Nie jestem Elżbietą Dzikowską, Wojciechem Cejrowskim też na
szczęście nie i nie mam do porównywania całego świata, ale z tego, co do tej
pory widziałem największe wrażenie zrobił na mnie Paryż.
Z okazji
trzydziestych urodzin do Paryża zabrał mnie kolega, On był tam już
kilkakrotnie, ale jeżeli wychodził z hotelu to tylko do baru i nigdy niczego
nie oglądał. Plan był taki, że Michał zaprasza mnie na weekend a ja mam
przygotować plan, co i gdzie będziemy zwiedzać.
Inny mój
kolega – Krzyś, Paryż zna tak jak ja Złote Tarasy, więc przed wyjazdem
porysował strzałkami mój przewodnik. Przygotował trzy trasy na trzy dni, tak
żeby zobaczyć jak najwięcej w krótkim czasie. Ulepszył Pascala.
Michał jest
idealnym kompanem do takich wyjazdów. Wstaje bardzo wcześnie a kładzie późno,
dzięki czemu nie traci się czasu. Prawie wcale się nie odzywa a słucha, więc ja
mogłem gadać non stop. Jeśli wystarczająco często dostaje pić i jeść w ogóle się
nie męczy, dlatego mogliśmy łazić bez przerwy. Dodatkowo ma bardzo długie nogi
i jego normalny krok ode mnie wymaga już truchtu, ale byłem nakręcony pięknym
miastem, więc dreptałem przy nim niczym Cypisek za Rumcajsem.
Wyjazd przygotowany
był na wypasie. Lecieliśmy Air France, więc klimat mogliśmy poczuć już na
pokładzie dzięki pięknie mówiącej załodze. Każdy tylko z małym plecakiem i
dowodem, więc wszelkie odprawy przeszły błyskawicznie.
A propos dowodu. Teraz wcale jego
posiadanie mnie nie cieszy, ale kiedy przyszedł dzień, że miałem go odebrać
byłem tak wcześnie, że czekałem aż otworzą ratusz w Kaliszu. Tak podniecony
posiadaniem dokumentu idąc do domu zapisałem się do dwóch bibliotek. Chciałem się
jeszcze gdzieś pochwalić, więc odwiedziłem moją ciocię, która pracowała na
poczcie. Ona dowód obejrzała i poleciła mi podejść do okienka, tam siedziała
bardzo miła pani
- dowód poproszę
- proszę bardzo
- bardzo ładny dziękuję
Ale o Paryżu.
Najważniejszym miejscem natychmiast po przylocie były miejsca kultu. Wierzymy,
w co innego, ale z szacunku sobie towarzyszyliśmy. Michał wyznania
naleśnikowego usiadł przy pierwszym stoliku na Champs Elysees i zaczęliśmy do
tego od buteleczki białego wina, bo upał przywitał nas ostry. Generalnie nie piliśmy
nic innego, co kawałek podczas tych marszy zatrzymywaliśmy się w knajpach w
stylu filmu Amelia, z kioskiem z tytoniem w środku i piliśmy lodowate wino z
gazowaną wodą.
Następnym krokiem
było odwiedzenie mojego kościoła, głównej siedziby Diora. Michał jest markowym
ateistą, więc mijane po drodze szyldy, takie jak Louis Vuitton, Chanel, Hermes
czy Louboutin (w Paryżu jest męski) nie robią na nim żadnego wrażenia.
Kiedy przekroczyłem
drzwi do tej kaplicy poczułem się jak Dorotka mówiąca: och Toto, chyba nie jesteśmy już w Kansas. Michał przyznał, że podziurawione
kaszmirowe szaliki nie robią na nim wrażenia, ale po raz pierwszy źle się czuł
mając na sobie trampki. Widać umie uszanować inne religie.
