Rys
historyczny
Rok 1992 był dla mnie przełomowy pod
wieloma względami.
Na
weselu kuzynki Moniki, dzięki uprzejmości sióstr jej przyszłego małżonka
przeszedłem inicjację alkoholową. Naturalnie zostało to uwiecznione na videle.
Wchodzę grzecznie na salę w towarzystwie rodziców, ubrany w czarną koszulę w
białe groszki i biały krawat – niczym Al Capone dla Zara Kids, po to, żeby kilka
chwil później z rumianym licem siedzieć za karę między rodzicami.
Zgodzili się puścić mnie z tego stolika, tylko,
dlatego, że chciałem dla Państwa Młodych zaśpiewać. Z perspektywy czasu widzę,
że pijany byłem nadal
Była raz kózka rogata, biała,
która na łące sobie skakała.
Ref. Mam ciu-ciu, ma-lu-ciu,
tyr-cin-ki, do-ra-bin-ki,
hop-sa-sa, dy-ry-da-sa,
sobie skakała…
W szkole też nie było łatwo. W piątej klasie
dochodzą przedmioty ścisłe, które do dziś zrywają mnie ze snu.
Pamiętam
jak w szkole średniej poszedłem do innej klasy zdawać fizykę na czwórkę i tam siedział mój wychowawca i same
dziewczyny. Dał mi zadanie z soczewkami, którego
nie mogłem ogarnąć, więc odwróciłem się szukając podpowiedzi na pyzatych twarzach przaśnych panienek. Nic
tam nie znajdując przeniosłem wzrok na
wychowawcę, który z uśmiechem wycedził:
- krawcowe.
Był to także bardzo atrakcyjny rok pod względem
turystycznym. Na własne życzenie poszedłem na pielgrzymkę do Częstochowy, ale o
tem potem. Pojechałem z rodzicami na wczasy do Ślesina, a także dzięki
uprzejmości Taty i Solidarności na obóz, na którym w konkursie piosenki
wygrałem aparat na mikrofilmy i wyjazd na Ukrainę.
Ależ byłem rozśpiewany tego roku.
Ukraina
Bardzo duże podniecenie towarzyszyło temu wyjazdowi.
Sąsiedzi opowiadali Zdzisławie, że Bóg wie, co się tam dzieje, ale nic nie było
w stanie zatrzymać mnie przed zobaczeniem świata za granico.
Załatwienie szybciej paszportu było dla mojej Matki
zadaniem na jeden telefon, więc nic już nie mogło stanąć na przeszkodzie, żeby
Kuba obieżyświatem został.
Z piętnastoma dolarami i paszportem w torebce na
szyi Rodzice odprowadzili mnie na autokar. Spakowany przez Zdzisławę mógłbym
pojechać rowerem dookoła świata nie obawiając się o czyste koszulki i gatki,
ale Ona zawsze mnie tak pakowała. Teraz zresztą sam tak robię.
Pierwsze atrakcje pojawiły się już na granicy.
Kontrola paszportowa, bramki, przez które należało przejść i grzebanie w
walizkach. Mnie trafił się pan o twarzy bez wyrazu, który w gumowych
rękawiczkach rozgrzebywał misternie poskładane w moim bagażu koszulki. Mina
zmieniła mu się dopiero jak wyjął worek z białym proszkiem
-
co to jest?
-
nie wiem
-
jak nie wiesz?
-
normalnie
-
a to twoja walizka?
-
tak
Delikatnie, jakby zajmował się bombą, zdjął gumkę
zabezpieczającą worek i pośliniony palec wsadził do środka. Reakcji na smak
byliśmy ciekawi obaj jednakowo, bo nasza wiedza na temat zawartości worka była
żadna. To, co pokazało się na jego twarzy, powinno się umieszczać w
encyklopedii pod hasłem „kwaśna mina”. Zaczął pluć i wpychać mi wszystko na
nowo do walizki.
Jak
się okazało po powrocie, Mama zapakowała mi trochę Lanzy, bo nigdy nie wiadomo czy nie zabraknie skarpetek i trzeba
będzie przeprać.
