środa, 10 października 2012

PAMIĘTNIKI Z WAKACJI – UKRAINA


Rys historyczny
            Rok 1992 był dla mnie przełomowy pod wieloma względami.
Na weselu kuzynki Moniki, dzięki uprzejmości sióstr jej przyszłego małżonka przeszedłem inicjację alkoholową. Naturalnie zostało to uwiecznione na videle. Wchodzę grzecznie na salę w towarzystwie rodziców, ubrany w czarną koszulę w białe groszki i biały krawat – niczym Al Capone dla Zara Kids, po to, żeby kilka chwil później z rumianym licem siedzieć za karę między rodzicami.

Zgodzili się puścić mnie z tego stolika, tylko, dlatego, że chciałem dla Państwa Młodych zaśpiewać. Z perspektywy czasu widzę, że pijany byłem nadal

Była raz kózka rogata, biała,
która na łące sobie skakała.

Ref. Mam ciu-ciu, ma-lu-ciu,
tyr-cin-ki, do-ra-bin-ki,
hop-sa-sa, dy-ry-da-sa,
sobie skakała…

W szkole też nie było łatwo. W piątej klasie dochodzą przedmioty ścisłe, które do dziś zrywają mnie ze snu.

            Pamiętam jak w szkole średniej poszedłem do innej klasy zdawać fizykę na czwórkę i    tam siedział             mój wychowawca i same dziewczyny. Dał mi zadanie z soczewkami, którego nie mogłem ogarnąć, więc odwróciłem się szukając podpowiedzi na       pyzatych twarzach przaśnych panienek. Nic tam nie znajdując przeniosłem wzrok na wychowawcę, który z uśmiechem wycedził:
          
  - krawcowe.

Był to także bardzo atrakcyjny rok pod względem turystycznym. Na własne życzenie poszedłem na pielgrzymkę do Częstochowy, ale o tem potem. Pojechałem z rodzicami na wczasy do Ślesina, a także dzięki uprzejmości Taty i Solidarności na obóz, na którym w konkursie piosenki wygrałem aparat na mikrofilmy i wyjazd na Ukrainę.

Ależ byłem rozśpiewany tego roku.

Ukraina

Bardzo duże podniecenie towarzyszyło temu wyjazdowi. Sąsiedzi opowiadali Zdzisławie, że Bóg wie, co się tam dzieje, ale nic nie było w stanie zatrzymać mnie przed zobaczeniem świata za granico.

Załatwienie szybciej paszportu było dla mojej Matki zadaniem na jeden telefon, więc nic już nie mogło stanąć na przeszkodzie, żeby Kuba obieżyświatem został.

Z piętnastoma dolarami i paszportem w torebce na szyi Rodzice odprowadzili mnie na autokar. Spakowany przez Zdzisławę mógłbym pojechać rowerem dookoła świata nie obawiając się o czyste koszulki i gatki, ale Ona zawsze mnie tak pakowała. Teraz zresztą sam tak robię.

Pierwsze atrakcje pojawiły się już na granicy. Kontrola paszportowa, bramki, przez które należało przejść i grzebanie w walizkach. Mnie trafił się pan o twarzy bez wyrazu, który w gumowych rękawiczkach rozgrzebywał misternie poskładane w moim bagażu koszulki. Mina zmieniła mu się dopiero jak wyjął worek z białym proszkiem

- co to jest?
- nie wiem
- jak nie wiesz?
- normalnie
- a to twoja walizka?
- tak

Delikatnie, jakby zajmował się bombą, zdjął gumkę zabezpieczającą worek i pośliniony palec wsadził do środka. Reakcji na smak byliśmy ciekawi obaj jednakowo, bo nasza wiedza na temat zawartości worka była żadna. To, co pokazało się na jego twarzy, powinno się umieszczać w encyklopedii pod hasłem „kwaśna mina”. Zaczął pluć i wpychać mi wszystko na nowo do walizki.
           
              Jak się okazało po powrocie, Mama zapakowała mi trochę Lanzy, bo nigdy nie wiadomo czy nie       zabraknie skarpetek i trzeba będzie przeprać.

