaro

To z kolei rozbawiło siedzącego obok mnie jej syna.

- Ciocia wycierała mamie dupę
- Z czego ty się śmiejesz?, ja wycierałem tobie

            Tu zaśmiać chciała się moja siostrzenica, bo ten, któremu zmieniałem pieluchy jest teraz ode mnie dwie głowy wyższy, ale zdała sobie sprawę, że ona jest jedną z najmłodszych na tej imprezie więc nie wiadomo, kto powie pierwszy, że pomagał jej.

            Bartek chodził wkoło stołu i pokazywał, jaką jakość mają jego nowe słuchawki. Wielkie nauszniki podłączone do swojego telefonu nakładał wszystkim i oczekiwał reakcji na niebywałą jakość dźwięku. Kiedy nałożył je gospodyni, jej syn pewien, że ona go nie słyszy powiedział:

- Monice to włącz coś z PRLu
- Ja ci gówniarzu za chwilę dam Monikę

            Okazało się, że słuchawki nie były jeszcze włączone. Speszony niepowodzeniem żartu wolał już uważać. Żeby się zrehabilitować spojrzał na mnie z góry i tubalnym głosem ryknął:

- Wujku, rybkę?
- Do mnie to jednak lepiej mów Kuba.

            Ciężko się odnaleźć w tytuowaniu ludzi na takim balu. Po mojej drugiej stronie posadzono inną ciocię Maćka, która to, jak się okazało równo dwadzieścia lat temu była sprawczynią mojej inicjacji alkoholowej na weselu jego matki. Nie chciała się do tego przyznać, ale większość przyznała mi rację. Zrehabilitowała się fantastycznym sernikiem, choć niedowierzając ciągle mnie dopytywała:

- Ja naprawdę cię upiłam?
- Tak, razem ze swoją siostrą
- Miałam wtedy czternaście lat
- A ja jedenaście
- I jak to się nam udało?
- Na początku butelki rozstawione były na wszystkich stolikach, dopiero później sprzątnięto je z tego, który przeznaczono dla dzieci, jedną schowałaś pomiędzy butelkami z napojami
- O rany, jak to się skończyło?
- Ojciec mnie wyniósł, byłem kompletnie pijany
- Serniczka?
- Pewnie. Siostrę pozdrów.

            Obserwowałem Mikołaja i Bartka grających w Gwiezdne Wojny przed telewizorem i pomyślałem, że to tak jakby teraz postanowili pójść sobie w jakieś ustronne miejsce zrobić butelkę. Niewesoła wizja, na szczęście pochłonęła ich gra.

            Pozwolono im włączyć tańce z telewizora na czymś, co chyba nazywa się Kinekt, ale bez głosu, w tle leciały kolędy. W połączeniu tworzyło to bardzo oryginalny zestaw. Dzisiaj w Betlejem doczekało się choreografii z YMCA, do Lulajże Jezuniu była Macarena a Gdy Śliczna Panna miało oprawę w postaci Gangam style.

            Smutne było to, że babcia już nas nie rozpoznaje i było nam na początku przykro, ale w tej rodzinie i to nie zmąciło atmosfery. Ja po piętnastominutowej rozmowie nie miałem już siły, ale zastąpiła mnie spokojniejsza moja matka z chustka na głowie:

- A ten to, kto?, Zapytała babcia pokazując mojego ojca
- Waldek, twój syn
- A ten?
- Twój wnuk, Kuba
- Taki stary?
- Co robić?
- A ty?
- Ja jestem twoja synowa
- Dobrze
- Zdzisia
- Miło mi, Janka.

            Kiedy moi rodzice zdecydowali się wyjść, zamówiono im taksówkę a oni poszli się ubierać. Minęła chwila i do pokoju wpadła Zdzisława płacząc ze śmiechu „ojcu ktoś ukradł kurtkę”. Wszyscy zaczęli się śmiać, podczas gdy tato nerwowo przekopywał zawalony płaszczami wieszak, mama tylko podgrzewała atmosferę „mówiłam ci Waldek, żebyś przyszedł w tej starej”. Okrycia oczywiście się odnalazły a reszta wieczoru upłynęła na wspominaniu dawnych czasów, co ułatwiało czerwone wino. Młodszemu pokoleniu o mało oczy nie wychodziły z orbit. Nie z powodu wina, tylko opowiadanych historii.