Ludzie uważają,
że to płytkie tak się jarać sklepami w marmurze i byle drobiazgami, do których
przyczepione są metki. Ja mogę być bardziej niż płytki, mogę być nawet wklęsły,
żeby tylko móc tam kupować. Nie żartuje mówiąc, że dzieła pokazywane w
niektórych tych salonach mogą konkurować z obrazami w Luwrze. Ta sztuka jest
nawet większa, bo nie wisi na ścianie, ale jest używana. Jak ktoś widział buty
robione przez LV, wie o czym mówię.
Po modlitwie
poszliśmy do hotelu. Tu zwariowałem już całkiem. Michał przygotował wszystko na
najwyższym poziomie. Hotel stał obok Luwru, z pokoju na ostatnim piętrze
widziałem dachy budynków i oświetlone wzgórze Montmartre. W łazience był balkon,
po którym można było spacerować z papierosem w czasie, kiedy woda lała się do
wanny wielkości basenu dla dzieci.
Następnym przystankiem
miał być sklep Abercrombie. Michał chciał kupić tam perfumy. Idąc po ulicy
stwierdził, że chyba ma świra, bo już czuje ten zapach. Okazuje się, że
wszystko było z nim ok, sklep rozpyla perfumy na ulicy, żeby do nich wejść. W
ogóle jest mistrzem w taktykach sprzedaży. W sklepie jest ciemno i głośno jak
na dyskotece, półnaga obsługa mówi do wszystkich na ty i można tam naprawdę
zwariować.
Biegaliśmy od
jednego miejsca do drugiego, fotografując wszystko, jedząc co chwila coś innego
i zachwycając się widokiem modnych ludzi. Francuzi w odróżnieniu od na przykład
Anglików jedzeniem cieszą się tak jak my i podniebienie w tamtejszych knajpach
wariuje. Dlatego czas nam zwalniał tylko, kiedy jedliśmy, pozostały był prawie
w biegu.
Przelatujący
kilka razy nad głową A380, panna młoda w sukni Very Wang, wszechobecne rowery,
takie jak nasze Veretolituto (też wymyślili tę nazwę, ani zapamiętać, ani
powtórzyć) sprawiły, że byłem w siódmym niebie.
Wracając do
hotelu zadzwoniłem do Krzyśka, że przewodnik na trzy dni przerobiliśmy w jedno
popołudnie nie używając komunikacji, ani rowerów. Nie wierzył.
Kolejnego
dnia zaliczyliśmy obowiązkowe sesje zdjęciowe na facebooka, takie jak opieranie
się o Wieżę Eiffla czy Łuk Triumfalny a także zapuściliśmy się na Saint
Germain, żeby zobaczyć Sorbonę.
Przed przyjazdem
obawiałem się jak będę mógł o cokolwiek tu zapytać skoro podobno nikt nie chce
mówić po angielsku. To bzdura. Większość ludzi mówi i bardzo chętnie pomaga. Rozmawiałem
z taksówkarzami, kelnerami i raz z panią sprzedającą warzywa, która mówiła
wyłącznie w języku francuskim, ale bardzo chciała pomóc
- excuse me where
we find the Sorbonne?
- no english
- university? Sorbonne?
- no no
- Sorbon?, Sobą?
- aaaa Bąbą uśmiechnęła się pani i
wskazała budynek uczelni.
Zdarzały
się także w restauracjach kelnerki, które po angielsku potrafiły powiedzieć
tylko
- I’ll try my best, ale okraszały to takim uśmiechem, że wspólnie posilając się kartą
i udawaniem zwierzątek z menu dawaliśmy radę składać zamówienia.
Nie brakuje
w tym mieście także stałych elementów turystyki konsumpcyjnej. Wszechobecni panowie
z metalowymi figurkami i breloczkami wieży, krzyczą za ludźmi
- where are you from?
- Poland
- och, ale tu wszystko takie drogo jeste
- exactly
Wracając wieczorem
do hotelu stwierdziłem, że nawet bezdomni są tu atrakcyjni. Chyba, że był to
zadbany koleś, który położył się na chodniku wracając z imprezy, ale skąd
wziąłby worki szmaty pod głowę i do przykrycia?. Widać wszystkim miasto wysoko
stawia poprzeczkę.
W hotelu się
zmartwiłem, bo mój ajfon zwariował i nie dało się podzielić ze znajomymi
wiadomością, że użytkownik Jakub Sobucki jest w miejscu Luwr.
Rozsmakowani
w winach, mięsach i przede wszystkim serach, mniej zachwyceni osławionym
pieczywem postanowiliśmy zaznać jeszcze tutejszych słodyczy. Cały ostatni
wieczór poświęcony był temu, co z deserów oferuje nocny Paryż.
Wybrałem dla
siebie słodką, prześliczną czekoladę. Michał zadowolił się jakimś białym
ciastkiem z dziurką, marcepan chyba.
Cóż ta
czekolada robiła z podniebieniem, istna gimnastyka buzi i języka. Nawet nie mam,
co jest porównywać z czekoladami belgijskimi, choćby z tego prostego powodu, że
w Belgii nigdy nie byłem.
W jednej z
cukierni odwiedzonych tego wieczoru wszedłem do oszklonej palarni. Wszyscy spojrzeli
na mnie i należało się przywitać, ale moja znajomość języka ogranicza się do
kilkunastu słów i nie wiedziałem, co powiedzieć, dobry wieczór wydawało się nie
na miejscu, więc starałem się przypomnieć sobie jak mówi się cześć?. Wszyscy się
na mnie gapili, szczególnie jeden tęgi pan z wystylizowanym zarostem i silną
opalenizną, wbity w koszulkę z napisem Jean Paul Gaultier, który rozciągał mu
się na okazałym biuście. Dygnąłem grzecznie jak pensjonarka, mówiąc hello. Pan od koszulki uśmiechnął się szeroko
- americano?
- surely.
Powrót też
obfitował w atrakcje, bo przez overbooking okazało się, że tylko jeden z nas
może polecieć. Michał jest prawnikiem, więc po rozmowach z pracownikiem linii
załatwił, że lecimy obaj, ale w różnych częściach samolotu.
Jemu trafiło
się spokojne miejsce pomiędzy dwoma panami zajętymi lekturą, mnie przypadł
fotel w gronie dwóch pań. Jedna mówiąca po francusku i angielsku, zaczytana w
książce, druga gadatliwa, wracająca z pielgrzymki do Lourdes, władająca tylko
polskim.
Pod koniec
wizyty w Paryżu zaczęły mi rosnąć dwa ostatnie zęby i nie mogłem korzystać z dobrodziejstw
oferowanych na pokładzie samolotu, sam lot też nie działa na rosnące zęby
kojąco.
Stewardesa obsługę
zaczęła od spokojnej pani pod oknem
- for you?
- white wine
- something else?
- ice please.
Ja podziękowałem
za napoje i rogaliki, więc kolej przyszła na pątniczkę.
- for you?
- też wino chcę
- exscuse me?
- może by mi pan pomógł? Warknęła w moja stronę tak jakbym był jej tłumaczem.
Sam wściekły, że niczego nie mogę spróbować dla świętego spokoju postanowiłem
jej pomóc.
- for this lady
also wine
- but i have
only red
- jest tylko czerwone, mówię babie obok
- a ta pod oknem dostała białe!
- ale już nie ma
- to niech da czerwone
- red please
- a dlaczego mi nie dała lodu?
- lady wants ice.
Stewardesa uniosła
tylko oczy do nieba i podała babie lód do czerwonego wina, do mnie się tylko uśmiechnęła.
Satysfakcję miałem ogromną lądując w warszawie, bo babsko od wina chyba strasznie bało się latać i na zniżający się samolot reagowała wzdychaniem i głupimi minami.
Jest jakaś sprawiedliwość na świecie.
Bóg mówi do ciebie przez Diora? :D I jak ty znajdujesz takich ludzi? Ja nie potrafię, albo jestem zbyt smętny aby dostrzec śmieszność sytuacji z ich udziałem :)
OdpowiedzUsuńW Diorze zawsze jest bosko
Usuń