Kamieniec Podolski, nasze miejsce docelowe, okazał się zwykłym szarym miastem. Jednak to, co go otaczało było już absolutnie niezwykłe. Całymi dniami zwiedzaliśmy stare zamki, obok których przepływały wielkie rzeki, może nie tak ogromne, ale ja miałem wtedy jedenaście lat i perspektywę trochę inną, zwłaszcza, że jedyną rzeką, jaką widywałem najczęściej była Kaliska Prosna, która kaczkom tylko nogi przykrywa.

Było tam dla nas przewidzianych mnóstwo atrakcji takich jak tunele czy jaskinie, które pokonywało się po kilka godzin. Zatrzymując się, żeby obejrzeć groty i podziemne jeziora. W jednym takim tunelu wpadliśmy na pomysł złapania się za ręce całą wycieczką i biegnąc pokonać go do końca. Nikt nie pomyślał wtedy, że zwisające z góry sople czasami trafiają się dłuższe. Niejeden łeb został tego dnia rozbity, ja na szczęście byłem wtedy niski.

Poza tymi atrakcjami wyjazd wyglądał zupełnie jak kolonie, które znałem już wtedy doskonale, bo jeździłem na nie co roku, od pierwszej klasy. Więc takie atrakcje jak zielona noc z malowaniem się pastą do zębów nie były dla mnie nowością i nie dałem się zrobić. Pierwszy raz natomiast zobaczyłem, że ludzie przyszywają innym różne rzeczy. Żeby nie zostać ofiarą tej zabawy, musiałem w niej uczestniczyć. Chłopakowi leżącemu na łóżku obok, przyszyłem spodnie od piżamy do prześcieradła. Satysfakcja była podwójna, bo ten chłopak był jakiś fajtłapowaty i nie dość, że nie obudził się podczas przyszywania, to szedł myć rano zęby z pięknym trenem ku uciesze wszystkich na korytarzu.
Gorzej mieli ci, których piżamy przyszyto do materacy.

Najważniejszym, codziennym punktem dnia była wymiana pieniędzy i wyjście na ogromny rynek. Zabroniono nam wymieniać więcej niż dwa, trzy dolary dziennie, żebyśmy nie mieli przy sobie tylu pieniędzy, bo to było podobno niebezpieczne.

Kiedy wchodziliśmy codziennie na to targowisko ludzie rzucali się na nas oferując swoje towary.
Gdybym był starszy, dołączyłbym do grupy, która obłowiła się tam wtedy w zegarki Omega i aparaty Zenit. Kupował wszystko, co było zrobione ze złota a także zdobione prawdziwymi kamieniami okazy białej broni. Ale, że nie dla zysków tam pojechałem a dla zabawy codziennie nabywałem arbuza i częstowałem dwie koleżanki, które to zabawę znalazły sobie jeszcze inną.

Obok targowiska z oszklonego wózka młody przystojny Ukrainiec sprzedawał drożdżówki. Bardzo go cieszyły codzienne odwiedziny dwóch adorujących go zagranicznych nastolatek. Nie miał pojęcia, co one do niego mówią, więc odpowiadał tylko uśmiechem, albo powtarzał tak. Któregoś razu okazało się, że towarzyszy mu kolega. One jak zwykle zaczęły

- cześć, z kolegą dzisiaj stoisz?
- (uśmiech)
- a może to twój chłopak?
- (uśmiech)
- on wygląda jakby miał małego, u ciebie też słabo ze sprzętem co?
            - panie to się tu chyba dobrze bawią od kilku dni, prawda?, nagle odezwał się kolega.

Wieczorami urządzano dyskoteki, na których głównym hitem były „bielyje rozy”. Różne tam były jeszcze atrakcje, ale nie dla mnie, ja byłem szczawiem i wolałem tańczyć w towarzystwie koleżanek od Ukraińca, szpanując adidasami mojej siostry.