            Kiedy wychodzili już ostatni moja kuzynka chciała wszystkich obdarować kaszą, której wystarczy jej chyba teraz do kwietnia. Przysypiający jej syn chciał też powiedzieć dobranoc, ale usłyszał: „nawet pozwolę ci się posilić kieliszkiem wina, ale sprzątasz ze mną”.

            Kiedy podjechałem pod dom, dostałem smsa od Kingi, żeby do niej wejść. Pomyślałem, że wypije u niej drynia i wrócę spać do domu, ale to była zasadzka. U Kingi siedziała Coco Chanel z mężem i oświadczyli mi, że mam się ubierać, bo idziemy na pasterkę. Na moje protesty nie reagowała, choć mąż Coco usilnie błagalnym wzrokiem zachęcał mnie do opierania się temu pomysłowi, bo najwyraźniej na nabożeństwo o tej porze i po przeżarciu też nie miał ochoty.

            Ustaliliśmy, że idziemy tam na piętnaście minut i później możemy się napić. Pasterka wyglądała dokładnie tak jak sto lat temu, kiedy jeszcze na nie chodziłem. Ludzie, od których zalatuje nieprzetrawionym jeszcze alkoholem z czerwonymi twarzami stoją ze smutnymi minami. Z radością, jaką powinno być to święto nie ma to nic wspólnego, bo nawet ksiądz zamiast mówić o czymś przyjemnym do tych zebranych rodzin, nawijał o winnych odwracaniu się od kościoła liberalnych mediach.  
            Z nudów zacząłem się rozglądać. Mieszkałem w tym mieście dwadzieścia lat i nikogo nie znam. Za mną dwa pijane dresy, jeden z zezem, ale chyba tylko od upojenia, stały w towarzystwie kaliskiej Natalii Siwiec. Ta zaś na przekór zakazom postanowiła zebranym na mszy pochwalić się sinymi nogami. Przede mną Koreańczyk, który całą pasterkę sprawdzał aukcje na Allegro w komórce i pełno smutnych ludzi.

            Czekałem aż Kinga powie, że czas już wyjść, ale niestety odwróciła się do mnie mówiąc: „musimy zostać do końca, bo ktoś nas obserwuje”. Okazało się, że zaraz obok dresów stali rodzice Coco, dumni, że córka przyprowadziła znajomych na mszę. Stałem tam do końca. Najgorsze było klękanie, bo bałem się, że przejedzenie w połączeniu z temperaturą w kościele sprawią, że upstrzę posadzkę sosem grzybowym.

            Po wszystkim nie mieliśmy już ochoty na żadne drinki, tylko rozeszliśmy się do domów spać. Rano obudziła mnie Zdzisława, głodna informacji, o której wróciłem?.

- Późno przyszedłeś?
- Nie, zaraz po pasterce
- Byłeś w kościele?
- Nie mówmy o tym
- Bardzo ładnie
- Mamo pies w nocy gadał
- Naprawdę, co mówił?
- Nie wiem, jakieś niewyraźne to było. Spał w twoim pokoju
- Ale skarżył się?
- Trochę pretensji w tym było
- Lepiej z nim wyjdź.

            Dzień upłynął na jedzeniu i oglądaniu filmów z wigilii. Po raz pierwszy Zdzisława wyszła z inicjatywą spaceru w przerwie jedzenia, bo chyba myślała, że nie podchwycimy. Zdziwiła się, bo przytaknęła temu moja siostra i wszyscy zaczęli się ubierać. Robiliśmy zdjęcia, korzystając z samowyzwalacza, Zdzisława zjeżdżała z dziećmi ze zjeżdżalni, były nawet tańce na dworze. W pewnym momencie mama została trochę z tyłu gmerając przy papierosie:

- Synek ta twoja zapalniczka jest do niczego
- Dobra jest
- Pstrykam i nie działa
- Bo wzięłaś pendrajwa
- To wyrzucić?
-Nie
- A po co ci jak nie pali?.

