wtorek, 11 grudnia 2012

MIKOŁAJ, GWIAZDOR CZY INNY DZIADEK MRÓZ


Grudzień jest czasem obdarowywania naszych bliskich. Wybór odpowiedniej rzeczy jednym przychodzi z łatwością, dla innych jest koszmarem. Zawsze uważałem, że dawanie pieniędzy czy kart upominkowych jest bezosobowe i nieeleganckie, ale po uzbieraniu sporej góry bzdetów już tak nie myślę.

Odkąd pamiętam zawsze przychodził do nas mikołaj w wigilię. Dawał prezenty albo rózgi i bałem się go jak ognia czekając, co roku na klatce schodowej, z ciocią Teresą za rękę. Co to za głupi zwyczaj straszenia dziecka czymś, co powinno sprawiać mu przyjemność?. Jeszcze głupsze jest straszenie policjantem, widziałem kiedyś jak pod Galerią Centrum kobieta darła się na dziecko: - „jak będziesz niegrzeczny, to pan policjant cię zabierze”. Na co podszedł policjant, pogłaskał dziecko a do matki powiedział: - „babą jagą niech pani straszy a nie policją, bo jak się dziecko zgubi, to do kogo wtedy podejdzie?”. I babsku było głupio.

Kilka razy w życiu zdarzyło mi się robić za mikołaja w pełnym kostiumie. Łatwo było w domu, kiedy dzieciaki jeszcze były małe, bo wystarczyło przebrać się na piętnaście minut, przepytać każdego bąbla z wiersza czy piosenki i jarać się tym jak teraz oni są przerażeni. Znałem ich osobiście doskonale, więc wiedziałem, o co kogo pytać, a oni oczami jak złotówki wpatrywali się we mnie i czekali tylko aż zdejmę z pleców worek. Strasznie jestem łasy na prezenty i bardzo lubię je dostawać, ale dawanie ich dzieciom jest zupełnie inną sprawą. Nie ma żadnej polityki poprawności, dyplomacji i ściemniania. Albo buzia jest różowa ze szczęścia i szklą się oczy, albo całą swoją sylwetką wyrażają niezadowolenie i zawód z otrzymanego podarunku.

Gorzej było, kiedy Iwona, przyjaciółka mojej siostry poprosiła mnie o robienie za mikołaja w przedszkolu u jej syna. Kostium miałem profesjonalny, tylko strasznie ciepły. Nawet takie małe okularki na nosie, które od potu zjeżdżały i zaparowywały, zatrzymując się na brodzie. Kacper (syn Iwony) poznał mnie po butach i udawał, że nie wie, kto to jest. Dzieci w ilości hurtowej darły się i bały panicznie, zachęcane przez matki do siadania mi na kolanach, słowa nie mogłem z siebie wydusić. Ze słodyczy się jednak cieszyły.

Inaczej jest z dorosłymi. Co roku Zdzisława daje nam gatki w takich wzorach i kolorach, że tylko ona wie gdzie jeszcze można je nabyć – zastanawiasz się później nad okazją, gdzie można by je włożyć?. Myślałem, żeby w nich biegać, ale co założę to myślę: a co by było jakby potrąciło mnie auto i na pogotowiu zdejmą mi spodnie?. Więc leżą w szufladzie. Jest też mistrzynią w zaopatrywaniu nas w łapcie i wody toaletowe o ciekawych zapachach.

Wiem, że mówi się kapcie, ale ja jestem z Kalisza, dlatego mówimy łapcie, a wyrazy zdrabniamy trochę inaczej niż reszta kraju: kamień, kamyk, kamyszek – chłopak, chłopiec, chłopaszek.  Mój kaliski dziadek w każde święta powtarzał mi, że trzeba mięć w kieszeniach kasztany, albo kamyszki i trzymać kulosy na stole, co u niego było dozwolone a jak wracaliśmy do domu Zdzisława korygowała jednym ostrzeżeniem w łopatkę i trzymałem łapcie na dywanie.

Moja siostra, która w dyplomacje nie bawiła się nigdy, nie wytrzymała kiedyś i patrząc na moją minę powiedziała do matki: „czy ty nie widzisz, że on już nie wie, jakie robić miny, skąd ty bierzesz te zapachy?”. Zdzisława w ogóle nie zrozumiała, o co jej chodzi. Jedyną dorosłą osobą w naszej rodzinie, która potrafi cieszyć się z prezentu jak dziecko jest mąż mojej kuzynki. Siedział ze mną kiedyś przy choince i macał miękką paczkę ze swoim imieniem: „jak mi powiesz, co jest w mojej, to powiem ci, co ty dostaniesz. Dresik jest u mnie, nie?”. Odpowiedziałem, że tak. On powiedział mi, że dostanę walkmana. Okazało się, że w jego prezencie było opakowane w ręcznik radio samochodowe a u mnie zegarek – chyba nie chcieliśmy jednak popsuć sobie zabawy.

Wracając jednak do mojej siostry. Izka zawsze kupowała naprawdę to, co obdarowana osoba najbardziej chciałaby dostać. Doskonale zna potrzeby najbliższych. W okresie mojej fascynacji lalkami Barbie dostałem od wszystkich sterowane samochody i klocki. Izka kupiła mi kolejną lalkę i różowy motor z pilotem na kablu. Samochody musiały długo czekać, bo nie mieściły się do nich lalki, które posadzone na motorze zwiedzały bezkresne połacie dywanów Zdzisławy. Tato nie był zachwycony. Na komunie dostałem od niej super zegarek kieszonkowy, który trzeba było rozsuwać, żeby sprawdzić godzinę, niestety usiadłem na nim na lekcji gimnastyki.

Ja troszkę mniej myślałem o innych i kupowałem im prezenty jak dla siebie. I tak mama dostawała płytę Edyty Bartosiewicz, choć nie miała odtwarzacza CD, a tato perfumy, które i tak stały we wspólnej łazience. Izce kupowałem lakier do paznokci, ale dzieliliśmy wtedy pokój a ja często wstawałem bardzo wcześnie i jak zwisała jej noga z łóżka to malowałem jej paznokcie, więc też nie do końca był to prezent dla niej.

Uważam, że najpiękniejszym prezentem jest rzecz zrobiona własnoręcznie. Ktoś potrafi upiec ciastka i zapakować je w zrobione przez siebie pudełka, inni robią na drutach i obdarowują unikalnymi szalikami zachwycone fashionistki, które maja coś, czego nie ma nikt inny. Można zrobić nalewkę w pięknej starej butelce (dostałem taką kiedyś). Pomysłów na prezenty jest pełno na poświęconych temu blogach. Widziałem zabawkę samolot, zrobioną za grosze a wyglądającą tak kusząco, że sam chętnie bym się pobawił. Nie trzeba mieć specjalnego talentu, każdy posilony takimi wskazówkami potrafi wykonać coś pięknego, choćby potpourri z pończochy i suszonych skórek mandarynek. Taki prezent zachwyci każdego.

Jeżeli jednak nie masz stuprocentowej pewności, co do podarunku, dawaj karty do Sephory i Traffica i nie zagracaj ludziom domów niepotrzebnymi rzeczami. Im później będzie głupio to wyrzucić, kasa jest zmarnowana a planeta zaśmiecana.

Ja w tym roku obiecywałem sobie, że zrobię coś dla każdego, ale jakoś wystarczyło mi energii na jeden, reszta ma upominki ze sklepu. Przez pół roku malowałem obraz dla Zdzisławy. Nie żeby był taki pracochłonny, ale wena zanikała mi czasami na kilka tygodni. Obraz miał przedstawiać dziewczynkę na łące. Głowa, sukienka i tło poszło szybko, ale najgorzej było z kończynami. We wrześniu przyjechała do mnie siostra z mężem i oglądali niedokończony obraz. Ręce namalowane były do nadgarstków a nogi do kostek, bo okazało się, że nie umiem namalować dłoni i stóp. Izka szybko znalazła rozwiązanie:

- Tak zostaw
- Z kikutami?
- Pewnie, matce się spodoba
- Kaleka?
- Mhm, wzruszy się
- Paraolimpijka, tak jej powiemy
- No właśnie.

Nie chciałem jednak żeby Zdzisława budziła się codziennie patrząc na upośledzoną ogrodniczkę, więc w dłonie, których nie ma wepchnąłem jej bujny bukiet a brak stóp został przykryty najbardziej umajoną łąką na świecie. Ucieszy się.

Jest dopiero jedenasty, może uda wam się zrobić coś własnoręcznie, zobaczycie, jaką sprawicie bliskim radość. Może uda nam się, choć trochę zmniejszyć ten cyrk, który dzieje się w galeriach handlowych.

p.s.
Członków rodziny czytających bloga uprasza się o milczenie przy Zdzisławie w sprawie „Paraolimpijki”.

3 komentarze:

  1. Ja już od kilku lat robię ręczne prezenty. W zeszłym roku nie wyrobilam się z prezentem dla taty i dostał coś ze sklepu. Mina rozczarowania widoczna była przez conajmniej godzinę:)
    Zdzisława na bank będzie zachwycona!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To chyba w polecanych przez Panią blogach znalazłem ten samolot, ale juz nie umiem drugi raz tam trafić.

      Usuń
    2. Hmmmm nie potrafię pomóc :( Nie kojarze samolota.
      I nie Pani bo jakaś stara się poczulam ;)Daria jestem.

      Usuń