Na
siłowni znowu przyszedł czas na pomiar składu masy ciała. Wyświetlane kolejno
wyniki na migającej tablicy zaskoczyły w równym stopniu mnie i objaśniającego je
trenera. Patrzyłem przed siebie a On w te wyświetlacze, więc jak mnie zapytał
nie rozumiałem, o czym mówi:
-
rany, jak ty to zrobiłeś?
-
co?
-
ważysz ponad siedem kilo więcej od ostatniego pomiaru
-
oj
Były pewne przesłanki, że coś może być nie tak.
Kiedy szykowałem się na grobbing i szukałem koszuli, dwie pierwsze się nie
dopięły. Obwiniałem za to producentów proszków do prania, które niszczą moje
ubrania, kurcząc je i może w niewielkim stopniu firmę Wawel SA, producenta
czekolady Kasztanki, sprzedawanej w promocji w uniwersamie Grochów. A tu
proszę, okazało się, że proszki są ok., za to właśnie Wawel jest sprawcą mojego
upodlenia i obiektem mojej zemsty musi zostać.
Do myślenia dało mi także piątkowe spotkanie w
tramwaju z moim uczniem z liceum na Saskiej z czasów, kiedy w ramach praktyk
pedagogicznych, prowadziłem tam zajęcia z PO przez dwa tygodnie:
-
dzień dobry
-
dzień dobry
-
ale pan przytył
-
dziękuje
-
białeczko?
-
nie, kartofelki
-
ja wolę pączki
-
miłego dnia.
Podły szczeniak. Dziwnie na mnie patrzył, a trzeba
Wam wiedzieć, że w tramwaju linii 9 należy wyjątkowo uważać, bo według raportu
Zarządu Transportu Miejskiego to właśnie na tej trasie a nie jak dotychczas w
175 najczęściej okradają ludzi.
Siedem kilo to jest jednak sporo pracy, zwłaszcza,
że pomiędzy poprzednim a ostatnim mierzeniem był sezon rowerowy. Przez cały
okres, kiedy jest ciepło i sucho nie korzystam z komunikacji miejskiej a i w
weekendy przez cały dzień jeżdżę na rowerze, więc skąd?.
Naprowadził mnie ostatni konkurs Gazety Co Jest
Grane, na najlepsze jedzenie w Warszawie, podawane na stojąco. Zdałem sobie
sprawę z tego, że kiedy jestem tak wygodnie mobilny jak na rowerku, lubię
odwiedzać przybytki ze smakołykami. Ale jak tu nie zajechać na coś smacznego,
jak ja po drodze mam:
Bar na stojąco, naprzeciwko ministerstwa finansów,
gdzie wszystko podają z bemarów a nie napromieniowane mikrofalą a kotlet
mielony jest wielkości dłoni, do tego kompocik zamiast coca coli.
Później sok z
marchewki i jabłek na Nowym Świecie i kawałek dalej rozdarcie serca czy dawać
zarobić Gesslerowi, który podobno okrada miasto, czy nie?, ale kanapka z
awanturką w bułce pełnej masła kusi silnie.
Dalej wjazd na starówkę i gofry z dżemem i śmietaną,
które smakują tak jakby jeść chmurę na waflu, za każdym razem kuszą jak po
trawie.
Obok od lat sprzedawana bułka z gorącym farszem z
pieczarek, parząca podniebienie, ale pachnąca smażoną cebulką.
Nie bardzo rowerowa restauracja, ale za to z pyszną
żydowską kuchnią jest Pod Samsonem. Pozwalają przypiąć pojazd do płotu i zjeść
kawior po żydowsku z siekanej wątróbki z jajkiem i być obsłużonym przez
fantastyczne kelnerki, wiedzące lepiej od ciebie, na co masz ochotę. Zamówiłem
tam kiedyś sałatkę, na co kelnerka się uśmiechnęła i powiedziała: taki chłop i sałatkę?, po czym
przyniosła mi zrazy z kaszą.
Stamtąd zjeżdża się po kamiennej drodze do parku
fontann na napoje z szaf na monety i hotdożki z parującego wózka. Powrót do
centrum i starter: mini kebab, takie zawiniątko z mięskiem na Jerozolimskich.
Zauważyć należy prawidłowość w zdrabnianiu nazw
potraw, co jednocześnie wiąże się z wyniesieniem ich na wyżyny ambrozji.
Hotdożek smakuję o wiele bardziej niż hot dog a kompocik czy kisielek zachęcają
dużo mocniej niż kompot i kisiel. Artur jak spotyka się ze mną na najlepszą
jajecznice w warszawie, rozrzewniony zawsze prosi o dodatkowe masełko.
Ale wracając do pedałowania. Dalej jedziemy na plac
Zbawiciela i możemy spokojnie postawić rower między stolikami Charlotte, a
zjeść możemy tu już naprawdę wszystko, od granoli i omlecika rano, po
popołudniową kanapeczkę z butelką wina za dwadzieścia dziewięć zeta, tylko po
tym trzeba wolniej jeździć.
Belgijskie frytki na polnej każą na siebie czekać
tak długo, że jak krążymy sobie rowerkiem po chodniku praktycznie spalamy to z
Charlotte. I ruszamy dalej Puławską, najpierw Grycan i lody makowe, pięć minut
pedałowania bicyklem i jesteśmy w Burger Barze.
Wszystko świeże jak na polanie, trzeba czekać na
kanapkę czterdzieści minut, ale mało, że bułki wypiekają na miejscu to za tą budą
zabijają chyba krowy, bo ta świeżość aż pachnie, dodatkowo tam często siedzi
Maria Peszek i pilnuje roweru jak pójdzie się wysikać za budą, te lody makowe.
Nasyceni hamburgerkiem i nachosami, jedziemy znowu
do centrum.
Na chmielnej zupa ze ściery. Nazwana tak przez Szparę zupa Pho, bo
jak poszliśmy tam pierwszy raz w czasie dwudziestostopniowego mrozu, otworzyła
tylko drzwi i zamknęła mówiąc, że śmierdzi tam brudną ścierą. Teraz zapach
wydaje nam się upojny i możemy tam przesiadywać non stop, wyławiając pałeczkami
chrupiące pierożki z gotującego wywaru.
Obok, na deser, ciepłe pączki. Na Nowym Świecie
pieczony kartofelek z gzikiem, żeby mieć siłę na przeprawę przez most do domu.
Po drodze, żeby nie zasłabnąć zajechać należy do
Wurst Kiosku, na niemiecką kiełbaskę curry z małymi fryteczkami, można tam też
specjalnym żelem odkazić sobie ręce, co na rowerze jest bardzo istotne, a
niegrzecznie byłoby tak sobie umyć łapy nic nie zamawiając, więc kiełbaska jest
jak znalazł. Poza tym jak stoi w okienku młody koleś to człowiek czuje się tak
dopieszczony jakby kupował Rolls Royce’a.
Posileni pachnącym tłuszczykiem we flaczku jedziemy
sobie malowniczymi uliczkami Saskiej Kępy uważając na barierki pomalowane na
szaro, których nie widać po zmroku i uważamy, żeby nie wyrżnąć na pysk.
Zajeżdżamy do ToTu, małego barku prowadzonego przez miłą chińską parę.
Nie mówią po polsku, nie mówią po angielsku, ale nie
na pogaduchy tam przybywamy, aldentne pierożki o tysiącu nadzień w oryginalnym
kształcie sakieweczki nie dają się zapomnieć. Moje ulubione z mięsem pan lepi
na oczach gości i wstawia w bambusowym koszyku na parę. Przy akompaniamencie
ludowej muzyki chińskiej puszczanej na przemian ze Szwagierkolaską oczekujemy
na swój koszyczek. Pierożka takiego należy docisnąć językiem do podniebienia,
żeby pozwolić na wypłynięcie gorącego płynu, jaki wytworzył się w środku – nieuniknione
– jak mówi Brad Pitt.
Jak widać lubię jeździć na rowerze, więc za jakie
grzechy mam teraz zamienić oglądanie „Ugotowanych” na „Mam piętnaście lat i
ważę dwieście kilo”?.
Do zgłoszenia kilku swoich ulubionych miejsc z
przekąskami zachęcił mnie wpis na forum konkursu. Jakiś bardzo szczery chłopak
napisał: „Polecam kebab Sapaya przy
dworcu Centralnym, kurczak zawsze spoko, choć raz porządnie się po nim
posrałem.” Trudno o bardziej szczerą ocenę, jednakowoż klientów cierpiących
na zaparcia może to jednak skusić.
W tej materii
moje doświadczenie sięga dzieciństwa. Nigdy nie umiałem wymiotować i jak już
zjadłem za dużo, uwalniałem to z południowej strony. Zaczęło się przygodą z
moim kuzynem, kiedy to, jako mały chłopiec jeździłem z Kalisza na wakacje do
Szczecina i z Wojtkiem równie żartym jak ja ruszaliśmy szlakiem gastronomii
szczecińskiej. Kieszonkowe pozwalało nam odwiedzić Mc Donaldy i Pizze Hut,
których w Kaliszu jeszcze wtedy nie było a na deser doprawiliśmy się
pasztecikami z mięsem podawanych z kubkiem barszczu, których w Kaliszu nie ma do
dziś. Ja narobiłem w spodnie gmerając kluczem w drzwiach domu, Wojtek już w
środku.
Kolejna tego typu przygoda spotkała mnie po
indyjskim obiedzie rok temu. Nie trawię mleka, ale uwielbiam. Sosy w tej
knajpie podrasowane były mleczkiem kokosowym i kiedy już byłem blisko domu
zaczęło się bulgotanie w brzuchu. Stałem na pustym parkingu kontemplując niebo,
bo wiedziałem, że jak ruszę nogą to będzie po zawodach. Do klatki miałem
dwadzieścia metrów i przemierzałem tę trasę po kilka kroków przez trzydzieści
minut. Wszedłem do windy i wjechałem na swoje piętro, kiedy się otworzyła
zobaczyłem, że stoją tam ludzie, ale nie mogłem wysiąść, bo jak ruszyłbym nogą
byłby koniec. Ludzie stali przyglądając się, co robię, drzwi się zamknęły i
zjechałem na dół. Kiedy wjechałem po raz kolejny ludzi już nie było. Drzwi
otworzyłem w mgnieniu oka i siadłem na sedes jeszcze w czapce i szaliku.
Ale wracając do fatalnej informacji z ostatniego
treningu. Jest to dla mnie zagadką, bo nie mam już cycków i dużego brzucha,
widać mi kolana, to gdzie podziało się to dodatkowe siedem kilo?. Żeby ukoić skołatane
serce, po treningu udałem się, na rowerze!, na belgijskie frytki na Polnej, ale
małe i bez sosu.
Nadal pedałując, pozałatwiałem wszystko na mieście i
wylądowałem w porze obiadu w barze obok mojego domu. Zachowanie Pań na miejscu
od jakiegoś czasu pozwala mi uważać, że jestem już na Pradze uznawany „za
swojego”. Wypracowanymi technikami dają mi tam do zrozumienia, co należy jeść,
bo świeże a czego ruszać nie powinienem. Pani od niedawna pomaga mi składać
zamówienie:
-
dzień dobry, poproszę kaszę z gulaszem
-
a może klopsiki?
-
ok., i do tego…
-
buraczki
-
dobra, a do domu na kolacje wezmę…
-
rybę po grecku
-
bardzo proszę.
Jak to na Pradze klientela zawsze wyjątkowa.
Oczekując na swoje świeżutkie zamówienie obserwowałem ludzi. Po mnie zamówienie
składał mega chudy Dres. Tak chudy, że spodnie miał wpuszczone w skarpety,
które pogrubione nie pozwalały spaść butom. Podszedł do lady i zamawia:
-
pierogi poproszę, z mięsem
-
ile?
-
za piętnaście złotych
-
surówka?
-
nie
-
gotowane?
-
smażone!!!
Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Ja jem kaszę
z buraczkami i ważę sto kilo a On żre smażone pierogi a jak silnie wieje musi
zostawać w domu. Trzeba Wam wiedzieć, że ceny na Pradze mają się inaczej do
tych w centrum i za piętnaście złotych dostał ten szczeniak dwie tacki
pachnących i ociekających tłuszczem, chrupiących kluseczek.
Przy następnym stoliku para. Laska, look oazowy, w
bluzce i spódnicy w stylu „jestem łąką” z torebką z włóczki na dwumetrowym
pasku. On – narciarska kurtka i polarowa czapka, a jest to bar z normalnym
gotowaniem, więc temperatura jest tam jak w lipcu. W pewnym momencie Ona
wyciąga z tej torebki kalarepę:
-
po co Ci to?, Pyta On
-
śliczna prawda?
-
będziesz to jadła?
-
nie wiem, ale tak zdrowo wyglądała.
Ja rozumiem, że są ludzie, którzy nie widzą w
jedzeniu przyjemności. Traktują je jak paliwo, które należy dostarczyć do
organizmu. Czasami nawet im zazdroszczę, ale żeby kupować kalarepę ze względu
na jej walory estetyczne, tylko po to, żeby nosić ją w torbie – nie ogarniam.
Wracając do bilansu mojego ciała, jaki mi
wydrukowano. Tym razem mam silniejszą lewą rękę i prawą nogę, skąd?, nie wiem.
W nogach mam po trzy kilo nadwagi, co pozwala mi dobrze myśleć o
przyszłorocznym biegu. Jak dałem radę z dodatkowymi sześcioma kilogramami, to
jak zrzucę polecę jak Szewińska. W rękach po 1,3 kg tłuszczu, ale to ładnie
wygląda, to niech zostanie. Najgorzej na wykresie prezentuje się korpus, 17,5
kg, za dużo. Może dałoby się to jakoś ociosać?.
Jest
Was tu coraz więcej, za co dziękuję.
Biorąc
Was na świadków, przyrzekam – do świąt zrzucę, co najmniej pięć kilo.
Poza treningami zapisałem się na niedzielne zajęcia
o obiecującej nazwie Fat Burning. Kuszą mnie jeszcze takie o nazwie Aeroboxing,
ale obawiam się, że nie będzie tam nic o lataniu.
Jeżeli
nie dotrzymam słowa, za kare nauczę się choreografii z nowego teledysku Lenki dla
Windows i słów do Gangam Style.
Za narodem zapytuję dodatkowo:
Panie Premierze – jak żyć?
Mariolu Bojarska Ferenc – jak ćwiczyć?
Moniko Walecka – jak jeść?
Kasiu Cichopek – spieprzaj!
p.s.
Poszedłem w czwartek oddać krew. Dostałem kartonik
czekolad z napisem „Dziękuję, że dzielisz
się ze mną cząstka siebie”. Jak teraz przechodzę obok lodówki to on mnie
woła, pewnie po to, żeby podzielić się ze mną cząstką siebie. Najwyżej jeszcze
dołożę bieganie.
fajne bardzo, dzis zrobilem sobie podobna rundke po barach tyle ze taksowkami i na piechote. podczas przejazdu przez Plac Przymierza wpadnij na Zepiekansy, Meksykanska 3 od strony carrefoura. pzdr maciej nowak
OdpowiedzUsuńbędę <3
UsuńZgłodniałam trochę, czytając. Ale dziś mogę, -1000 kcal po biegu za niepodległością ;)
OdpowiedzUsuńGdzie ta jajecznica? ?
OdpowiedzUsuńw Krokieciku na Zgody
UsuńGenialny wpis! :-)
OdpowiedzUsuńlody makowe Grycana! tak tak tak też tam na nie wpadam, chyba trochę za często... :) ale są takie pyszne ;) najwyżej żeby schudnąć możemy się przerzucić na ich sorbeciki - arbuzik tez pyszka ;>
OdpowiedzUsuń