            Wieczorem normalne już wyjście z Kingą, do którego w tym roku dołączył Dominik, który też kiedyś mieszkał w tym bloku i broił ze mną na podwórku.

            Wyglądał tak samo jak wtedy, kiedy miał osiem lat, tylko z doczepionymi długimi nogami. Ten sam entuzjazm, śmiech, zamiast żółtej oranżady miał przed sobą kawę a w ręce papierosa. Czułem się przez cały wieczór jakbym sam miał znowu kilka lat. Znowu jeździliśmy wszędzie na rowerach i robiliśmy rzeczy, na które teraz dzieciom nikt by nie pozwolił.

            Okazało się, że ocieraliśmy się o śmierć przynajmniej raz w tygodniu, włażąc na słupy i drzewa, które nawet teraz wydają nam się bardzo wysokie. Zabawnie jest wracać na ziemie, kiedy po pytaniu „co u Sylwii?” (jego młodszej siostry) pada odpowiedz „ona ma już siedmioletniego syna”. Opowiadał o Przystanku Woodstock z taką pasją, że choć spanie w namiocie i pogo to nie do końca moja bajka, to chyba w przyszłym roku odważę się pojechać. Nie ocenia on tego wydarzenia z pozycji widza. Jest czynnym wolontariuszem i z tego, co mówi, nieźle się tam napracują. Nawet jak mówi o nieciekawych sytuacjach i zdarzeniach, nie ma w tym cienia pretensji czy wyrzutu. Jest jeszcze bardziej szczęśliwy i uśmiechnięty, tak jak wtedy, kiedy parskaliśmy oranżadą na szybę lodówki w sklepie a później musieliśmy uciekać śmiejąc się i biegnąc przez boisko.

            Pierwszy raz od niepamiętnych czasów zapomniałem o stojącym przede mną piwie, zamiast którego spijałem mu słowa z ust. Kiedy chciałem coś zamówić kelner popatrzył na mnie dziwnie i nic nie powiedział. Okazało się, że zamykają. Uzupełnialiśmy opowiadane przez siebie historie stojąc jeszcze przed knajpą. Wróciłem do domu trzeźwy i szczęśliwy. Na kolejne spotkanie w Wielkanoc mamy ściągnąć jeszcze Piotrka, trzeciego z bandy.

            W drodze powrotnej opowiadałem Kindze jak wesoło minęły mi święta:

- Wiem, większość słyszałam przez ścianę
- Naprawdę jesteśmy tacy głośni?
- Jak twoja matka codziennie wychodzi z domu, to najpierw krzyczy „ja już idę”, później mówi do siebie na klatce, „ale zimno” a na koniec śpiewa do samego parteru
- Przynajmniej wiesz, że masz sąsiadów.

            Rano, kiedy pakowałem się do domu dopytywałem Zdzisławę o wciąż przybywające dekoracje w kształcie zwierzątek:

- Mama, tego tu jest coraz więcej, powyrzucaj trochę
- Czego jest więcej?
- Zwierzątek, cała szopka tu jest
- Gdzie?
- Wielbłąd, piesek, kaczka, gąsior, jeżyk…
- Jeżyka nie wywalę!
- …kogucik, zając, owieczka i jakaś podkowa, co na niej jest napisane?
- Golgota
- Pokaż. Good Luck!
- A co to znaczy?
- Powodzenia
- To na pewno nie wyrzucę.

p.s.
W Kaliszu jest w jednym z kościołów żywa szopka. Opowiadali sobie o niej wszyscy przy wigilii. Naprawdę są tam wielbłądy, ale jak przekazywała je przy stole jedna osoba drugiej to na końcu stołu opowiadano, że tam są też żyrafy.






                                                                                             Mikołaj i Batrek

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz