wtorek, 5 lutego 2013

KRÓL KARNAWAŁU 2013



            Złota kuleczka, trzysta kalorii uczucia, miłość z głębokiego tłuszczu, piegowate od pomarańczowej skórki z marmoladowym sercem w środku. Cokolwiek by nie powiedzieć, to i tak każdemu serce mięknie na widok pączka. Rozpływają się na języku zostawiając na brodzie lukier albo puder na nosie. Ciężko zdecydować czy lepsze jest jedzenie ciasta w oczekiwaniu na kulminację czy sam finał z dżemem w ustach?.

            Zanim zacznę subiektywny przewodnik po pączkarniach w Warszawie czytelnikom spoza stolicy polecam przepis fachowca, żeby tego dnia też zjedli coś wyjątkowego:

           
            W Warszawie w tłusty czwartek liczą się głównie trzy miejsca:

            Cukiernia Pawłowicz, która utrzymuje, że nie ma nic wspólnego z posłanką. Pytałem kilkakrotnie sprzedawczynie, ale mi powiedziała, że ona się nie interesuje rodziną szefa, albo się wstydzi. Pączki tutaj są znakomite, najłatwiej w tym miejscu dostać ciepłe a wiadomo, że takie są najlepsze. Wybór smaków aż za duży, można w środku puszystej kulki znaleźć: marmoladę, różę, migdały, adwokat, budyń, wiśnie, jabłka, twaróg, owoce, toffi, chałwę, krówkę, kajmak. Dodatkowo wszystko jeszcze w różnych konfiguracjach. Sami widzicie, że zbieranina jak w Platformie Obywatelskiej, od sasa do lasa. Ale widocznie znajdują się amatorzy na te wynalazki, bo za każdym razem kiedy byłem mają przynajmniej kilka rodzajów do wyboru natychmiast, wszystkie ciepłe. Jest tam jeszcze twór z kapustą i grzybami i niech was ręka boska broni brać to do ust, jak mówi mój warszawski z krwi i kości kolega – obrzydlystwo.

            Cukiernia Blikle, wymieniam, bo wszyscy są do tej nazwy przyzwyczajeni. To w Warszawie tradycja, mieli pączki nawet wtedy jak ludzie nie wiedzieli gdzie można kupić jajka. Podobno sprawdzona i niezmieniana receptura. Tym gorzej, dla mnie to lepkie kluchy, które można formować jak glinę. Omijam szerokim łukiem.

            Pracownia Cukiernicza Górczewska 15, każdy kto mieszka na Woli widział tę kolejkę przed wejściem i to nie tylko w tłusty czwartek, ale przez okrągły rok. Tego wyjątkowego dnia pączki kupuje się tam w ilościach limitowanych, w linijce stoją całe rodziny. Jak tam mieszkałem dziwiło mnie, co takiego musi być akurat w tych pączkach, że warto codziennie stać po nie tyle czasu?. Widziałem tylko szczęśliwe gęby ludzi wynoszących stamtąd papierowe paczki, finezyjnie zawiązane sznurkiem, tak jak kiedyś pensjonarki nosiły książki. Udało mi się przejeżdżać tamtędy kiedyś rowerem i trafiłem na otwarcie. Nikogo jeszcze nie było, więc wszedłem i kupiłem dwa, zjadłem je stojąc na zewnątrz i wszedłem po jeszcze cztery, z którymi dojechałem tylko do Towarowej, bo zapach, jaki niesie się z tej paczki kazał ludziom obracać za mną głowy. Nie potrafię opisać doznań, jakich doświadcza się jedząc te pączki. To chyba kwintesencja słowa ambrozja, a jest tam tylko jeden rodzaj. Tutaj też tradycja sięga bardzo daleko, ale taką jak najbardziej warto podtrzymywać. Dba już o to czwarte pokolenie i trzymam kciuki, żeby się rozwijali jeszcze długo. Jak nie uda wam się w czwartek zjeść tam pączka to spróbujcie później, zresztą warto stać w tej kolejce choćby pół dnia.

            Większość ludzi uważa, że najlepsze pączki są domowe. Moja matka upiekła pączki raz w życiu w wieku lat czterdziestu z pomocą naszej sąsiadki, pani Kowalskiej. Talent koleżanki zza ściany i szczere chęci przy antytalencie cukierniczym Zdzisławy nie dały rady. Nawet dwadzieścia lat przerwy nie pozwoliło zapomnieć o tej katastrofie. Były jak kamienie, albo gipsowe granaty. Zdzisława wykorzystywała je do zabawy i sprawdzała z ojcem czy odbijają się od budynku naprzeciwko. Nigdy więcej na szczęście się za to nie wzięła.

            Moja szczecińska babcia gotuje znakomicie. Jest jedyną osobą na świecie, która potrafi zrobić jednakową herbatę wszystkim przy stole i bez względu na to czy ktoś słodzi jedną łyżeczkę czy pięć – wszystkim smakuje. Jest także mistrzynią cukiernictwa. Nigdy w życiu nie widziałem żeby korzystała z jakiegokolwiek przepisu, wszystko pamięta a miarę ma chyba w rękach. Być może, dlatego Zdzisława nigdy nie nauczyła się od niej piec?. Robiła przy mnie ciasta drożdżowe, faworki i pączki.

