środa, 12 czerwca 2013

MAGISTREM BYĆ!


Dokładnie rok temu siedziałem na samej górze trybuny w strefie kibica i ze stutysięcznym tłumem oglądałem mecz Polska – Rosja. Jednocześnie świętowałem uzyskany rano tytuł magistra. Towarzyszący mi Artur tłumaczył siedzącym obok nas Rosjanom, żeby się nie bali chwiejącej konstrukcji, bo kolega ma tytuł z bezpieczeństwa lotniczego i na pewno bezpiecznie wylądujemy.

            Ale od początku. Pisanie pracy to nie jest takie hop siup. Człowiek zrobi wszystko, żeby tylko nie siadać do materiałów, które w postaci karteczek (drukuje się wszystko, co popadnie), wycinków i wszystkiego, co może się przydać (wizytówki, ulotki, pojedyncze słowa na żółtych karteczkach, które w momencie zapisywania były genialnym pomysłem a teraz są do niczego niepasującym słowem). Wolałem odkurzać, ćwiczyć a i umycie okien było bliższe memu sercu od pisania, choć temat wymyśliłem sobie sam i traktował o rzeczy na świcie dla mnie najprzyjemniejszej.

            Wiecie, że w Warszawie są nawet terapie dla ludzi w trakcie pisania magisterki?. Do tego jednak nie doszło. Uczony doświadczeniem z poprzednich studiów nie chciałem czekać na ostatnia chwilę i uparłem się na pierwszy termin. Wspieraliśmy się razem z Piotrkiem, który od czasu wyboru specjalizacji siedział ze mną na zajęciach. On był w swojej poprzedniej grupie starostą, podobnie jak ja w mojej. We wspólnej pełniliśmy tę funkcję na zmianę. W zależności od tego, komu było to w danym czasie na rękę.

            Żeby usprawiedliwiać się, że nie piszę dokładałem sobie materiałów. Odwiedzałem wszystko, co związane było z personelem pokładowym. Znałem już z nazwiska połowy kobiet w administracji Lotu i osobiście pana z recepcji w ich budynku firmowym. Tak często się tam kręciłem polując z dyktafonem na stewardessy i pilotów, że w końcu myślał, że tam pracuje. Kiedy już zacząłem wchodzić swobodnie, zacząłem tam jadać obiady. Zdobywałem rozmówców dosiadając się do stolików. Musiałem się poświęcać i czasami jednego dnia jadałem dwa posiłki. Kłamstwo, cztery.

            Nasz promotor (mieliśmy z Piotrkiem tego samego) organizował bardzo motywujące seminaria dla piszących. „pisać pisać, nie pierdolić”, „ o ludziach piszcie, nie o kartoflach” i wiele innych cennych rad zawsze gotów był nam sprzedać. Podejmował nas także w domu ubrany w gatki nad zupą i poprawiał na przykład jeden przecinek. Formy elektronicznej nie uznawał i lataliśmy do niego za każdym razem z całą wydrukowaną pracą. Przyszedł jednak dzień, kiedy spoceni od przeganiania wyszliśmy z jego mieszkania z podpisanymi pracami w dwóch kopiach każdy.
            Sądnego dnia rano tak lekko już nam nie było.

            Umówiłem się z Piotrkiem na dworcu Stadion. Zwykle zabierał mnie jadąc do szkoły samochodem, kładłem się na jego tylnej kanapie i zanim dojechaliśmy do Rembridge wysłuchiwałem o jego dziewczynie a on o moich imprezach. Tego dnia zrezygnował z prowadzenia i może na szczęście, bo pomimo pewności siebie za kółkiem zazwyczaj, tym razem rano nie prezentował pewności żadnej.

            Czekałem na peronie w gangu z notatkami w ręce i bardzo się denerwowałem. Byłem tam chyba ze dwadzieścia minut wcześniej i zastanawiałem się jak to wszystko zdam, skoro patrzę się na te pytania i czuje jakbym wszystkie widział po raz pierwszy. To było nic. Podjechał pociąg i wysiadł Piotrek. Szedł jakby był zezowaty. W jednej ręce trzymał pomięte kartki, w drugiej krawat. Koszula rozpięta i blady jak ściana.

- Dlaczego tak dziwnie idziesz?.
- Nie czuje w ogóle nóg, w życiu się tak nie bałem.
- A krawat?.
- Zawiąż mi, ja nie dam rady.

            Raczej nie podniósł mnie na duchu i od tej pory w gacie robiliśmy obaj. Różnica polegała na tym, że jemu strach objawiał się w nogach a ja się pociłem. On dodatkowo palił jednego za drugim a ja nie mogłem nawet pić. Szliśmy tak wspierając się aż do bram uczelni, przy których sytuacja zmieniła się diametralnie. Otóż na widok wielkiego orła witającego w Akademii Obrony Narodowej nogi i mnie zawiodły. To nie wytłumaczalne uczucie, ale nagle czujesz, że nie masz władzy nad własnym ciałem. Miękną ci kopyta i możesz się, co najwyżej położyć. Wpieraliśmy się jak nawaleni aż do budynku nr dwadzieścia pięć będącym naszym wydziałem.

