niedziela, 14 października 2012

PAMIĘTNIKI Z WAKACJI – PARYŻ



Nie jestem Elżbietą Dzikowską, Wojciechem Cejrowskim też na szczęście nie i nie mam do porównywania całego świata, ale z tego, co do tej pory widziałem największe wrażenie zrobił na mnie Paryż.

Z okazji trzydziestych urodzin do Paryża zabrał mnie kolega, On był tam już kilkakrotnie, ale jeżeli wychodził z hotelu to tylko do baru i nigdy niczego nie oglądał. Plan był taki, że Michał zaprasza mnie na weekend a ja mam przygotować plan, co i gdzie będziemy zwiedzać.

Inny mój kolega – Krzyś, Paryż zna tak jak ja Złote Tarasy, więc przed wyjazdem porysował strzałkami mój przewodnik. Przygotował trzy trasy na trzy dni, tak żeby zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie. Ulepszył Pascala.

Michał jest idealnym kompanem do takich wyjazdów. Wstaje bardzo wcześnie a kładzie późno, dzięki czemu nie traci się czasu. Prawie wcale się nie odzywa a słucha, więc ja mogłem gadać non stop. Jeśli wystarczająco często dostaje pić i jeść w ogóle się nie męczy, dlatego mogliśmy łazić bez przerwy. Dodatkowo ma bardzo długie nogi i jego normalny krok ode mnie wymaga już truchtu, ale byłem nakręcony pięknym miastem, więc dreptałem przy nim niczym Cypisek za Rumcajsem.

Wyjazd przygotowany był na wypasie. Lecieliśmy Air France, więc klimat mogliśmy poczuć już na pokładzie dzięki pięknie mówiącej załodze. Każdy tylko z małym plecakiem i dowodem, więc wszelkie odprawy przeszły błyskawicznie.

            A propos dowodu. Teraz wcale jego posiadanie mnie nie cieszy, ale kiedy przyszedł dzień, że miałem go odebrać byłem tak wcześnie, że czekałem aż otworzą ratusz w Kaliszu. Tak podniecony posiadaniem dokumentu idąc do domu zapisałem się do dwóch bibliotek. Chciałem się jeszcze gdzieś pochwalić, więc odwiedziłem moją ciocię, która pracowała na poczcie. Ona dowód obejrzała i poleciła mi podejść do okienka, tam siedziała bardzo miła pani

- dowód poproszę
- proszę bardzo
- bardzo ładny dziękuję








Ale o Paryżu. Najważniejszym miejscem natychmiast po przylocie były miejsca kultu. Wierzymy, w co innego, ale z szacunku sobie towarzyszyliśmy. Michał wyznania naleśnikowego usiadł przy pierwszym stoliku na Champs Elysees i zaczęliśmy do tego od buteleczki białego wina, bo upał przywitał nas ostry. Generalnie nie piliśmy nic innego, co kawałek podczas tych marszy zatrzymywaliśmy się w knajpach w stylu filmu Amelia, z kioskiem z tytoniem w środku i piliśmy lodowate wino z gazowaną wodą.

Następnym krokiem było odwiedzenie mojego kościoła, głównej siedziby Diora. Michał jest markowym ateistą, więc mijane po drodze szyldy, takie jak Louis Vuitton, Chanel, Hermes czy Louboutin (w Paryżu jest męski) nie robią na nim żadnego wrażenia.

Kiedy przekroczyłem drzwi do tej kaplicy poczułem się jak Dorotka mówiąca: och Toto, chyba nie jesteśmy już w Kansas. Michał przyznał, że podziurawione kaszmirowe szaliki nie robią na nim wrażenia, ale po raz pierwszy źle się czuł mając na sobie trampki. Widać umie uszanować inne religie.

Ludzie uważają, że to płytkie tak się jarać sklepami w marmurze i byle drobiazgami, do których przyczepione są metki. Ja mogę być bardziej niż płytki, mogę być nawet wklęsły, żeby tylko móc tam kupować. Nie żartuje mówiąc, że dzieła pokazywane w niektórych tych salonach mogą konkurować z obrazami w Luwrze. Ta sztuka jest nawet większa, bo nie wisi na ścianie, ale jest używana. Jak ktoś widział buty robione przez LV, wie o czym mówię.

Po modlitwie poszliśmy do hotelu. Tu zwariowałem już całkiem. Michał przygotował wszystko na najwyższym poziomie. Hotel stał obok Luwru, z pokoju na ostatnim piętrze widziałem dachy budynków i oświetlone wzgórze Montmartre. W łazience był balkon, po którym można było spacerować z papierosem w czasie, kiedy woda lała się do wanny wielkości basenu dla dzieci.

Następnym przystankiem miał być sklep Abercrombie. Michał chciał kupić tam perfumy. Idąc po ulicy stwierdził, że chyba ma świra, bo już czuje ten zapach. Okazuje się, że wszystko było z nim ok, sklep rozpyla perfumy na ulicy, żeby do nich wejść. W ogóle jest mistrzem w taktykach sprzedaży. W sklepie jest ciemno i głośno jak na dyskotece, półnaga obsługa mówi do wszystkich na ty i można tam naprawdę zwariować.

Biegaliśmy od jednego miejsca do drugiego, fotografując wszystko, jedząc co chwila coś innego i zachwycając się widokiem modnych ludzi. Francuzi w odróżnieniu od na przykład Anglików jedzeniem cieszą się tak jak my i podniebienie w tamtejszych knajpach wariuje. Dlatego czas nam zwalniał tylko, kiedy jedliśmy, pozostały był prawie w biegu.

Przelatujący kilka razy nad głową A380, panna młoda w sukni Very Wang, wszechobecne rowery, takie jak nasze Veretolituto (też wymyślili tę nazwę, ani zapamiętać, ani powtórzyć) sprawiły, że byłem w siódmym niebie.

Wracając do hotelu zadzwoniłem do Krzyśka, że przewodnik na trzy dni przerobiliśmy w jedno popołudnie nie używając komunikacji, ani rowerów. Nie wierzył.

Kolejnego dnia zaliczyliśmy obowiązkowe sesje zdjęciowe na facebooka, takie jak opieranie się o Wieżę Eiffla czy Łuk Triumfalny a także zapuściliśmy się na Saint Germain, żeby zobaczyć Sorbonę.
Przed przyjazdem obawiałem się jak będę mógł o cokolwiek tu zapytać skoro podobno nikt nie chce mówić po angielsku. To bzdura. Większość ludzi mówi i bardzo chętnie pomaga. Rozmawiałem z taksówkarzami, kelnerami i raz z panią sprzedającą warzywa, która mówiła wyłącznie w języku francuskim, ale bardzo chciała pomóc

- excuse me where we find the Sorbonne?
- no english
- university? Sorbonne?
- no no
- Sorbon?, Sobą?
- aaaa Bąbą   uśmiechnęła się pani i wskazała budynek uczelni.

Zdarzały się także w restauracjach kelnerki, które po angielsku potrafiły powiedzieć tylko
- I’ll try my best, ale okraszały to takim uśmiechem, że wspólnie posilając się kartą i udawaniem zwierzątek z menu dawaliśmy radę składać zamówienia.

Nie brakuje w tym mieście także stałych elementów turystyki konsumpcyjnej. Wszechobecni panowie z metalowymi figurkami i breloczkami wieży, krzyczą za ludźmi

- where are you from?
- Poland
- och, ale tu wszystko takie drogo jeste
- exactly

Wracając wieczorem do hotelu stwierdziłem, że nawet bezdomni są tu atrakcyjni. Chyba, że był to zadbany koleś, który położył się na chodniku wracając z imprezy, ale skąd wziąłby worki szmaty pod głowę i do przykrycia?. Widać wszystkim miasto wysoko stawia poprzeczkę.

W hotelu się zmartwiłem, bo mój ajfon zwariował i nie dało się podzielić ze znajomymi wiadomością, że użytkownik Jakub Sobucki jest w miejscu Luwr.

Rozsmakowani w winach, mięsach i przede wszystkim serach, mniej zachwyceni osławionym pieczywem postanowiliśmy zaznać jeszcze tutejszych słodyczy. Cały ostatni wieczór poświęcony był temu, co z deserów oferuje nocny Paryż.

Wybrałem dla siebie słodką, prześliczną czekoladę. Michał zadowolił się jakimś białym ciastkiem z dziurką, marcepan chyba.
Cóż ta czekolada robiła z podniebieniem, istna gimnastyka buzi i języka. Nawet nie mam, co jest porównywać z czekoladami belgijskimi, choćby z tego prostego powodu, że w Belgii nigdy nie byłem.

W jednej z cukierni odwiedzonych tego wieczoru wszedłem do oszklonej palarni. Wszyscy spojrzeli na mnie i należało się przywitać, ale moja znajomość języka ogranicza się do kilkunastu słów i nie wiedziałem, co powiedzieć, dobry wieczór wydawało się nie na miejscu, więc starałem się przypomnieć sobie jak mówi się cześć?. Wszyscy się na mnie gapili, szczególnie jeden tęgi pan z wystylizowanym zarostem i silną opalenizną, wbity w koszulkę z napisem Jean Paul Gaultier, który rozciągał mu się na okazałym biuście. Dygnąłem grzecznie jak pensjonarka, mówiąc hello. Pan od koszulki uśmiechnął się szeroko

- americano?
- surely.

Powrót też obfitował w atrakcje, bo przez overbooking okazało się, że tylko jeden z nas może polecieć. Michał jest prawnikiem, więc po rozmowach z pracownikiem linii załatwił, że lecimy obaj, ale w różnych częściach samolotu.
Jemu trafiło się spokojne miejsce pomiędzy dwoma panami zajętymi lekturą, mnie przypadł fotel w gronie dwóch pań. Jedna mówiąca po francusku i angielsku, zaczytana w książce, druga gadatliwa, wracająca z pielgrzymki do Lourdes, władająca tylko polskim.
Pod koniec wizyty w Paryżu zaczęły mi rosnąć dwa ostatnie zęby i nie mogłem korzystać z dobrodziejstw oferowanych na pokładzie samolotu, sam lot też nie działa na rosnące zęby kojąco.
Stewardesa obsługę zaczęła od spokojnej pani pod oknem

- for you?
- white wine
- something else?
- ice please.

Ja podziękowałem za napoje i rogaliki, więc kolej przyszła na pątniczkę.

- for you?
- też wino chcę
- exscuse me?
- może by mi pan pomógł?  Warknęła w moja stronę tak jakbym był jej tłumaczem. Sam wściekły, że niczego nie mogę spróbować dla świętego spokoju postanowiłem jej pomóc.

- for this lady also wine
- but i have only red
- jest tylko czerwone, mówię babie obok
- a ta pod oknem dostała białe!
- ale już nie ma
- to niech da czerwone
- red please
- a dlaczego mi nie dała lodu?
- lady wants ice.

Stewardesa uniosła tylko oczy do nieba i podała babie lód do czerwonego wina, do mnie się tylko uśmiechnęła.

Satysfakcję miałem ogromną lądując w warszawie, bo babsko od wina chyba strasznie bało się latać i na zniżający się samolot reagowała wzdychaniem i głupimi minami.

Jest jakaś sprawiedliwość na świecie.
















2 komentarze:

  1. Bóg mówi do ciebie przez Diora? :D I jak ty znajdujesz takich ludzi? Ja nie potrafię, albo jestem zbyt smętny aby dostrzec śmieszność sytuacji z ich udziałem :)

    OdpowiedzUsuń