Wyjazd

Kiedy większość była już obłowiona we wszelkie dobra ja dopiero postanowiłem nabyć upominki dla najbliższych. Te wszystkie złote ozdoby nie przypadły mi do gustu, uwagę moją natomiast zwróciły:

Dla Taty, skórzana aktówka utwardzana chyba dyktą, zamykana na szyfr
Dla Mamy, drewniany świecznik trójramienny, bogato zdobiony - wypalarką
Dla Siostry, długie do ramion kolczyki „pompony” w kolorze srebra (nie mylić z kruszcem)
Dodatkowo dla wszystkich  - arbuz.

Czegóż chcieć więcej?.

            Zostało mi jeszcze sporo pieniędzy i nie wiedziałem, co z nimi zrobić. Nie byłem na tyle mądry, żeby wydać je na cokolwiek, ale nie byłem też na tyle głupi, żeby wieźć je do Polski, gdzie ich wartość była kilkukrotnie niższa. Dorwałem jakieś bawiące się na ulicy dziecko, wpakowałem mu do kieszeni wszystkie banknoty i kazałem zanieść do domu.

Kiedy siedzieliśmy już wszyscy w autobusie pod drzwiami zrobiło się zamieszanie. Jakieś ukraińskie małżeństwo starało się dostać do środka, czemu sprzeciwiali się nasi wychowawcy. Nie mogąc dostać się do środka zaczęli biegać wkoło autokaru. Na ręce u jednego z tych rodziców zobaczyłem chłopca, który dostał ode mnie kasę a teraz pokazuje na mnie palcem.
Zostałem poproszony o wyjście z autobusu.

Sceny rozegrały się tam dantejskie. Mężczyzna i kobieta na przemian klęczeli i wstawali, międzyczasie całowali mnie we wszystko i płacząc mówili coś po ukraińsku, ale nic nie rozumiałem. Wciskali mi do ręki reklamówki, wypełnione przyborami papierniczymi i plastikowymi zabawkami.

Okazało się, że to, co dałem ich dziecku było bliskie kilkumiesięcznym zarobkom na Ukrainie.

Przejazd powrotny przez granice też nie był różowy. Ja z drewnianym świecznikiem zostałem tym razem odprawiony raz dwa. Pozostali mieli dokładnie przeszukiwane walizki, z których zabierano, wszelką białą broń oraz karty z gołymi babkami, za którymi ci nastoletni chłopcy ubolewali bardziej niż za sztyletami zdobnymi w rubiny.

Na koniec autobus musiał przejechać przez metalową bramę, troszkę tylko szerszą od auta i straszyli nas (chyba), że jak się o to otrze to porazi nas prąd.

Kiedy autokar zaparkował na kaliskim starym rynku zaczęło się wywlekanie toreb i powitania ze stęsknionymi rodzicami. Po mnie nikt nie przyszedł.

Kalisz to wprawdzie nie Londyn, ale do przejścia miałem jednak kilka ulic. Objuczony swoją walizką i aktówką dla Taty, ze świecznikiem w drugiej ręce i arbuzem, nie było łatwo iść.
Pod blokiem zobaczyła mnie Zdzisława

- a co ty już przyjechałeś?
(chyba wyczuli te upominki wcześniej)

p.s.
Skończyłem czytać bardzo przejmującą książkę o Akowcach i ich zezwierzęceniu. Cała opowiadana przez narratora, głównego uczestnika działań jest absolutnie poważna.
W jednej ze scen bohater zastanawia się, jakim cudem niższy i brzydszy od niego kolega wyrywa laski bez specjalnego wysiłku, co tłumaczy mu wieśniaczka Helenka:
„Może tam i głowa jest pastusza, ale za to spód ma on gospodarczy”.

3 komentarze:

  1. No dwa dni i nic nowego :P chyba musisz rzuci pracę aby zadowolić żadnych emocji turystów! :D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzisiaj w Gazecie był dodatek o blogach i było tam napisane, że nie wolno pisać często bo się ludzie nudzą. Muszę poczekać.
      bdw, jakbym mógł z tego żyć to byłbym bardzo szczęśliwy.

      Usuń
  2. "Lanza" wywaliła mnie z kapci...ahahahahahah

    OdpowiedzUsuń