Lotnictwo jest pasjonujące. W czasie,
kiedy PKP przewiezie nas z Warszawy do Ustki, samolot potrafi dolecieć do
Australii. Wielu moich znajomych podziela tę opinię i kiedy tylko nadarzy się
okazja na lot pojawia się u nas radość wręcz dziecięca.
Dwa
tygodnie temu wracałem objuczony zakupami i zadzwonił mi telefon. Wszystkie eko
siatki na jedno ramie, cola pod pachę:
-
Halo.
-
Cześć, zjesz ze mną rybę?.
-
Dlaczego rybę?.
-
Szybko, zjesz czy nie?.
-
Dziś?.
-
Nie, w maju.
-
Mów porządnie.
-
Promocja jest, za grosze, lecimy rano, wracamy wieczorem, nowy Bombardier,
lotnisko Szopena…
-
Lecę.
Rozmowa
odbywała się tuż pod moją klatką. Kiedy wjechałem do góry windą miałem już na
mailu potwierdzoną rezerwacje. W ekstra promocjach nie ma czasu na
zastanawianie się. Na szczęście bilety są tak tanie, że lepiej zaklepać i nie
lecieć niż później żałować. Ale kto by rezygnował?.
Okazało
się, że celem podróży nie musi być wyłącznie kanadyjski Bombardier Q400
(nówka), ale i okolice lotniska. Sama miejscowość liczy sobie około czterystu
mieszkańców, ale osiem kilometrów przez las i można znaleźć się nad morzem. Więc
nie dość, że pofruwać można to jeszcze morze zobaczyć.
Pobudka
po czwartej rano. Prysznic, kanapka i na autobus. O tej godzinie nie ma jeszcze
gazet w kioskach, więc pozostają wyświetlacze w autobusach. Krystyna drąży na
Pradze – tarcza budująca metro za Wisłą. Zachmurzenie silne z przejaśnieniami.
Odbywają się mecze wszelkie. Wreszcie lotnisko. Odprawiliśmy się jako pierwsi,
bo dla frików lotnictwa port lotniczy jest tym, czym dla innych ludzi
Disneyland.
Czekamy
na otwarcie bramki obserwując ludzi. Na lotnisku jest zawsze kolorowe
zamieszanie. Chłopiec biegnie kopiąc piłkę, za nim inny w kapeluszu góralskim
ciągnie na walizce małą dziewczynkę, ta z kolei robi bańki mydlane z patykowego
słoiczka. W naszej grupie na razie spokój. Otwiera się i schodzimy do autobusu.
Są. Moje przeznaczenie. Małżeństwo. Ona, przykład zawiedzionej macierzyństwem,
znudzonej i głuchej na wrzaski kobiety. On, nadmiernie zainteresowany każdym
słowem dziecka, mówiący z siłą, jaka wystarczyłaby do występów w teatrze
greckim. Typ faceta, który myśli: skoro tłumaczę coś mojej pociesze, dlaczegóż
reszta pasażerów nie mogłaby się nauczyć czegoś interesującego. Już w czasie
drogi do samolotu zgłębiał tajniki awiacji, omawiał stojącego Dreamlinera,
rodzaj malowania statków powietrznych naszego przewoźnika i tysiąc innych
rzeczy. Dziecko – dziewczynka, całe lotnictwo ma głęboko w nosie. Biega po
autobusie, rzucając w powietrze przypadkowe słowa, do których natychmiast
odnosi się tatuś. Czasami ładuje się matce na fotel, brudząc butami nogawki
siedzących obok panów. Matka wpatrzona w okno, głucha, cicha w spódnicy z
odciskami małych bucików.
Ustaliliśmy
z moim kompanem, że ja lecę przy oknie w tę a on z powrotem. Jak na życzenie, za nami rodzina
Utrudnialskich. Córunia i tatuś. Mama za nimi wpatrzona w okno. Dziecko za mną
zafundowało mi darmowy masaż małymi stopami kopiąc w mój fotel bez wytchnienia,
podobno w niektórych miejscach na świecie ludzie za to nawet płacą. Ale nie to
było najgorsze. Dziecku się nudzi w samolocie, ja to rozumiem. Tata. Mordy nie
zamykał nawet na moment. Tłumaczył tej gówniarze jak układają się chmury,
wyjaśniał start samolotu. Wszystko głosem Jana Suzina. Jeszcze gdyby to dziecko
było tym zainteresowane. Ale nie. Ona tylko kopała i strzelała w ojca słowami.
Przytomny
steward zaraz po starcie dał dziecku w prezencie kredki i blok. Tato zaczął
tłumaczyć jak dobierać kolory tworząc zgrabną kompozycję barw a nie bazgrać tak
jak to chciała mała piłkarka za mną.
Postanowiłem
nie psuć sobie zabawy. Jestem jednak w samolocie, podziwiam niebieskie niebo
nad chmurami, rozpoznaje Poznań pełen małych domków, później Szczecin,
Międzyzdroje i Świnoujście (lektor za mną wyjaśnia, że w tym miejscu rzeka „Świnia”
wpada do morza). Kilka zwrotów maszyny i lądujemy.
Wiedzieliśmy,
że lot na tej trasie odbywa się tylko raz w tygodniu. Ale dopiero na miejscu
okazało się, że jest to pierwszy rejs w tym roku. Otwieramy lotnisko na nowy
sezon. Na pasie stoją wszyscy pracownicy. Dookoła wioska, głucha, pusta,
zielona i skąpana w pięknym słońcu. Zupełnie inaczej niż w porannej zamglonej i
deszczowej Warszawie. Sprawdzamy rozkład autobusów. Najbliższy za godzinę. Przy
ograniczonym czasie, godzina to jedna piąta naszego urlopu. Ruszamy na nogach. Po
drodze mija nas szpaler pędzących taksówek, każdy kierowca uśmiecha się i macha
nam na przywitanie. Chyba wszystkich zaskoczył ten lądujący samolot i spieszą
nadrobić precyzję, z jaką w tym kraju winno się witać gości.
Dzięki
telefonicznej mapie maszerującego ze mną Łukasza wiemy, że kierunek mamy dobry.
Decydujemy się na stopa. Obaj nie robiliśmy tego od dawna. Pierwszy zatrzymuje
się samochód pełen rodziny udającej się na urlop. Koce, piłki, parasolki. Wysiada
kobieta:
-
Guten Morgen.
- I'm sorry we don't speak german.
-
Ohm… meine Tochter!.
Zaczęła
wywlekać dziecko z auta, ale tochter najwidoczniej na popisy lingwistycznych
umiejętności ochoty nie miała. Pomachała do nas, ukłoniła się i pojechali. Kolejny
samochód wyłonił się zza krzaków. Passat kombi w środku małżeństwo, bez bagaży.
On w polarze, pomimo upału. Ona w spodniach z gumką na końcu nogawki,
przechodzącą pod stopą. U nas to się kiedyś nazywało „narciarki”. Kobieta wygląda
w tym jak żołnierz Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Idą ku nam uśmiechnięci.
- Guten Morgen.
- Guten Morgen, We don't speak german.
- Deutsch Polizei.
Uśmiechy im lekko
zeszły. Spod polara pojawił się identyfikator, poproszono nas o dokumenty i
starając się używać wszystkich języków wyjaśnialiśmy, że nie przylecieliśmy tu
mordować i gwałcić. Na słowo „przylecieliśmy” poproszono nas o bilety i
dziwiono się, że działa już lotnisko. Skanowanie naszych dowodów i ważne bilety
tłumaczyły stróżom prawa, że pojawienie się w wiosce dwóch obcych jest w pełni
uprawnione.
Szybko
udało nam się złapać stopa i miły pan zawiózł nas nad morze. Chciał po drodze
dowiedzieć się jak najwięcej o Poznaniu, gdyż wybiera się z małżonką. Bardzo go
ucieszyło, że w Poznaniu dużo ludzi mówi w jego ojczystym języku, bo z nami
szło mu jak po grudzie.
Ahlbeck
przywitało nas lipcową pogodą. Jak dzieci pospieszyliśmy ku plaży, nacieszyć
oczy widokiem bezkresnego błękitu. Mijane po drodze napisy polskie
przypominały, że tak daleko od kraju nie jesteśmy. Rossmann, Salon Linda były
na każdym rogu. Pojawiły się także napisy zagraniczne: Restaurant Rhodos, Casa
Italia.
Spragnieni
posiłków regionalnych postanowiliśmy wystartować od rybki. Kelner w pierwszej
restauracji nie znał żadnego języka i znał je wszystkie. Łączył je, używając
dowolnie słów, jakie przychodziły mu do głowy. Okraszał to takim uśmiechem, że
nie sposób było w tej zabawie nie uczestniczyć.
- Guten Tag.
- Hello.
- We would like to order fish.
- Deux fisch?.
- Yes, with kartoffelsalat.
- Two duże beers?.
- Ok.
- Smacznego outside.
Rozmowa brzmiała oryginalnie,
ale kiedy dostaliśmy nasze zamówienie okazało sie, że zrozumieliśmy się
doskonale. Udaliśmy się także na currywurst i kolejne piwka, obsługa trafiła się
polska. Posiłek zakończył znakomity, ciepły apfelstrudel z lodami i bitą
śmietaną. Poleżeliśmy na molo. Mnie udało się nawet przysnąć i wróciliśmy taksówką.
Wieść
o otwarciu lotniska musiała gruchnąć już silnie, bo mnóstwo ludzi przyszło
popatrzeć na start. Poprzyklejani do płotu jak spotterzy w Warszawie czekali na
upragniony widok.
Wiedziałem,
że tym razem lecę od strony korytarza więc zaopatrzyłem się w gazety. Czytając,
przypomniałem sobie niestety, że nie znam języka niemieckiego. W Frakfurten
Allgemeine rozpoznałem prezydenta Obamę, panią Merkel i reklamę Bossa. Za to w
Die Welt było już dużo więcej zdjęć i komuś z zewnątrz mogło wydawać się, że
czytam. Zatrzymywałem się na kartkach na dłużej, bo rozpoznałem Putina, Kim
Dzong Una a jeden facet był podobny do naszego kabareciarza. Wyniki giełdowe
przerzuciłem jeszcze szybciej niż w Wyborczej. Tego nie rozumiem nawet w
ojczystym języku. Dodatek motoryzacyjny wywaliłem. Ucieszyłem się za to na
literacki, ale nie na długo.
Aż
w moje ręce wpadł Bild. To jest porozumienie ponad narodami. Z wielkich stron
patrzyli na mnie tak bliscy memu sercu Klitshko (ten bokser) i Miley Cyrus. Zrozumiałem
chyba, że Modern Talking się schodzą i ludzi tutaj, podobnie jak u nas
emocjonują potyczki Bayernu i Borussi. Z ostatniej kartki uśmiechał się Robert
Lewandowski. Jak w domu. Chciałem zagłębić się w wywiad z Iron Manem, ale dałem
radę tylko nagłówkowi.
Ludzie
zaczęli się schodzić i zrobiło się znajomo, bo lecieli prawie wszyscy z
porannego rejsu. Wszyscy w stanie błogiego zmęczenia uśmiechali się do siebie
aż zza przepierzenia usłyszeliśmy znajomy nauczycielski głos. Utrudnialscy.
Liczyłem
tylko na to, że nie będę tym razem obok nich. Poczekaliśmy aż wejdą do samolotu
pierwsi. Czekaliśmy prawie do końca, bo tym razem mieliśmy miejsca prawie na
końcu. Po wejściu okazało się, że tym razem atrakcje będą mieli z przodu. Ucieszyłem
się i podszedłem do stewarda na końcu:
-
Jak ma pan Valium to proszę już teraz przygotować soczek dla pasażerki z
przodu. Leciałem z nią rano.
Jak
na hasło, uchylił pawlacz i wyjął apteczkę.
-
Rzyga?.
-
Gorzej, wierci się i gada.
-
Coś tu znajdziemy.
Uśmiechnął
się zawodowo. Nie wiedział co go czeka, albo oni faktycznie mają takich więcej.
Pani
Utrudnialska siedziała tym razem w jednym rzędzie z małżonkiem i pociechą. Oddzielał
ją od nich korytarz. Nie zawiedli mnie. Dziecko na czworakach latało po
samolocie. Utrudnialski odpinał pas, kładł się „na śledzia” i fotografował
przez okno. Małżonka pogrążyła się w lekturze. Steward uśmiechnął się tylko
porozumiewawczo. Mój szacunek i podziw dla tej profesji tylko się umocnił. Wychodząc
zobaczyłem, jaki syf zostawili w swoim rzędzie. Tak jakby posiadanie dziecka
upoważniało ich do trolenia gdziekolwiek się pojawią.
W autobusie
z lotniska pani czytała rodzimego Superaka. Jakże ucieszyłem się na te nagłówki:
Edyta Górniak (41 l.) Nie pośle syna do Komunii Świętej, Kardynał Kazimierz
Nycz (53 l.) Dostajemy sześć miliardów na tacę, Znany i lubiany wikary Marek M.
(40 l.) Kochał dzieci i porno, Jezuici awanturują się o dwóch papieży. A na
koniec roznegliżowana pani: Porwij stanik - idzie lato i znowu Robert
Lewandowski.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz