niedziela, 5 maja 2013

PAMIĘTNIKI Z WAKACJI – HERINGSDORF



            Lotnictwo jest pasjonujące. W czasie, kiedy PKP przewiezie nas z Warszawy do Ustki, samolot potrafi dolecieć do Australii. Wielu moich znajomych podziela tę opinię i kiedy tylko nadarzy się okazja na lot pojawia się u nas radość wręcz dziecięca.

            Dwa tygodnie temu wracałem objuczony zakupami i zadzwonił mi telefon. Wszystkie eko siatki na jedno ramie, cola pod pachę:

- Halo.
- Cześć, zjesz ze mną rybę?.
- Dlaczego rybę?.
- Szybko, zjesz czy nie?.
- Dziś?.
- Nie, w maju.
- Mów porządnie.
- Promocja jest, za grosze, lecimy rano, wracamy wieczorem, nowy Bombardier, lotnisko Szopena…
- Lecę.

            Rozmowa odbywała się tuż pod moją klatką. Kiedy wjechałem do góry windą miałem już na mailu potwierdzoną rezerwacje. W ekstra promocjach nie ma czasu na zastanawianie się. Na szczęście bilety są tak tanie, że lepiej zaklepać i nie lecieć niż później żałować. Ale kto by rezygnował?.

            Okazało się, że celem podróży nie musi być wyłącznie kanadyjski Bombardier Q400 (nówka), ale i okolice lotniska. Sama miejscowość liczy sobie około czterystu mieszkańców, ale osiem kilometrów przez las i można znaleźć się nad morzem. Więc nie dość, że pofruwać można to jeszcze morze zobaczyć.

            Pobudka po czwartej rano. Prysznic, kanapka i na autobus. O tej godzinie nie ma jeszcze gazet w kioskach, więc pozostają wyświetlacze w autobusach. Krystyna drąży na Pradze – tarcza budująca metro za Wisłą. Zachmurzenie silne z przejaśnieniami. Odbywają się mecze wszelkie. Wreszcie lotnisko. Odprawiliśmy się jako pierwsi, bo dla frików lotnictwa port lotniczy jest tym, czym dla innych ludzi Disneyland.

            Czekamy na otwarcie bramki obserwując ludzi. Na lotnisku jest zawsze kolorowe zamieszanie. Chłopiec biegnie kopiąc piłkę, za nim inny w kapeluszu góralskim ciągnie na walizce małą dziewczynkę, ta z kolei robi bańki mydlane z patykowego słoiczka. W naszej grupie na razie spokój. Otwiera się i schodzimy do autobusu. Są. Moje przeznaczenie. Małżeństwo. Ona, przykład zawiedzionej macierzyństwem, znudzonej i głuchej na wrzaski kobiety. On, nadmiernie zainteresowany każdym słowem dziecka, mówiący z siłą, jaka wystarczyłaby do występów w teatrze greckim. Typ faceta, który myśli: skoro tłumaczę coś mojej pociesze, dlaczegóż reszta pasażerów nie mogłaby się nauczyć czegoś interesującego. Już w czasie drogi do samolotu zgłębiał tajniki awiacji, omawiał stojącego Dreamlinera, rodzaj malowania statków powietrznych naszego przewoźnika i tysiąc innych rzeczy. Dziecko – dziewczynka, całe lotnictwo ma głęboko w nosie. Biega po autobusie, rzucając w powietrze przypadkowe słowa, do których natychmiast odnosi się tatuś. Czasami ładuje się matce na fotel, brudząc butami nogawki siedzących obok panów. Matka wpatrzona w okno, głucha, cicha w spódnicy z odciskami małych bucików.

            Ustaliliśmy z moim kompanem, że ja lecę przy oknie w tę a on z powrotem.  Jak na życzenie, za nami rodzina Utrudnialskich. Córunia i tatuś. Mama za nimi wpatrzona w okno. Dziecko za mną zafundowało mi darmowy masaż małymi stopami kopiąc w mój fotel bez wytchnienia, podobno w niektórych miejscach na świecie ludzie za to nawet płacą. Ale nie to było najgorsze. Dziecku się nudzi w samolocie, ja to rozumiem. Tata. Mordy nie zamykał nawet na moment. Tłumaczył tej gówniarze jak układają się chmury, wyjaśniał start samolotu. Wszystko głosem Jana Suzina. Jeszcze gdyby to dziecko było tym zainteresowane. Ale nie. Ona tylko kopała i strzelała w ojca słowami.

            Przytomny steward zaraz po starcie dał dziecku w prezencie kredki i blok. Tato zaczął tłumaczyć jak dobierać kolory tworząc zgrabną kompozycję barw a nie bazgrać tak jak to chciała mała piłkarka za mną.

            Postanowiłem nie psuć sobie zabawy. Jestem jednak w samolocie, podziwiam niebieskie niebo nad chmurami, rozpoznaje Poznań pełen małych domków, później Szczecin, Międzyzdroje i Świnoujście (lektor za mną wyjaśnia, że w tym miejscu rzeka „Świnia” wpada do morza). Kilka zwrotów maszyny i lądujemy.

            Wiedzieliśmy, że lot na tej trasie odbywa się tylko raz w tygodniu. Ale dopiero na miejscu okazało się, że jest to pierwszy rejs w tym roku. Otwieramy lotnisko na nowy sezon. Na pasie stoją wszyscy pracownicy. Dookoła wioska, głucha, pusta, zielona i skąpana w pięknym słońcu. Zupełnie inaczej niż w porannej zamglonej i deszczowej Warszawie. Sprawdzamy rozkład autobusów. Najbliższy za godzinę. Przy ograniczonym czasie, godzina to jedna piąta naszego urlopu. Ruszamy na nogach. Po drodze mija nas szpaler pędzących taksówek, każdy kierowca uśmiecha się i macha nam na przywitanie. Chyba wszystkich zaskoczył ten lądujący samolot i spieszą nadrobić precyzję, z jaką w tym kraju winno się witać gości.

            Dzięki telefonicznej mapie maszerującego ze mną Łukasza wiemy, że kierunek mamy dobry. Decydujemy się na stopa. Obaj nie robiliśmy tego od dawna. Pierwszy zatrzymuje się samochód pełen rodziny udającej się na urlop. Koce, piłki, parasolki. Wysiada kobieta:

- Guten Morgen.
- I'm sorry we don't  speak german.
- Ohm… meine Tochter!.

            Zaczęła wywlekać dziecko z auta, ale tochter najwidoczniej na popisy lingwistycznych umiejętności ochoty nie miała. Pomachała do nas, ukłoniła się i pojechali. Kolejny samochód wyłonił się zza krzaków. Passat kombi w środku małżeństwo, bez bagaży. On w polarze, pomimo upału. Ona w spodniach z gumką na końcu nogawki, przechodzącą pod stopą. U nas to się kiedyś nazywało „narciarki”. Kobieta wygląda w tym jak żołnierz Kompanii Reprezentacyjnej Wojska Polskiego. Idą ku nam uśmiechnięci.

- Guten Morgen.
- Guten Morgen, We don't speak german.
- Deutsch Polizei.

            Uśmiechy im lekko zeszły. Spod polara pojawił się identyfikator, poproszono nas o dokumenty i starając się używać wszystkich języków wyjaśnialiśmy, że nie przylecieliśmy tu mordować i gwałcić. Na słowo „przylecieliśmy” poproszono nas o bilety i dziwiono się, że działa już lotnisko. Skanowanie naszych dowodów i ważne bilety tłumaczyły stróżom prawa, że pojawienie się w wiosce dwóch obcych jest w pełni uprawnione.

            Szybko udało nam się złapać stopa i miły pan zawiózł nas nad morze. Chciał po drodze dowiedzieć się jak najwięcej o Poznaniu, gdyż wybiera się z małżonką. Bardzo go ucieszyło, że w Poznaniu dużo ludzi mówi w jego ojczystym języku, bo z nami szło mu jak po grudzie.

            Ahlbeck przywitało nas lipcową pogodą. Jak dzieci pospieszyliśmy ku plaży, nacieszyć oczy widokiem bezkresnego błękitu. Mijane po drodze napisy polskie przypominały, że tak daleko od kraju nie jesteśmy. Rossmann, Salon Linda były na każdym rogu. Pojawiły się także napisy zagraniczne: Restaurant Rhodos, Casa Italia.

            Spragnieni posiłków regionalnych postanowiliśmy wystartować od rybki. Kelner w pierwszej restauracji nie znał żadnego języka i znał je wszystkie. Łączył je, używając dowolnie słów, jakie przychodziły mu do głowy. Okraszał to takim uśmiechem, że nie sposób było w tej zabawie nie uczestniczyć.

- Guten Tag.
- Hello.
- We would like to order fish.
- Deux fisch?.
- Yes, with kartoffelsalat.
- Two duże beers?.
- Ok.
- Smacznego outside.

            Rozmowa brzmiała oryginalnie, ale kiedy dostaliśmy nasze zamówienie okazało sie, że zrozumieliśmy się doskonale. Udaliśmy się także na currywurst i kolejne piwka, obsługa trafiła się polska. Posiłek zakończył znakomity, ciepły apfelstrudel z lodami i bitą śmietaną. Poleżeliśmy na molo. Mnie udało się nawet przysnąć i wróciliśmy taksówką.

            Wieść o otwarciu lotniska musiała gruchnąć już silnie, bo mnóstwo ludzi przyszło popatrzeć na start. Poprzyklejani do płotu jak spotterzy w Warszawie czekali na upragniony widok.

            Wiedziałem, że tym razem lecę od strony korytarza więc zaopatrzyłem się w gazety. Czytając, przypomniałem sobie niestety, że nie znam języka niemieckiego. W Frakfurten Allgemeine rozpoznałem prezydenta Obamę, panią Merkel i reklamę Bossa. Za to w Die Welt było już dużo więcej zdjęć i komuś z zewnątrz mogło wydawać się, że czytam. Zatrzymywałem się na kartkach na dłużej, bo rozpoznałem Putina, Kim Dzong Una a jeden facet był podobny do naszego kabareciarza. Wyniki giełdowe przerzuciłem jeszcze szybciej niż w Wyborczej. Tego nie rozumiem nawet w ojczystym języku. Dodatek motoryzacyjny wywaliłem. Ucieszyłem się za to na literacki, ale nie na długo.


            Aż w moje ręce wpadł Bild. To jest porozumienie ponad narodami. Z wielkich stron patrzyli na mnie tak bliscy memu sercu Klitshko (ten bokser) i Miley Cyrus. Zrozumiałem chyba, że Modern Talking się schodzą i ludzi tutaj, podobnie jak u nas emocjonują potyczki Bayernu i Borussi. Z ostatniej kartki uśmiechał się Robert Lewandowski. Jak w domu. Chciałem zagłębić się w wywiad z Iron Manem, ale dałem radę tylko nagłówkowi.

            Ludzie zaczęli się schodzić i zrobiło się znajomo, bo lecieli prawie wszyscy z porannego rejsu. Wszyscy w stanie błogiego zmęczenia uśmiechali się do siebie aż zza przepierzenia usłyszeliśmy znajomy nauczycielski głos. Utrudnialscy.

            Liczyłem tylko na to, że nie będę tym razem obok nich. Poczekaliśmy aż wejdą do samolotu pierwsi. Czekaliśmy prawie do końca, bo tym razem mieliśmy miejsca prawie na końcu. Po wejściu okazało się, że tym razem atrakcje będą mieli z przodu. Ucieszyłem się i podszedłem do stewarda na końcu:

- Jak ma pan Valium to proszę już teraz przygotować soczek dla pasażerki z przodu. Leciałem z nią rano.

            Jak na hasło, uchylił pawlacz i wyjął apteczkę.

- Rzyga?.
- Gorzej, wierci się i gada.
- Coś tu znajdziemy.

            Uśmiechnął się zawodowo. Nie wiedział co go czeka, albo oni faktycznie mają takich więcej.

            Pani Utrudnialska siedziała tym razem w jednym rzędzie z małżonkiem i pociechą. Oddzielał ją od nich korytarz. Nie zawiedli mnie. Dziecko na czworakach latało po samolocie. Utrudnialski odpinał pas, kładł się „na śledzia” i fotografował przez okno. Małżonka pogrążyła się w lekturze. Steward uśmiechnął się tylko porozumiewawczo. Mój szacunek i podziw dla tej profesji tylko się umocnił. Wychodząc zobaczyłem, jaki syf zostawili w swoim rzędzie. Tak jakby posiadanie dziecka upoważniało ich do trolenia gdziekolwiek się pojawią.

            W autobusie z lotniska pani czytała rodzimego Superaka. Jakże ucieszyłem się na te nagłówki: Edyta Górniak (41 l.) Nie pośle syna do Komunii Świętej, Kardynał Kazimierz Nycz (53 l.) Dostajemy sześć miliardów na tacę, Znany i lubiany wikary Marek M. (40 l.) Kochał dzieci i porno, Jezuici awanturują się o dwóch papieży. A na koniec roznegliżowana pani: Porwij stanik - idzie lato i znowu Robert Lewandowski.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz