Grudzień
jest czasem obdarowywania naszych bliskich. Wybór odpowiedniej rzeczy jednym
przychodzi z łatwością, dla innych jest koszmarem. Zawsze uważałem, że dawanie
pieniędzy czy kart upominkowych jest bezosobowe i nieeleganckie, ale po
uzbieraniu sporej góry bzdetów już tak nie myślę.
Odkąd pamiętam zawsze przychodził do nas mikołaj w
wigilię. Dawał prezenty albo rózgi i bałem się go jak ognia czekając, co roku
na klatce schodowej, z ciocią Teresą za rękę. Co to za głupi zwyczaj straszenia
dziecka czymś, co powinno sprawiać mu przyjemność?. Jeszcze głupsze jest
straszenie policjantem, widziałem kiedyś jak pod Galerią Centrum kobieta darła
się na dziecko: - „jak będziesz
niegrzeczny, to pan policjant cię zabierze”. Na co podszedł policjant,
pogłaskał dziecko a do matki powiedział: - „babą
jagą niech pani straszy a nie policją, bo jak się dziecko zgubi, to do kogo
wtedy podejdzie?”. I babsku było głupio.
Kilka razy w życiu zdarzyło mi się robić za mikołaja
w pełnym kostiumie. Łatwo było w domu, kiedy dzieciaki jeszcze były małe, bo
wystarczyło przebrać się na piętnaście minut, przepytać każdego bąbla z wiersza
czy piosenki i jarać się tym jak teraz oni są przerażeni. Znałem ich osobiście doskonale,
więc wiedziałem, o co kogo pytać, a oni oczami jak złotówki wpatrywali się we
mnie i czekali tylko aż zdejmę z pleców worek. Strasznie jestem łasy na
prezenty i bardzo lubię je dostawać, ale dawanie ich dzieciom jest zupełnie
inną sprawą. Nie ma żadnej polityki poprawności, dyplomacji i ściemniania. Albo
buzia jest różowa ze szczęścia i szklą się oczy, albo całą swoją sylwetką
wyrażają niezadowolenie i zawód z otrzymanego podarunku.
Gorzej było, kiedy Iwona, przyjaciółka mojej siostry
poprosiła mnie o robienie za mikołaja w przedszkolu u jej syna. Kostium miałem
profesjonalny, tylko strasznie ciepły. Nawet takie małe okularki na nosie,
które od potu zjeżdżały i zaparowywały, zatrzymując się na brodzie. Kacper (syn
Iwony) poznał mnie po butach i udawał, że nie wie, kto to jest. Dzieci w ilości
hurtowej darły się i bały panicznie, zachęcane przez matki do siadania mi na
kolanach, słowa nie mogłem z siebie wydusić. Ze słodyczy się jednak cieszyły.
Inaczej jest z dorosłymi. Co roku Zdzisława daje nam
gatki w takich wzorach i kolorach, że tylko ona wie gdzie jeszcze można je
nabyć – zastanawiasz się później nad okazją, gdzie można by je włożyć?. Myślałem,
żeby w nich biegać, ale co założę to myślę: a co by było jakby potrąciło mnie
auto i na pogotowiu zdejmą mi spodnie?. Więc leżą w szufladzie. Jest też
mistrzynią w zaopatrywaniu nas w łapcie i wody toaletowe o ciekawych zapachach.
Wiem, że mówi się kapcie, ale ja jestem z Kalisza,
dlatego mówimy łapcie, a wyrazy zdrabniamy trochę inaczej niż reszta kraju:
kamień, kamyk, kamyszek – chłopak, chłopiec, chłopaszek. Mój kaliski dziadek w każde święta powtarzał
mi, że trzeba mięć w kieszeniach kasztany, albo kamyszki i trzymać kulosy na
stole, co u niego było dozwolone a jak wracaliśmy do domu Zdzisława korygowała
jednym ostrzeżeniem w łopatkę i trzymałem łapcie na dywanie.
Moja siostra, która w dyplomacje nie bawiła się
nigdy, nie wytrzymała kiedyś i patrząc na moją minę powiedziała do matki: „czy ty nie widzisz, że on już nie wie,
jakie robić miny, skąd ty bierzesz te zapachy?”. Zdzisława w ogóle nie zrozumiała,
o co jej chodzi. Jedyną dorosłą osobą w naszej rodzinie, która potrafi cieszyć się
z prezentu jak dziecko jest mąż mojej kuzynki. Siedział ze mną kiedyś przy
choince i macał miękką paczkę ze swoim imieniem: „jak mi powiesz, co jest w mojej, to powiem ci, co ty dostaniesz. Dresik
jest u mnie, nie?”. Odpowiedziałem, że tak. On powiedział mi, że dostanę
walkmana. Okazało się, że w jego prezencie było opakowane w ręcznik radio
samochodowe a u mnie zegarek – chyba nie chcieliśmy jednak popsuć sobie zabawy.
Wracając jednak do mojej siostry. Izka zawsze kupowała
naprawdę to, co obdarowana osoba najbardziej chciałaby dostać. Doskonale zna
potrzeby najbliższych. W okresie mojej fascynacji lalkami Barbie dostałem od
wszystkich sterowane samochody i klocki. Izka kupiła mi kolejną lalkę i różowy
motor z pilotem na kablu. Samochody musiały długo czekać, bo nie mieściły się do
nich lalki, które posadzone na motorze zwiedzały bezkresne połacie dywanów
Zdzisławy. Tato nie był zachwycony. Na komunie dostałem od niej super zegarek
kieszonkowy, który trzeba było rozsuwać, żeby sprawdzić godzinę, niestety
usiadłem na nim na lekcji gimnastyki.
Ja troszkę mniej myślałem o innych i kupowałem im
prezenty jak dla siebie. I tak mama dostawała płytę Edyty Bartosiewicz, choć
nie miała odtwarzacza CD, a tato perfumy, które i tak stały we wspólnej
łazience. Izce kupowałem lakier do paznokci, ale dzieliliśmy wtedy pokój a ja
często wstawałem bardzo wcześnie i jak zwisała jej noga z łóżka to malowałem
jej paznokcie, więc też nie do końca był to prezent dla niej.
Uważam,
że najpiękniejszym prezentem jest rzecz zrobiona własnoręcznie.
Ktoś potrafi upiec ciastka i zapakować je w zrobione przez siebie pudełka, inni
robią na drutach i obdarowują unikalnymi szalikami zachwycone fashionistki,
które maja coś, czego nie ma nikt inny. Można zrobić nalewkę w pięknej starej
butelce (dostałem taką kiedyś). Pomysłów na prezenty jest pełno na poświęconych
temu blogach. Widziałem zabawkę samolot, zrobioną za grosze a wyglądającą tak
kusząco, że sam chętnie bym się pobawił. Nie trzeba mieć specjalnego talentu,
każdy posilony takimi wskazówkami potrafi wykonać coś pięknego, choćby
potpourri z pończochy i suszonych skórek mandarynek. Taki prezent zachwyci
każdego.
Jeżeli jednak nie masz stuprocentowej pewności, co
do podarunku, dawaj karty do Sephory i Traffica i nie zagracaj ludziom domów niepotrzebnymi
rzeczami. Im później będzie głupio to wyrzucić, kasa jest zmarnowana a planeta
zaśmiecana.
Ja w tym roku obiecywałem sobie, że zrobię coś dla
każdego, ale jakoś wystarczyło mi energii na jeden, reszta ma upominki ze
sklepu. Przez pół roku malowałem obraz dla Zdzisławy. Nie żeby był taki
pracochłonny, ale wena zanikała mi czasami na kilka tygodni. Obraz miał przedstawiać
dziewczynkę na łące. Głowa, sukienka i tło poszło szybko, ale najgorzej było z
kończynami. We wrześniu przyjechała do mnie siostra z mężem i oglądali
niedokończony obraz. Ręce namalowane były do nadgarstków a nogi do kostek, bo
okazało się, że nie umiem namalować dłoni i stóp. Izka szybko znalazła
rozwiązanie:
- Tak zostaw
- Z kikutami?
- Pewnie, matce się spodoba
- Kaleka?
- Mhm, wzruszy się
- Paraolimpijka, tak jej powiemy
- No właśnie.
Nie chciałem jednak żeby Zdzisława budziła się
codziennie patrząc na upośledzoną ogrodniczkę, więc w dłonie, których nie ma
wepchnąłem jej bujny bukiet a brak stóp został przykryty najbardziej umajoną
łąką na świecie. Ucieszy się.
Jest
dopiero jedenasty, może uda wam się zrobić coś własnoręcznie, zobaczycie, jaką
sprawicie bliskim radość. Może uda nam się, choć trochę zmniejszyć ten cyrk,
który dzieje się w galeriach handlowych.
p.s.
Członków rodziny czytających bloga uprasza się o
milczenie przy Zdzisławie w sprawie „Paraolimpijki”.
Ja już od kilku lat robię ręczne prezenty. W zeszłym roku nie wyrobilam się z prezentem dla taty i dostał coś ze sklepu. Mina rozczarowania widoczna była przez conajmniej godzinę:)
OdpowiedzUsuńZdzisława na bank będzie zachwycona!
To chyba w polecanych przez Panią blogach znalazłem ten samolot, ale juz nie umiem drugi raz tam trafić.
UsuńHmmmm nie potrafię pomóc :( Nie kojarze samolota.
UsuńI nie Pani bo jakaś stara się poczulam ;)Daria jestem.