Zawsze wydawało mi się, że osobisty
trener to snobizm. Łażą za ludźmi po siłowni, podają sprzęt i mówią
komplementy. Trening robisz dokładnie taki sam jak go z tobą nie ma, więc to
tylko szpan.
Jakże
się myliłem.
Chodzę
na siłownie już długo, ale nie bardzo wiem co tam robić. Na poprzedniej były
przynajmniej kanapki a na tym się znam, na tej nowej nie ma bata. Trzeba ćwiczyć.
Podpatruje jak ludzie układają swoje ćwiczenia i staram się naśladować te, co
wyglądają na niegroźne. Jest na przykład taki wielki krucyfiks na środku klubu.
Nigdy się na to nie odważyłem wejść i niewielu się ośmiela. Pomacham trochę na
kilku maszynach, na część nie patrzę, bo nawet nie wiedziałbym jak na tym
usiąść i na koniec zawsze idę pomaszerować przez godzinę bawiąc się sterownikiem
do poziomu nachylenia i prędkości. Na koniec trochę popływam i spadam do domu.
Jem
niestety coraz więcej i widzę, że mój plan nie wystarcza. Strach pomyśleć, co
by było gdybym w ogóle tam nie chodził?. Dlatego nie poprzestałem na tym, że od
maja zamieniam autobus na rower tylko zapisałem się jeszcze na trening
personalny. Niech mi zawodowiec pokaże jak i co mam robić. W klubie mam do
wyboru cały wachlarz profesjonalistów. Wybrałem takiego, który nigdy nie
gwiazdorzy, wita się z każdym członkiem klubu niezależnie od tego czy to
cherlak, tłuścioch czy gwiazda. Gwiazdy, z którymi trenuje także nie
przeszkadzają mu w tym, żeby się witać i doradzać ćwiczącym wokół zwykłym śmiertelnikom.
Operuje fachową wiedzą, ale nie językiem, dzięki czemu można od niego
wszystkiego się dowiedzieć. Po za tym tak jak wszyscy pozostali ma ciało jak
archanioł Gabriel.
Wparowałem
na salę. Rozgrzałem się i wyłonił się zza węgła z kartką i ołówkiem w ręce. Kilka
pytań o cel treningu, dietę (kłamałem aż świszczało) i przeciwwskazania i
jazda. Ja myślałem, że tak sobie będziemy rozmawiać podczas moich wymachów i
rozczarowałem się okrutnie. Decyzje o zalecanym treningu podjął w sekundę i
zanim wytłumaczył mi, na czym polega Obwodowy, na który się zgodziłem zdążył już
ustawić ławkę, pokazać mi jak siedzieć (nie wolno stawiać ławki pionowo, bo
gówno to da a tylko plecy bolą) i wsadził hantle do łapy. Chciałem popisać się
jak osioł i zacząłem nimi wymachiwać, więc podniósł mi ciężar jeszcze
dwukrotnie i ochota na rozmowy mi przeszła.
Kolejna
maszyna i wymachy łapami do przodu. Najpierw on hyc hyc, później ja. Nie chciałem
zginać łap, bo wyprostowane są silniejsze, a przynajmniej nie spuścisz sobie
nic na łeb, ale widział wszystko. Najpierw kazał mi te liny naciągnąć idąc do
przodu, po czym powiedział: odwróć się i sprawdzaj czy jesteś na środku?. Jak pajac
odwróciłem łeb i te linki cofnęły mnie na linie startu. Nie wiem skąd on
wiedział jak mnie motywować. Nie zna mnie przecież. Wziął te linki raz jeszcze
i zachęcił, żebym ręce miał ugięte a ruchy półkoliste, jak to powiedział tak
jakbyś chciał objąć wielki dzbanek.
O ileż
zrobiło się łatwiej. Jakby sok z gumijagód był w tym wyimaginowanym dzbanie. Poszło
jak z płatka. Nie jeden dzbanek dzierżyłem już w rękach.
Aż trafiliśmy
na wniebowzięcie. To jest ta maszyna, która dupę trzyma na dole a ręce pną się ku
niebiosom. Łatwo to się robi, ale na drugi dzień nie można się ubrać, bo ręce
unoszą się tylko do pasa. W każdym razie przy dość sporym obciążeniu robiłem to
poprawnie. Trzymał mi palec pomiędzy łopatkami, który przypominał o ich ściąganiu
i na głos liczył. Niby taka głupota, ale po kilkudziesięciu powtórzeniach
pewnie i połowę robie źle a tak to ten palec wbity w plecy przypominał, żebym
robił ćwiczenie starannie. Doczekałem się nagrody. Na pytanie, dlaczego
przestał mówić usłyszałem: BO NIE MAM ZASTRZEŻEŃ DO SYLWETKI!.