Kamieniec Podolski, nasze miejsce docelowe, okazał
się zwykłym szarym miastem. Jednak to, co go otaczało było już absolutnie
niezwykłe. Całymi dniami zwiedzaliśmy stare zamki, obok których przepływały
wielkie rzeki, może nie tak ogromne, ale ja miałem wtedy jedenaście lat i
perspektywę trochę inną, zwłaszcza, że jedyną rzeką, jaką widywałem najczęściej
była Kaliska Prosna, która kaczkom tylko nogi przykrywa.
Było tam dla nas przewidzianych mnóstwo atrakcji
takich jak tunele czy jaskinie, które pokonywało się po kilka godzin.
Zatrzymując się, żeby obejrzeć groty i podziemne jeziora. W jednym takim tunelu
wpadliśmy na pomysł złapania się za ręce całą wycieczką i biegnąc pokonać go do
końca. Nikt nie pomyślał wtedy, że zwisające z góry sople czasami trafiają się
dłuższe. Niejeden łeb został tego dnia rozbity, ja na szczęście byłem wtedy
niski.
Poza tymi atrakcjami wyjazd wyglądał zupełnie jak
kolonie, które znałem już wtedy doskonale, bo jeździłem na nie co roku, od
pierwszej klasy. Więc takie atrakcje jak zielona noc z malowaniem się pastą do
zębów nie były dla mnie nowością i nie dałem się zrobić. Pierwszy raz natomiast
zobaczyłem, że ludzie przyszywają innym różne rzeczy. Żeby nie zostać ofiarą
tej zabawy, musiałem w niej uczestniczyć. Chłopakowi leżącemu na łóżku obok,
przyszyłem spodnie od piżamy do prześcieradła. Satysfakcja była podwójna, bo
ten chłopak był jakiś fajtłapowaty i nie dość, że nie obudził się podczas
przyszywania, to szedł myć rano zęby z pięknym trenem ku uciesze wszystkich na
korytarzu.
Gorzej mieli ci, których piżamy przyszyto do
materacy.
Najważniejszym, codziennym punktem dnia była wymiana
pieniędzy i wyjście na ogromny rynek. Zabroniono nam wymieniać więcej niż dwa,
trzy dolary dziennie, żebyśmy nie mieli przy sobie tylu pieniędzy, bo to było
podobno niebezpieczne.
Kiedy wchodziliśmy codziennie na to targowisko
ludzie rzucali się na nas oferując swoje towary.
Gdybym był starszy, dołączyłbym do grupy, która
obłowiła się tam wtedy w zegarki Omega i aparaty Zenit. Kupował wszystko, co było
zrobione ze złota a także zdobione prawdziwymi kamieniami okazy białej broni.
Ale, że nie dla zysków tam pojechałem a dla zabawy codziennie nabywałem arbuza
i częstowałem dwie koleżanki, które to zabawę znalazły sobie jeszcze inną.
Obok targowiska z oszklonego wózka młody przystojny
Ukrainiec sprzedawał drożdżówki. Bardzo go cieszyły codzienne odwiedziny dwóch
adorujących go zagranicznych nastolatek. Nie miał pojęcia, co one do niego
mówią, więc odpowiadał tylko uśmiechem, albo powtarzał tak. Któregoś razu okazało się, że towarzyszy mu kolega. One jak
zwykle zaczęły
-
cześć, z kolegą dzisiaj stoisz?
-
(uśmiech)
-
a może to twój chłopak?
-
(uśmiech)
-
on wygląda jakby miał małego, u ciebie też słabo ze sprzętem co?
- panie to się tu chyba dobrze bawią
od kilku dni, prawda?, nagle odezwał się kolega.
Wieczorami urządzano dyskoteki, na których głównym
hitem były „bielyje rozy”. Różne tam były jeszcze atrakcje, ale nie dla mnie, ja
byłem szczawiem i wolałem tańczyć w towarzystwie koleżanek od Ukraińca,
szpanując adidasami mojej siostry.
Wyjazd
Kiedy większość była już obłowiona we wszelkie dobra
ja dopiero postanowiłem nabyć upominki dla najbliższych. Te wszystkie złote
ozdoby nie przypadły mi do gustu, uwagę moją natomiast zwróciły:
Dla
Taty,
skórzana aktówka utwardzana chyba dyktą, zamykana na szyfr
Dla
Mamy,
drewniany świecznik trójramienny, bogato zdobiony - wypalarką
Dla
Siostry, długie do ramion kolczyki „pompony” w kolorze
srebra (nie mylić z kruszcem)
Dodatkowo
dla wszystkich - arbuz.
Czegóż chcieć więcej?.
Zostało
mi jeszcze sporo pieniędzy i nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Nie byłem na
tyle mądry, żeby wydać je na cokolwiek, ale nie byłem też na tyle głupi, żeby
wieźć je do Polski, gdzie ich wartość była kilkukrotnie niższa. Dorwałem jakieś
bawiące się na ulicy dziecko, wpakowałem mu do kieszeni wszystkie banknoty i
kazałem zanieść do domu.
Kiedy siedzieliśmy już wszyscy w autobusie pod
drzwiami zrobiło się zamieszanie. Jakieś ukraińskie małżeństwo starało się
dostać do środka, czemu sprzeciwiali się nasi wychowawcy. Nie mogąc dostać się
do środka zaczęli biegać wkoło autokaru. Na ręce u jednego z tych rodziców
zobaczyłem chłopca, który dostał ode mnie kasę a teraz pokazuje na mnie palcem.
Zostałem poproszony o wyjście z autobusu.
Sceny rozegrały się tam dantejskie. Mężczyzna i
kobieta na przemian klęczeli i wstawali, międzyczasie całowali mnie we wszystko
i płacząc mówili coś po ukraińsku, ale nic nie rozumiałem. Wciskali mi do ręki
reklamówki, wypełnione przyborami papierniczymi i plastikowymi zabawkami.
Okazało się, że to, co dałem ich dziecku było
bliskie kilkumiesięcznym zarobkom na Ukrainie.
Przejazd powrotny przez granice też nie był różowy.
Ja z drewnianym świecznikiem zostałem tym razem odprawiony raz dwa. Pozostali mieli
dokładnie przeszukiwane walizki, z których zabierano, wszelką białą broń oraz
karty z gołymi babkami, za którymi ci nastoletni chłopcy ubolewali bardziej niż
za sztyletami zdobnymi w rubiny.
Na koniec autobus musiał przejechać przez metalową
bramę, troszkę tylko szerszą od auta i straszyli nas (chyba), że jak się o to
otrze to porazi nas prąd.
Kiedy autokar zaparkował na kaliskim starym rynku
zaczęło się wywlekanie toreb i powitania ze stęsknionymi rodzicami. Po mnie
nikt nie przyszedł.
Kalisz to wprawdzie nie Londyn, ale do przejścia
miałem jednak kilka ulic. Objuczony swoją walizką i aktówką dla Taty, ze
świecznikiem w drugiej ręce i arbuzem, nie było łatwo iść.
Pod blokiem zobaczyła mnie Zdzisława
-
a co ty już przyjechałeś?
(chyba wyczuli te upominki wcześniej)
p.s.
Skończyłem czytać bardzo przejmującą książkę o
Akowcach i ich zezwierzęceniu. Cała opowiadana przez narratora, głównego
uczestnika działań jest absolutnie poważna.
W jednej ze scen bohater zastanawia się, jakim cudem
niższy i brzydszy od niego kolega wyrywa laski bez specjalnego wysiłku, co
tłumaczy mu wieśniaczka Helenka:
„Może tam i głowa jest pastusza, ale za to spód ma
on gospodarczy”.
No dwa dni i nic nowego :P chyba musisz rzuci pracę aby zadowolić żadnych emocji turystów! :D
OdpowiedzUsuńDzisiaj w Gazecie był dodatek o blogach i było tam napisane, że nie wolno pisać często bo się ludzie nudzą. Muszę poczekać.
Usuńbdw, jakbym mógł z tego żyć to byłbym bardzo szczęśliwy.
"Lanza" wywaliła mnie z kapci...ahahahahahah
OdpowiedzUsuń