            Jeżeli paczki w domu babci mieszkającej czterysta kilometrów od ciebie można uznać za domowe, to te faktycznie były niezwykłe. Począwszy od kształtu, jakieś takie większe jajko w dziwnym kolorze, nie były złote, tylko rudo – brązowe. Nie wiem jak zachowują się pączki z Woli po czasie, bo nie miałem ich w rękach dłużej niż kilka minut, ale te od mojej babci były miękkie jeszcze trzeciego dnia. Mogliśmy się o tym przekonać tylko dzięki chowaniu ich przez dziadka w barku. Choć sam zjadał połowę, zawsze coś jeszcze dla nas zostawiał. Ja i mój kuzyn Wojtek potrafiliśmy w trakcie wypieku zjadać od ośmiu do dwunastu takich ciepłych kuleczek i gdyby nie rodzice odrywający nas od tego pewnie bylibyśmy znacznie lepsi.

            Podobno jeden pączek ma około trzystu kalorii. Ponoć, żeby oszukać organizm trzeba po zjedzonym pączku zjeść grahamkę, jakoś ta energia się rozkłada i wchłania się to wolniej. Ciekawe, kto zjadłby dwanaście grahamek?. 

            Żeby go spalić trzeba (do wyboru):

- biegać - 20 minut
- wchodzić po schodach - 25 minut
- jeździć na łyżwach - 30 minut
- szybko spacerować - 40 minut
- namiętne się całować - 45 minut
- odkurzać - 50 minut
- tańczyć - 1 godzinę
- pisać na komputerze - 2 godziny
- rozmawiać przez telefon - 2,5 godziny
- oglądać telewizję (bez podjadania!) - 10 godzin.

            Niektóre są zaskakujące, ale tak wyczytałem. Gdyby jednak od oglądania telewizji się chudło to ja byłbym kiedyś jak Kate Moss. Moja matka od gadania przez telefon byłaby chyba niewidoczna. Z drugiej strony po dziesięciu pączkach ponad osiem godzin odkurzania, to chyba bym Zamek Królewski ogarnął.

            Przypominają mi się jeszcze dwa wyjątkowe tłuste czwartki mojego życia. Na jeden trafiłem przypadkowo, wiedziałem naturalnie jaki jest dzień, bo o tej dacie wiem tak dobrze jak o swoich urodzinach, ale przypadkowo trafiłem tego dnia do mamy Szpary. Stół zastawiony domowymi pączkami i faworkami, które kruszyły się w palcach. Siedziałem z gębą nad blatem upaprany od pudru i było mi wstyd, że tyle jem, ale wiedziałem, że jak odmówię sobie tego, co tam jest to będę strasznie żałował. Postanowiłem zjeść ile dam radę i najwyżej nigdy więcej się tam nie pokazać. Dostałem jeszcze do domu, ale to było za Lublinem, więc wystarczyło mi na drogę do Warszawy. Na szczęście nadal w tym domu mnie podejmują.

            Drugi raz był w trakcie praktyk studenckich w Ministerstwie Obrony Narodowej. Tam nigdy nikt nic nie robił i takie święta jak Tłusty Czwartek dostarczają przynajmniej tematu do rozmów. Wtedy nie znałem jeszcze pączków z Woli i zawiozłem te z Chmielnej. Co chwila do naszego pokoju wchodziły baby z innych departamentów i wymieniały się opiniami, smakując po kilka kulek, zawsze mówiąc „nie powinnam już” i „ostatni”.

            W tym roku nie będę świrował i zjem tylko trzy, cztery.  Żeby nie żałować, że zjadłem słabe od razu pojadę na Górczewską.

p.s.
Najgorzej jest coś załatwiać tego dnia, bo pączki są wszędzie i niegrzecznie w naszym kraju jest ich odmawiać. Dlatego jeśli się nie odchudzacie permanentnie przez całe życie to wchodźcie do wszystkich sklepów i urzędów. Jeżeli zaś tak jak mnie obowiązuje was ścisła dieta to uważajcie nawet z wychodzeniem na trening. Na mojej poprzedniej siłowni przy pączkach stał napis „Zjedz pączucha, po treningu nie będzie brzucha” – Tuwim chyba im napisał. Jakby to było takie proste. Teraz jak chodzę do takiego klubu, to obawiam się, że na każdej bieżni będzie półmisek z faworkami a w basenie będą pływać pączki w małych łódeczkach. Będę musiał zostać dłużej.

p.s. 2
Jutro (6.02) W siedzibie Gazety Wyborczej jest konkurs na najlepsze pączki amatorów. Ja muszę iść do pracy, ale wy się wkręćcie. Ja bym powiedział, że jestem kulinarnym blogerem, albo redaktorem miesięcznika „Słodycz”. Można się nawciągać tego rarytasu za free.
SMACZNEGO.

2 komentarze:

  1. Potwierdzam; od gadania przez telefon nie chudnie się wcale, a wcale. Gdyby tak było, byłabym podobnie jak i bliska memu sercu Zdzicha, niewidoczna.

    OdpowiedzUsuń