Boziuniu.
W życiu nikt mi czegoś takiego nie powiedział. Jeszcze ktoś, kto tak wygląda. Ja
wprawdzie mam do niej wiele zastrzeżeń, ale co się będę z zawodowcem spierał?.
Robiliśmy
jeszcze pozostałe partie ciała i udało mi się zaimponować mu siłą nóg na takich
przysiadach do góry nogami, gdzie brzuch wypychałem sobie przez plecy i
zbliżało się ku końcowi. Powiedział, że nie wolno robić przeprostów na tym
ustrojstwie. Od razu wiedziałem, o co chodzi, bo to z terminologii tanecznej.
Zdzisława zawsze się upierała, że to moje balowanie po nocach jest na nic. I co?.
W trakcie
dowiedziałem się jeszcze, że przy takim pełnym i intensywnym treningu każde
kolejne ćwiczenie wykonujemy słabiej. Mam zdecydować się, czego u siebie nie
lubię najbardziej i tym zająć się najwcześniej, kiedy jestem najsilniejszy.
Weź tu ustal pierwszeństwo na Kwazimodo?.
Najwcześniej,
czyli chyba wczoraj. Tak więc odrąbie sobie łeb, zapuszczę włosy, które nie
chcą rosnąć od siedemnastego roku życia i popracuje nad lenistwem.
Ostatnie
miały być wykroki. Tu żartów nie było wcale, bo przemierzyć musiałem cały
wielki klub coraz pełniejszy już ćwiczących. Ale znowu, od czegóż komplementy. Po
pierwszej serii, kiedy wydawało mi się że rufa znosi mnie na boki, usłyszałem:
Bardzo dobrze, jeszcze nie widziałem żeby ktoś tak daleko wyciągał nogi. Ja widziałem,
Ankę Rubik, ale się ucieszyłem. Przy ostatniej serii dołączył do nas inny
trener. Ja już spocony jak wieprz i u kresu sił chciałem się popisać, żeby nie
myślał, że tak kulawo szło mi od początku. I znowu usłyszałem jak zostaje mu
wskazane najważniejsze: Ty zobacz, jakie on ma te nogi.
Jak
burza poszedłem.
Ćwiczenia
na brzuch zostały mi lekko zaprezentowane, bo była obawa, że tam umrę i
przeszliśmy do małej salki. Tu już spodziewałem się ukojenia, bo na podłodze
rozwinięto czarny katafalk, kazano się położyć i wyciągnąć nogi i ręce. Nic z
tego, kazał mi robić świece bez pomocy rękoma. Gacie mi się zsuwały i krew
wypychała oczy więc już nie było mowy o większym upokorzeniu a tu nagle:
-
Ty golisz nogi?.
-
Nie, nie rosną mi włosy.
-
Zazdroszczę.
Ja nie
wiem czy oni się tego gdzieś uczą czy to wrodzone?. Największy mój kompleks –
łyse gice, doczekały się komplementu. Ja rozumiem, że dla niego – kulturysty to
plus, bo musi golić. Ktoś, kto nosi cienkie rajstopy też mógłby się ucieszyć,
ale na cholerę mnie?. Z dywanem na brzuchu i biuście tworze watę na patyku. Po ostatniej
serii powiedział jeszcze, że mam piękne i silne kopyta i mogłem iść spokojnie
wypłakać się z bólu pod prysznicem.
Po treningu
szedłem do samochodu jak John Wayne. Ci kolesie nie chodzą tak bo chcą tylko
inaczej się nie da. Nogi same mi się rozrzucały na boki a łapy nienaturalnie
odstawały od ciała.
Wszedłem
jeszcze do sklepu i trafiłem na degustacje serów. Wykluczone. Kowboje nie jedzą
serów. Ominąłem hostessę jak karaluch na krzywych nogach i nie mogłem znaleźć dezodorantu.
Podły babulec poproszony o pomoc obciął mnie tylko wzrokiem i nie chciał pomóc.
Pewnie sobie pomyślała: a łaź sobie spocony, tłuściochu. Sam znalazłem.
Szedłem
do domu z treningiem rozpisanym w kieszeni. Pokaże jeszcze tej rurze z marketu.
na siłowni ostatnio bywałem w liceum :) tam to się trenowało! aż bąki szły :), takie czasy! a giry i klatę mam owłosione równomiernie - nadmiernie :D
OdpowiedzUsuńPodpal to
UsuńHahahahhahaaha ! Ta notka jest fantastyczna. :D
OdpowiedzUsuńTrzymam kciuki za motywację żeby Cię nie zostawiła.
Dziękuje
Usuń