            Tam zaczęło się na dobre. Każdy ratował się, czym mógł. Kto pracował prywatnie w mundurze, przyszedł w nim na obronę. Stewardessy podciągały spódnice prawie pod stanik i wszystkie nieprzepisowo były bez rajstop, ale w apaszkach. Okazało się, że garnitur jest za słaby i trzeba było bardziej się postarać. Żałowałem, że nie przyjechałem na monocyklu żonglując płonącymi pochodniami, ubrany w kolorowego pajacyka i z przyklejonym nosem.

            Ludzie chodzili po korytarzu w tę i powrotem. Czytali pytania i nawzajem odpowiadali. Ja byłem cały mokry i ślizgałem się po ścianie, czytać nie mogłem wcale. Piotrek nic nie mówił, tylko co chwila chodził sikać i palił. Czekaliśmy obaj jak na ścięcie aż przechodzący promotor powiedział do nas: „łatwo nie będzie”. Ja zdjąłem marynarkę a P. prawie zemdlał.

            Trzeba przyznać, że strasznie głupie jest to, że piszesz pracę na konkretny temat a odpowiadasz ze wszystkich przedmiotów, jakie miałeś na studiach. Staraliśmy się dla rozluźnienia przypominać sobie te wszystkie zabawne chwile ostatnich lat.

            Moja ulubiona pani (była przewodnicząca Młodzieży Wszechpolskiej) od ćwiczeń ze spoconymi pachami, którą doprowadzałem do stanu, gdzie kolor bordo zakrywał jej makijaż. Prowadziła przedmiot mówiący o strategii bezpieczeństwa, co do której mieliśmy raczej podobne zdanie. Gorzej było, kiedy poruszane były kwestie społeczne, bo tu zdanie mieliśmy zgoła inne. Ona nie kryła się ze swoimi poglądami, ja również. Piotrek na początku był gdzieś pośrodku, aż w końcu postanowił się bawić ze mną i dolewał oliwy do ognia. Kiedy ona ze mną spierała się o związki partnerskie, które bardzo zagrażają bezpieczeństwu Piotrek potrafił powiedzieć do mnie: „daj spokój skarbie”, czym doprowadzał ją do szewskiej pasji. Baliśmy się jak skończy się dla nas ten przedmiot, ale dostaliśmy nienajgorsze oceny. Kiedy podpisywała mój indeks i zobaczyła wpatrującą się w nią grupę wycedziła: „można się różnić, ale trzeba się różnić pięknie”. Pewnie to odchorowała.

            Z każdego przedmiotu mieliśmy, co wspominać i staraliśmy się tym rozluźniać. Nie było to łatwe, bo ciśnienie na korytarzu było takie, że nikt nie łapał żartów i pomimo specjalizacji nie okazywał się lotny. Przyszedł jakiś koleś i pyta nas:

- Ej, co wy jesteście za kierunek?.
- Lotnictwo.
- I kto jest u was przewodniczącym?.
- Mirosław Hermaszewski.
- Ja nawet nie pamiętam, od czego był ten koleś, kto jeszcze?.
- Amelia Earhart i kapitan Wrona.
- Ale macie przerąbane.

            Do środka wchodziły kolejne osoby zielone na twarzach i wychodziły z rozpiętymi koszulami i nerwowo szukały telefonu w kieszeni tak jakby tam w środku ich bili. Siedzieliśmy pod samymi drzwiami, głodni informacji od wychodzących aż wychylił się promotor. Zobaczył nas bladych: „a wy to się bójcie”. Piotrek spłynął po krześle a mnie wyleciały kartki z ręki.

            Z racji kolejności alfabetycznej on musiał wejść pierwszy. W drzwiach spojrzał na mnie jak skazaniec pod celą śmierci i zniknął. Zacząłem dopytywać się, jakie pytania wylosowali inni, żeby wiedzieć, co już mnie nie czeka. Mieliśmy sporo pytań z historii, więc w mojej głowie tłoczyli się Wałęsa w ’89, wszelkie wojny i pojęcia lotnicze łącznie z katastrofami, które jak na złość wysuwały się na przód. Na moje nieszczęście okazywało się, że w środku (w celu rozluźnienia) padają także pytania o wyniki Euro, składy drużyn i kulturę w krajach unii. Jeden z dziesięciu.

            Egzamin miał zacząć się od zaprezentowania pracy na slajdach i pytań. Powinni byli nas wpuścić razem, bo zawsze działaliśmy z zespole. Piotrek robił bajeranckie prezentacje a ja ze słowotokiem dodając nierzadko choreografię i żarty zaliczałem dla nas kolejne przedmioty. Tu jednak musieliśmy wejść osobno. Moją prezentacje podrasował jednak tak jak swoją i pełno w niej było latających pikseli, wodotrysków i kolorów. Niestety, kiedy zaczął, chcąc zabłysnąć przynajmniej formą, kazano mu od razu przejść do wniosków niwecząc jego szanse na dobre, początkowe wrażenie. Po czym żeby dołożyć mu stresu zarządzono przerwę. Pytania już jednak wylosował i musiał tam zostać jak komisja wyszła. On umierał w środku, my na zewnątrz.

            Po przerwie pytania zadał mu szef, odpowiedział. Później promotor, także dał radę aż przyszło do recenzenta, który zamiast pytać o lotnictwo cywilne, o którym pisał zapytał go o transport niebezpiecznych materiałów. P. zbladł. Kiedy jednak promotor wyjaśnił recenzentowi, że to nie ten student okazało się, że pytań więcej nie ma.

            Wyszedł rozluźniony. Odpalił papierosa, wyjął telefon i rzucił w moja stronę: „spoko gruby, dasz radę”. Między nami był jeszcze jeden chłopak, który „pisał” o roli Polski w NATO. Okazało się, że jako jedyny nie potrafi nic powiedzieć, bo ktoś mu chyba tę prace napisał. On nie raczył jej nawet przeczytać, bo ciężko się wytłumaczyć stresem jak ktoś przy takim temacie nie wie, co to jest NATO. Jako jedyny nie zdał i musieli wezwać kogoś z dziekanatu i cały zastęp innych ludzi, co zrelaksowało mnie tak, że garnitur z szarego zrobił się czarny.

            Przyszła moja kolej. Wchodząc minąłem się z wychodzącym promotorem.

- Wychodzi pan panie doktorze?.
- Tak.
- Przerwa jest?.
- Nie, idę na zajęcia.
- Ale teraz ja zdaję.
- Dasz sobie radę, cześć.

            Tylko na niego liczyłem, bo pomimo tego, że lubił nas straszyć to chyba dobrze nam życzył. Powtarzał na seminariach, że trochę nas musi przeczołgać, żebyśmy nie myśleli, że magisterkę dostaje się ot tak.

            Same obce gęby. Żadnej życzliwej. Na szczęście lubię gadać, więc zacząłem. Olali moją prezentację tak misternie podrasowaną i trzeba było zdać się na wiedzę, której w owym czasie w głowie jak na lekarstwo.

            W głowie Generał Jaruzelski, Unia Europejska i całe Prawo Lotnicze.

- Niech nam pan powie ile dostał Magic Johnson za reklamę butów Nike?.
- Na pewno więcej niż zarobiły na tym dzieci szyjąc je w Chinach.
- W Indonezji proszę pana.

            To ich zdaniem miało mnie rozluźnić. Maglowali mnie później bardziej merytorycznie około trzydziestu minut. Kiedy płynęło już ze mnie strumieniem zamiast mnie oszczędzić zaproponowano tylko żebym usiadł. Na koniec jeszcze kilka pytań z serii „świat i ludzie” i koniec.

            Wyszedłem lżejszy o połowę. Zobaczyłem, że na korytarzu tłum dzieli się wyraźnie na połowę. Jedni stoją na baczność bladzi i przerażeni, reszta zrelaksowana patrzy w sufit gadając przez telefony. Na jednym z foteli leżała znajoma stewardessa, bez butów z nogami skrzyżowanymi na oparciu drugiego. Na mój widok przysłoniła słuchawkę, przerywając rozmowę.

- Jak Misiek?.
- Chyba dobrze.
- Co tak długo, wykłócałeś się znowu o coś?.
- Powiedziałem, że ludziom w samolotach niepotrzebnie podaje się jedzenie, bo to generuje koszty. W pociągu jadącym pół dnia nikt nie daje nawet kanapki.
- I co oni na to?.
- Że źle mówię, bo posiłek ma ludzi czymś zająć.
- To wróć i im powiedz, żeby krzyżówki rozdawali.

            Zacząłem dzwonić kolejno do wszystkich. Kiedy pogratulował mi szwagier podał słuchawkę Zdzisławie. Słychać było jakieś siorbania i trzaski aż w słuchawce znowu pojawił się Przemek.

- Mama też ci gratuluje, ale na razie płacze.

P.S.
Z naszym świeżo zdobytym wykształceniem Piotrek dostał pracę na lotnisku w Modlinie, które okazało się klapą. Teraz na wykazanie się wiedzą czekamy razem.

1 komentarz: