piątek, 1 marca 2013

A BYŁO NAS TRZECH…


Wszystko wam o sobie opowiadam więc ten post też musiał się kiedyś pojawić. Nie byłoby mnie takiego jakim jestem gdyby nie tych dwóch panów. Nasza przyjaźń we trójkę to całe moje dzieciństwo. Byliśmy nierozłączni, mobilni dzięki rowerom latem a sankom zimą. Zawsze potwornie brudni od żużlu, którym nasze podwórko było całkowicie pokryte. Za każdym razem po powrocie do domu ustawialiśmy się pod swoimi drzwiami, rozbieraliśmy i matki wycierały nam nogi żebyśmy mogli wejść do środka.

            Ja, Dominik i Piotrek budziliśmy strach na całym podwórku na Litewskiej 1. Piotrek rok młodszy od nas nie uczestniczył tylko w wydarzeniach szkolnych, bo z Dominikiem chodziłem do jednej klasy, aż przenieśli mnie do wyrównawczej dla osiołków. On został w normalnej, bo zawsze miał na granatowym fartuszku wielką odznakę Wzorowego Czytelnika i bardzo dobre stopnie. Natomiast na podwórku byliśmy jak jedno ciało. Wspólnie odpowiedzialni za wszystkie wybite szyby, zaklejone gumą zamki i podpalone wycieraczki.

            Śmiesznie nasz blok nazywać podwórkiem, ale to jest bardzo dziwne miejsce. Zwyczajny budynek na trzydzieści rodzin w centrum Kalisza, ale jednak trochę jak wieś. Ogrodzony płotem, wysypany żużlem z trzepakiem na środku i kranem wystającym z drewnianej budki nazywanym przez nas pompą. Życie sąsiedzkie kwitło na ławce przez cały dzień ewentualnie przy którymś z okien na parterze. Wszystkie drzwi w bloku były otwarte i kobiety chodziły z jednego do drugiego mieszkania bez przerwy. Można było siedzieć w kuchni i nagle pojawiała się sąsiadka, otwierała szafkę i mówiła: - Kuba powiedz matce, że wzięłam sól. Dopóki tam mieszkałem taka sytuacja była dla mnie zupełnie normalna, dopiero jak się wyprowadziłem i przyjeżdżałem na weekend zaczęło mi to przeszkadzać. Zdzisława na każde moje przekręcenie zamka reagowała syczeniem, bo co by sobie pomyślała któraś z sąsiadek gdyby chciała wejść a tu zamknięte?. Mając już chyba lat dziewiętnaście byłem u rodziców w wakacje, oni poszli gdzieś na zakupy a ja się wykąpałem i chciałem przejść spod prysznica do pokoju. Idąc nago przez korytarz zobaczyłem, że otwierają się drzwi, zacząłem biec łapiąc cokolwiek, żeby się zasłonić. Do mieszkania weszła ciocia Sabina, mieszkająca nad nami i zaczęła się śmiać: Dupę ci wycierałam a teraz się wstydzisz?.

            To też dziwna rzecz w tym miejscu, ale do wszystkich sąsiadek mówiło się „ciociu”. Do dziś jak tam jadę i witam się z mamą Piotrka „proszę pani” nie przechodzi mi przez gardło. Wracając jeszcze do cioci Sabiny to nie tylko mnie podcierała ale także nauczyła wiązać sznurówki. Kiedyś wam jeszcze opowiem szerzej o sąsiadach, ale dzisiaj miało być o naszej trójce.

            Od rana do wieczora urzędowaliśmy pod blokiem albo na jednym z trzech boisk obok niego. Do dyspozycji mieliśmy także rzekę zaraz za domem i spore górki kawałek dalej. Wydzieraliśmy się co chwila maaaamo maaamo po potrzebne nam łyżki, drobne na lody, czapkę albo tylko po to, żeby poprosić o odwleczenie godziny przyjścia na obiad, która była jedyną przerwą w zabawie. Kiedy byliśmy lekko głodni żaden z nas nie fatygował się do domu. Dominik na trzecie a ja na drugie piętro. Wystarczyło wdrapać się na okno pani Zuzi (mamy Piotrka) na parterze, powiedzieć: „ciocia pić” i zostało się napojonym i nakarmionym.

            Dopóki było ciepło nie schodziliśmy z rowerów które były poobklejane nazwami motocykli. Na rowerze Piotrka była nazwa „Honda- Yamaha” i nigdy nie dał sobie wmówić, że to dwie różne nazwy. Te nasze motory zostawały odstawiane tylko w przypadku konieczności wdrapania się na drzewo, albo rury. Rury z parą wodną przechodziły nad naszym podwórkiem na pięciometrowych słupach i choć dziś od samego patrzenia na nie kręci się w głowie to wtedy siedzieliśmy na samej górze, żeby trudniej nas było znaleźć przy zabawie w chowanego.

            Zajęć mieliśmy mnóstwo, nigdy nam się nie nudziło. Robiliśmy ogniska z których ziemniaki zawsze były za słone, bo rozsypywała nam się sól od mam zawinięta w woreczek; zimą kuligi, do organizacji których codziennie zobowiązany był ojciec jednego z nas. Najlepsze robił pan Mirek (tata Piotrka), bo uwielbiał dzieci i niczego im nie potrafił odmówić. Jak wydzieraliśmy się żeby było szybciej to dociskał pedał swojego żółtego Fiata 126p oklejonego czarnymi orłami tak, że spadaliśmy z sanek. Nie było dla niego problemem przejechać nawet po głównej ulicy obok której stoi blok, wśród samochodów – tylko dlatego, że go o to prosiliśmy aż z sanek szły iskry. Znaliśmy wtedy doskonale takie zabawy jak Farby, Podchody, Pająk idzie i wiele innych ale mieliśmy też pomysły autorskie.

            Na podwórku rosła dzika grusza która miała małe twarde owoce. Każdy z nas miał swój kij zaostrzony na końcu z którego strzelało się daleko i celnie. Wybicie szyby choćby po drugiej stronie ulicy nie stanowiło żadnego problemu.  Rzucaliśmy starszym sąsiadom ostem w swetry który ku naszej radości trzymał się jeszcze jak wracali z zakupów. Jedna pani w naszym bloku z silnie wschodnim akcentem, nazywana przez nas Ruską miała dzwonek który dla nas był melodią zwiastująca najlepszą zabawę. Dźwięk przypominał młot pneumatyczny ale najważniejsze było to co się stanie kiedy się tam zadzwoni. Mieszkanie było na pierwszym piętrze i po każdym naciśnięciu trzeba było bardzo szybko uciekać, bo oni równie szybko gonili. Nie jestem w stanie opisać jaki rodzaj podniecenia towarzyszył temu naciskaniu na włącznik. Niezależnie od tego który z nas dzwonił reszta stała zaraz za nim, żeby było sprawiedliwie.

            Doskonałej rozrywki dostarczał nam także położony bardzo blisko dom starców. Ciągle uciekały stamtąd staruszki i jak widzieliśmy jakąś na ulicy w koszuli nocnej która pytała: w którą stronę do Bydgoszczy?, to wiedzieliśmy, że trzeba ją odprowadzić. Tymi jakże pożytecznymi czynami zaskarbialiśmy sobie zaufanie i wdzięczność pielęgniarek która owocowała w Wielkanoc. Wystarczyło tam zadzwonić i powiedzieć, że jakaś pani chodzi w koszuli nad rzeką i już wybiegały trzy pielęgniarki które można było oblać wodą bez konieczności ganiania dziewczyn w dyngusa.

            Najlepiej zapamiętanym przez nas wyczynem była zabawa smołą. Jak już mówiłem żadna nowa rzecz jaka znalazła się obok bloku nie umknęła naszej uwadze i została wykorzystana do zabawy. Nawet takie cuda jak owijanie się watą szklaną przy uszczelnianiu jakieś instalacji (szczypie jak cholera, zwłaszcza w krótkich spodenkach). Smoła stała w wielkiej beczce i jak już robotnicy sobie poszli była jeszcze całkiem gorąca. Wkładało się do niej palec i ściągało ją z niego jak folię. Zabawa była niezła, ale lepiej było kiedy wkładało się całą dłoń a później rękę. Na koniec nie pozostało już nic innego jak tylko wejść do niej całemu, oczywiście kolejno cała nasza trójka. Czarna maź niestety mocno już ostygła i nie dawała się tak łatwo usuwać ze skóry. Staliśmy przed blokiem cali czarni kiedy dopadły do nas rodzicielki. Dominika matka usiłowała wypróbować różne metody, żeby jego tylko nie bolało. Zdzisława działała gąbką, ale też nic z tego nie było. Matka Piotrka nie przebierała w środkach i postawiła go w misce przed blokiem, usuwając z niego smołę drutem do mycia garnków. Kiedy pani Iwona (matka D.) odkryła, że najlepszy do usuwania jest tłuszcz, wpadła do mojej: Zdziśka, masłem go myj. Zdzisława chciała podać informacje dalej i wychyliła się przez okno: Zuźka, masłem schodzi, na co usłyszała: pieprzyć masło, już prawie go umyłam, mógł myśleć zanim wlazł. Piotrek darł się jak obdzierany ze skóry, co po części było prawdą.

            Co niedziela musieliśmy iść do kościoła. Zawsze na mszę która była kwadrans po jedenastej. Ponieważ dla nas nabożeństwa odbywały się w domu towarowym albo cukierni Italia każdy z nas według klucza miał w sobotę obowiązek. Dzień wcześniej o dziewiątej w telewizji był program Ziarno, w którym omawiano niedzielną ewangelię. W ten sposób ten z nas który dzień wcześniej miał dyżur przed telewizorem przekazywał pozostałym słowo boże w domu towarowym podczas oglądania zabawek ewentualnie podczas degustacji napojów na kruszonym lodzie w Italii, które pite szybko przez słomkę - zamrażały mózg. Ale każdy z nas zawsze wiedział co opowiedzieć matce. Wyjątek był raz w roku jak podawali kiedy ksiądz będzie kolędował i musieliśmy iść na mszę.

            Wszystko w naszym ówczesnym życiu szło tym samym rytmem. Najpierw ja i Dominik, rok później Piotrek. Komunie, bierzmowania, program nauczania w szkole. Piotrek miał książki albo moje albo D. rytm zachwialiśmy dopiero idąc do wojska bo pierwszy poszedł D. po nim P. a ja na końcu. Moja służba zeszła się częściowo z P. i jak w trakcie wojska brał ślub to poprosił mnie żebym przeszedł w mundurze. Tak też się stało.

            Nie potrzeba nam było specjalnych funduszy na nasze zabawy. Wystarczyła kreatywność i wyobraźnia. Tolerancja i pobłażliwość rodziców też się trochę przydała. Jeżeli nie był to czas kiedy akurat byliśmy na koloni (razem) to wymyślić musieliśmy coś na miejscu. Nie wystarczało nam przebywanie ze sobą cały dzień więc kombinowaliśmy jak można uatrakcyjnić jeszcze letnie noce, bo spanie w domach było banalne. Jeżeli nikt z sąsiadów nie chciał pożyczyć nam namiotu który moglibyśmy rozbić to zawsze znalazł się taki co jeździł ciężarówką – chłodnią. Zamykali nas na wielkiej pace w kompletnej ciemności ze śpiworami i dla nas to była większa frajda niż spanie w normalnym łóżku. Kiedy spaliśmy w namiocie pod blokiem to nie dość, że straszyliśmy się nawzajem to jeszcze Zdzisława pohukiwała z góry wieczorem, bo miała nas dokładnie pod swoim oknem.

            Na pierwsze papierosy czy kondomy, wykorzystywane przez nas do napełniania wodą i rzucania z najwyższego okna w klatce zawsze mieliśmy kasę. Coroczne wyprawy na truskawki i wiśnie na które trzeba było wstać w wakacje o wpół do szóstej albo mycie rodzicom samochodu pod pompą za które też zawsze wpadła jakaś kasa były tradycją. Można było też karnąć się do dziadków na rowerze i coś zawsze odpalili.

            Nie byliśmy odludkami na tym podwórku. Do zabawy angażowaliśmy resztę bandy. Dziewczynom organizowaliśmy wybory miss podwórka i Sylwia, Iga i Malwina musiały chodzić w kostiumach po dachu od piwnicy. Były tunele strachu które polegały na tym, że na różowej deskorolce Dominika ktoś był pchany przez ciemny tunel piwnicy a reszta musiała go straszyć machając na przykład deską z gwoździem bądź cegłą. Za niestosowanie się do reguł gry był karcer. Wiązało się to z zamykaniem winnego/ej w śmierdzącym pomieszczeniu otwieranym od zewnątrz. Czasami poszkodowanych z opresji albo przed uduszeniem ratowali sąsiedzi.

            Popołudnia zaś upływały nam na bieganiu po łące z paletkami do badmintona. Nie służyły one absolutnie do gry a niezbędne były do ogłuszania chrabąszczy które po pacnięciu trafiały do litrowego słoika. Uzbierany słoik należało opróżnić w bardzo niebezpieczny sposób. Jeden musiał kijem odsunąć firankę na parterze u państwa Janczaków a drugi wdrapać się na parapet i wysypać do mieszkania chrabąszcze. Trzeci stał w tym czasie na czatach albo zagadywał panią Zuzię kilka okien dalej. Zabawa ta była bardzo niebezpieczna, bo mieszkający w tym domu znacznie starszy od nas Tomek był mistrzem polski w kickboxingu.

            Nierzadko wieczorami w pralni organizowane były dyskoteki a także zabawy sylwestrowe na które należało się ładnie ubrać a w późniejszych latach załatwić fajki i alko. Sąsiedzi doskonale wiedzieli kiedy w prani będzie disco, bo na klatce wisiał plakat a my chodziliśmy w wyjątkowo czystych koszulkach i czerwoni ze szczęścia.

            Opowiadam dziś bardziej chaotycznie niż zwykle ale nawet nie wiecie jak mnie to wzrusza, siedzę miękki jak wafelek.

            Ponieważ blok jak już mówiłem był bardzo zżyty chodziliśmy we trójkę na pogrzeby wszystkich sąsiadów. Może podświadomie chcieliśmy przeprosić za te wszystkie petardy rzucane pod drzwi? – nie wiem, ale chodziliśmy. Zdarzyło się tak, że w jednym miesiącu były trzy pogrzeby i my nie opuściliśmy żadnego. Na kolejne usprawiedliwienia zanoszone do szkoły wychowawcy reagowali nerwowo: czy wy już całe rodziny pochowaliście?. Ciężko było im zrozumieć, że u nas w bloku żyje się inaczej. Na jednym z pogrzebów siedzieliśmy z D. na końcu autokaru (najlepsze miejsca), ale nie znaliśmy piosenek i strasznie nas to śmieszyło. W tych szampańskich nastrojach wkroczyliśmy na cmentarz i Dominik zauważył jakieś bardzo śmieszne nazwisko na nagrobku więc zaczęliśmy rżeć, wyprowadził nas za kołnierz mój ojciec i po rozmowie z ojcem D. zabronili nam chodzić na pogrzeby.

            Po incydencie ze smołą największym wydarzeniem było zjeżdżanie rowerami ze stromej góry z piasku. Górka ta powstała przy pogłębianiu rzeki czy przeciąganiu przez nią jakichś rur. W każdym razie była ogromna, piaszczysta i kończyła się już w wodzie. Założyliśmy się który z nas zjedzie najniżej. Ja stchórzyłem pierwszy i zatrzymałem się dość wysoko, Piotrek zaraz za mną. Do dziś nie wiemy czy Dominik chciał się popisać czy wysiadły mu hamulce, ale rozpędzony zjechał na dół prosto do wody, aż zniknął. Po chwili z wody wychyliła się przerażona głowa krzycząc: ratujcie rower!. P. nie był pomocny bo leżał i zwijał się ze śmiechu a ja stałem rozdarty i nie wiedziałem czy najpierw niczym Dr. Queen ratować D. czy jego rower. Kiedy już go wyciągnęliśmy stał na brzegu cały mokry. Nie zastanawiało nas czy się przeziębi, największym problemem było co powiemy pani Iwonie?. Przechodząc przez most ociekającego D. nagle olśniło: Powiemy mojej mamie, że wywaliłem się pod pompą. Kałuża pod pompą mogłaby mu co najwyżej pochlapać spodnie a nie zmoczyć gacie i skarpetki ale z alibi szliśmy już spokojniejsi. Kilka miesięcy później szliśmy tym mostem i tym razem nabijali się ze mnie. Spadając z labiryntu zdarłem sobie skórę z połowy twarzy.

            Na naszym trzepaku ktoś przyczepił gruby kawał gumy. Podszedłem naciągnąłem go i strzeliłem, po mnie czynność powtórzył P. kiedy kolej przyszła na D. guma się zerwała i dostał prosto w oko. Karą za głupie zabawy miało być dla nas odprowadzanie przez kilka miesięcy D. na zajęcia do poradni okulistycznej gdzie on siedział z broda na metalowej szynie i śledził wzrokiem za bujająca się maskotką a my ten czas musieliśmy spędzić na korytarzu bo żaden z nas nie odważyłby się wyjść, poradnia była w najbardziej nieciekawej dzielnicy Kalisza.

            D. zawsze coś miał z tym okiem. Kiedy po naszych podwórkowych wybrykach musiał nosić okulary to przed samą komunią wyszedł mu jeszcze jęczmień. Wyglądał jak Harry Potter.

            Czasami rowerami wypuszczaliśmy się nad jedno z jezior pod Kaliszem. Szałe albo Gołuchów. To już była poważna wycieczka, ale też nierzadko bogata w przygody. Wesołe dzieci jadąc nad wodę mijały równie radosne bułgarskie tirówki, którym pokazywaliśmy gołe tyłki a one niczym nauczycielki groziły nam palcami. Na blisko dwudziestokilometrowej trasie rozrywką było pokazywanie tirom i kierowcom autobusów, żeby zatrąbili, co na rowerze robi ogromne wrażenie. Cóż może być fajniejszego od ryku z nadkola kiedy jedziesz obok na BMX?. W czasie jednej z takich wypraw jechałem z głową odwrócona do tyłu kiedy przede mną zahamował autobus. Wjechałem pod niego cały i gdyby nie natychmiastowy alarm kolegów którzy powstrzymali kierowcę dziś pisałbym psalmy.

            Kiedy byliśmy już dużo starsi nadal trzymaliśmy się razem. Każdy z nas robił wielką imprezę zanim poszedł do wojska.  Czasami za blokiem piliśmy czekoladowe nalewki i kalimucho (nalewka cherry + hop cola) po których nie chodziło się do ubikacji przynajmniej dwa dni. Jako biforek przed imprezami robiliśmy po butelce szampana (Dorato). Nie pamiętam już kto dał mi na osiemnastkę butelkę whisky i cygara. Leżało to w domu z pół roku, bo wtedy gustowałem w browarach i takie rzeczy mi śmierdziały. Przyszedł D. i nalaliśmy sobie po szklanie i zapaliliśmy po cygarze. W moim dwunastometrowym pokoju zrobiło się ciemno i jak weszła Zdzisława to zapytała tylko w ten dym: Synek jesteście?.

            Tych historii jest znacznie więcej ale przypominają mi się wyrywkowo. W każdym razie chciałem wam powiedzieć, że miałem kiedyś dwóch kolegów z którymi tworzyliśmy nierozłączny tercet, który niejednokrotnie ocierał się o śmierć ale także był szlachetny znosząc starszym ludziom węgiel za darmo! i odnajdujący radość w tak błahych rzeczach jak zabawa z lodówką w sklepie. Zabawa ta polegała na tym, że każdy bierze do ust tyle oranżady ile zmieści. Patrzymy na swoje odbicia w szybie i czekamy który pierwszy się roześmieje. Podczas jednej takiej zabawy Piotrkowi wyskoczył gil z nosa i opluliśmy całą lodówkę. Pani ze sklepu nie wpuszczała nas później grupowo.

            Przypomniało mi się jeszcze jak Dominik przyszedł kiedyś do mnie i zainteresował go mały spray:

- Co to jest?.
- Gaz mojej siostry.
- Do czego?.
- Jak ją zaatakują to psiknie.
- I co się stanie?.
- Łobuz się popłacze.
- To weź mi psiknij i zobaczymy.

            Siedział u mnie pół dnia cały spuchnięty i czerwony, cud że on jeszcze dzisiaj widzi.

            W święta udało mi się spotkać z Dominikiem. Teraz na Wielkanoc postaramy się ściągnąć Piotrka.

4 komentarze: