Wszystko
wam o sobie opowiadam więc ten post też musiał się kiedyś pojawić. Nie byłoby
mnie takiego jakim jestem gdyby nie tych dwóch panów. Nasza przyjaźń we trójkę
to całe moje dzieciństwo. Byliśmy nierozłączni, mobilni dzięki rowerom latem a sankom
zimą. Zawsze potwornie brudni od żużlu, którym nasze podwórko było całkowicie pokryte.
Za każdym razem po powrocie do domu ustawialiśmy się pod swoimi drzwiami,
rozbieraliśmy i matki wycierały nam nogi żebyśmy mogli wejść do środka.
Ja,
Dominik i Piotrek budziliśmy strach na całym podwórku na Litewskiej 1. Piotrek
rok młodszy od nas nie uczestniczył tylko w wydarzeniach szkolnych, bo z
Dominikiem chodziłem do jednej klasy, aż przenieśli mnie do wyrównawczej dla
osiołków. On został w normalnej, bo zawsze miał na granatowym fartuszku wielką
odznakę Wzorowego Czytelnika i bardzo dobre stopnie. Natomiast na podwórku
byliśmy jak jedno ciało. Wspólnie odpowiedzialni za wszystkie wybite szyby,
zaklejone gumą zamki i podpalone wycieraczki.
Śmiesznie
nasz blok nazywać podwórkiem, ale to jest bardzo dziwne miejsce. Zwyczajny
budynek na trzydzieści rodzin w centrum Kalisza, ale jednak trochę jak wieś.
Ogrodzony płotem, wysypany żużlem z trzepakiem na środku i kranem wystającym z
drewnianej budki nazywanym przez nas pompą. Życie sąsiedzkie kwitło na ławce
przez cały dzień ewentualnie przy którymś z okien na parterze. Wszystkie drzwi
w bloku były otwarte i kobiety chodziły z jednego do drugiego mieszkania bez
przerwy. Można było siedzieć w kuchni i nagle pojawiała się sąsiadka, otwierała
szafkę i mówiła: - Kuba powiedz matce, że
wzięłam sól. Dopóki tam mieszkałem taka sytuacja była dla mnie zupełnie
normalna, dopiero jak się wyprowadziłem i przyjeżdżałem na weekend zaczęło mi
to przeszkadzać. Zdzisława na każde moje przekręcenie zamka reagowała
syczeniem, bo co by sobie pomyślała któraś z sąsiadek gdyby chciała wejść a tu
zamknięte?. Mając już chyba lat dziewiętnaście byłem u rodziców w wakacje, oni
poszli gdzieś na zakupy a ja się wykąpałem i chciałem przejść spod prysznica do
pokoju. Idąc nago przez korytarz zobaczyłem, że otwierają się drzwi, zacząłem
biec łapiąc cokolwiek, żeby się zasłonić. Do mieszkania weszła ciocia Sabina,
mieszkająca nad nami i zaczęła się śmiać: Dupę
ci wycierałam a teraz się wstydzisz?.
To
też dziwna rzecz w tym miejscu, ale do wszystkich sąsiadek mówiło się „ciociu”.
Do dziś jak tam jadę i witam się z mamą Piotrka „proszę pani” nie przechodzi mi
przez gardło. Wracając jeszcze do cioci Sabiny to nie tylko mnie podcierała ale
także nauczyła wiązać sznurówki. Kiedyś wam jeszcze opowiem szerzej o
sąsiadach, ale dzisiaj miało być o naszej trójce.
Od
rana do wieczora urzędowaliśmy pod blokiem albo na jednym z trzech boisk obok
niego. Do dyspozycji mieliśmy także rzekę zaraz za domem i spore górki kawałek
dalej. Wydzieraliśmy się co chwila maaaamo
maaamo po potrzebne nam łyżki, drobne na lody, czapkę albo tylko po to,
żeby poprosić o odwleczenie godziny przyjścia na obiad, która była jedyną
przerwą w zabawie. Kiedy byliśmy lekko głodni żaden z nas nie fatygował się do
domu. Dominik na trzecie a ja na drugie piętro. Wystarczyło wdrapać się na okno
pani Zuzi (mamy Piotrka) na parterze, powiedzieć: „ciocia pić” i zostało się napojonym i nakarmionym.
Dopóki
było ciepło nie schodziliśmy z rowerów które były poobklejane nazwami
motocykli. Na rowerze Piotrka była nazwa „Honda- Yamaha” i nigdy nie dał sobie
wmówić, że to dwie różne nazwy. Te nasze motory zostawały odstawiane tylko w
przypadku konieczności wdrapania się na drzewo, albo rury. Rury z parą wodną
przechodziły nad naszym podwórkiem na pięciometrowych słupach i choć dziś od
samego patrzenia na nie kręci się w głowie to wtedy siedzieliśmy na samej
górze, żeby trudniej nas było znaleźć przy zabawie w chowanego.
Zajęć
mieliśmy mnóstwo, nigdy nam się nie nudziło. Robiliśmy ogniska z których
ziemniaki zawsze były za słone, bo rozsypywała nam się sól od mam zawinięta w
woreczek; zimą kuligi, do organizacji których codziennie zobowiązany był ojciec
jednego z nas. Najlepsze robił pan Mirek (tata Piotrka), bo uwielbiał dzieci i
niczego im nie potrafił odmówić. Jak wydzieraliśmy się żeby było szybciej to
dociskał pedał swojego żółtego Fiata 126p oklejonego czarnymi orłami tak, że
spadaliśmy z sanek. Nie było dla niego problemem przejechać nawet po głównej
ulicy obok której stoi blok, wśród samochodów – tylko dlatego, że go o to
prosiliśmy aż z sanek szły iskry. Znaliśmy wtedy doskonale takie zabawy jak
Farby, Podchody, Pająk idzie i wiele innych ale mieliśmy też pomysły autorskie.
Na
podwórku rosła dzika grusza która miała małe twarde owoce. Każdy z nas miał
swój kij zaostrzony na końcu z którego strzelało się daleko i celnie. Wybicie
szyby choćby po drugiej stronie ulicy nie stanowiło żadnego problemu. Rzucaliśmy starszym sąsiadom ostem w swetry
który ku naszej radości trzymał się jeszcze jak wracali z zakupów. Jedna pani w
naszym bloku z silnie wschodnim akcentem, nazywana przez nas Ruską miała
dzwonek który dla nas był melodią zwiastująca najlepszą zabawę. Dźwięk
przypominał młot pneumatyczny ale najważniejsze było to co się stanie kiedy się
tam zadzwoni. Mieszkanie było na pierwszym piętrze i po każdym naciśnięciu
trzeba było bardzo szybko uciekać, bo oni równie szybko gonili. Nie jestem w
stanie opisać jaki rodzaj podniecenia towarzyszył temu naciskaniu na włącznik.
Niezależnie od tego który z nas dzwonił reszta stała zaraz za nim, żeby było
sprawiedliwie.
Doskonałej
rozrywki dostarczał nam także położony bardzo blisko dom starców. Ciągle
uciekały stamtąd staruszki i jak widzieliśmy jakąś na ulicy w koszuli nocnej
która pytała: w którą stronę do
Bydgoszczy?, to wiedzieliśmy, że trzeba ją odprowadzić. Tymi jakże
pożytecznymi czynami zaskarbialiśmy sobie zaufanie i wdzięczność pielęgniarek
która owocowała w Wielkanoc. Wystarczyło tam zadzwonić i powiedzieć, że jakaś
pani chodzi w koszuli nad rzeką i już wybiegały trzy pielęgniarki które można
było oblać wodą bez konieczności ganiania dziewczyn w dyngusa.
Najlepiej
zapamiętanym przez nas wyczynem była zabawa smołą. Jak już mówiłem żadna nowa
rzecz jaka znalazła się obok bloku nie umknęła naszej uwadze i została
wykorzystana do zabawy. Nawet takie cuda jak owijanie się watą szklaną przy
uszczelnianiu jakieś instalacji (szczypie jak cholera, zwłaszcza w krótkich
spodenkach). Smoła stała w wielkiej beczce i jak już robotnicy sobie poszli
była jeszcze całkiem gorąca. Wkładało się do niej palec i ściągało ją z niego
jak folię. Zabawa była niezła, ale lepiej było kiedy wkładało się całą dłoń a
później rękę. Na koniec nie pozostało już nic innego jak tylko wejść do niej
całemu, oczywiście kolejno cała nasza trójka. Czarna maź niestety mocno już ostygła
i nie dawała się tak łatwo usuwać ze skóry. Staliśmy przed blokiem cali czarni
kiedy dopadły do nas rodzicielki. Dominika matka usiłowała wypróbować różne
metody, żeby jego tylko nie bolało. Zdzisława działała gąbką, ale też nic z
tego nie było. Matka Piotrka nie przebierała w środkach i postawiła go w misce
przed blokiem, usuwając z niego smołę drutem do mycia garnków. Kiedy pani Iwona
(matka D.) odkryła, że najlepszy do usuwania jest tłuszcz, wpadła do mojej: Zdziśka, masłem go myj. Zdzisława
chciała podać informacje dalej i wychyliła się przez okno: Zuźka, masłem schodzi, na co usłyszała: pieprzyć masło, już prawie go umyłam, mógł myśleć zanim wlazł.
Piotrek darł się jak obdzierany ze skóry, co po części było prawdą.
Co
niedziela musieliśmy iść do kościoła. Zawsze na mszę która była kwadrans po
jedenastej. Ponieważ dla nas nabożeństwa odbywały się w domu towarowym albo
cukierni Italia każdy z nas według klucza miał w sobotę obowiązek. Dzień
wcześniej o dziewiątej w telewizji był program Ziarno, w którym omawiano
niedzielną ewangelię. W ten sposób ten z nas który dzień wcześniej miał dyżur
przed telewizorem przekazywał pozostałym słowo boże w domu towarowym podczas
oglądania zabawek ewentualnie podczas degustacji napojów na kruszonym lodzie w
Italii, które pite szybko przez słomkę - zamrażały mózg. Ale każdy z nas zawsze
wiedział co opowiedzieć matce. Wyjątek był raz w roku jak podawali kiedy ksiądz
będzie kolędował i musieliśmy iść na mszę.
Wszystko
w naszym ówczesnym życiu szło tym samym rytmem. Najpierw ja i Dominik, rok
później Piotrek. Komunie, bierzmowania, program nauczania w szkole. Piotrek
miał książki albo moje albo D. rytm zachwialiśmy dopiero idąc do wojska bo
pierwszy poszedł D. po nim P. a ja na końcu. Moja służba zeszła się częściowo z
P. i jak w trakcie wojska brał ślub to poprosił mnie żebym przeszedł w
mundurze. Tak też się stało.
Nie
potrzeba nam było specjalnych funduszy na nasze zabawy. Wystarczyła kreatywność
i wyobraźnia. Tolerancja i pobłażliwość rodziców też się trochę przydała. Jeżeli
nie był to czas kiedy akurat byliśmy na koloni (razem) to wymyślić musieliśmy
coś na miejscu. Nie wystarczało nam przebywanie ze sobą cały dzień więc
kombinowaliśmy jak można uatrakcyjnić jeszcze letnie noce, bo spanie w domach
było banalne. Jeżeli nikt z sąsiadów nie chciał pożyczyć nam namiotu który
moglibyśmy rozbić to zawsze znalazł się taki co jeździł ciężarówką – chłodnią.
Zamykali nas na wielkiej pace w kompletnej ciemności ze śpiworami i dla nas to
była większa frajda niż spanie w normalnym łóżku. Kiedy spaliśmy w namiocie pod
blokiem to nie dość, że straszyliśmy się nawzajem to jeszcze Zdzisława
pohukiwała z góry wieczorem, bo miała nas dokładnie pod swoim oknem.
Na
pierwsze papierosy czy kondomy, wykorzystywane przez nas do napełniania wodą i
rzucania z najwyższego okna w klatce zawsze mieliśmy kasę. Coroczne wyprawy na
truskawki i wiśnie na które trzeba było wstać w wakacje o wpół do szóstej albo
mycie rodzicom samochodu pod pompą za które też zawsze wpadła jakaś kasa były
tradycją. Można było też karnąć się do dziadków na rowerze i coś zawsze
odpalili.
Nie
byliśmy odludkami na tym podwórku. Do zabawy angażowaliśmy resztę bandy.
Dziewczynom organizowaliśmy wybory miss podwórka i Sylwia, Iga i Malwina
musiały chodzić w kostiumach po dachu od piwnicy. Były tunele strachu które
polegały na tym, że na różowej deskorolce Dominika ktoś był pchany przez ciemny
tunel piwnicy a reszta musiała go straszyć machając na przykład deską z
gwoździem bądź cegłą. Za niestosowanie się do reguł gry był karcer. Wiązało się
to z zamykaniem winnego/ej w śmierdzącym pomieszczeniu otwieranym od zewnątrz.
Czasami poszkodowanych z opresji albo przed uduszeniem ratowali sąsiedzi.
Popołudnia
zaś upływały nam na bieganiu po łące z paletkami do badmintona. Nie służyły one
absolutnie do gry a niezbędne były do ogłuszania chrabąszczy które po pacnięciu
trafiały do litrowego słoika. Uzbierany słoik należało opróżnić w bardzo
niebezpieczny sposób. Jeden musiał kijem odsunąć firankę na parterze u państwa
Janczaków a drugi wdrapać się na parapet i wysypać do mieszkania chrabąszcze.
Trzeci stał w tym czasie na czatach albo zagadywał panią Zuzię kilka okien
dalej. Zabawa ta była bardzo niebezpieczna, bo mieszkający w tym domu znacznie
starszy od nas Tomek był mistrzem polski w kickboxingu.
Nierzadko
wieczorami w pralni organizowane były dyskoteki a także zabawy sylwestrowe na
które należało się ładnie ubrać a w późniejszych latach załatwić fajki i alko.
Sąsiedzi doskonale wiedzieli kiedy w prani będzie disco, bo na klatce wisiał
plakat a my chodziliśmy w wyjątkowo czystych koszulkach i czerwoni ze
szczęścia.
Opowiadam
dziś bardziej chaotycznie niż zwykle ale nawet nie wiecie jak mnie to wzrusza,
siedzę miękki jak wafelek.
Ponieważ
blok jak już mówiłem był bardzo zżyty chodziliśmy we trójkę na pogrzeby
wszystkich sąsiadów. Może podświadomie chcieliśmy przeprosić za te wszystkie
petardy rzucane pod drzwi? – nie wiem, ale chodziliśmy. Zdarzyło się tak, że w
jednym miesiącu były trzy pogrzeby i my nie opuściliśmy żadnego. Na kolejne
usprawiedliwienia zanoszone do szkoły wychowawcy reagowali nerwowo: czy wy już całe rodziny pochowaliście?.
Ciężko było im zrozumieć, że u nas w bloku żyje się inaczej. Na jednym z
pogrzebów siedzieliśmy z D. na końcu autokaru (najlepsze miejsca), ale nie
znaliśmy piosenek i strasznie nas to śmieszyło. W tych szampańskich nastrojach
wkroczyliśmy na cmentarz i Dominik zauważył jakieś bardzo śmieszne nazwisko na
nagrobku więc zaczęliśmy rżeć, wyprowadził nas za kołnierz mój ojciec i po
rozmowie z ojcem D. zabronili nam chodzić na pogrzeby.
Po
incydencie ze smołą największym wydarzeniem było zjeżdżanie rowerami ze stromej
góry z piasku. Górka ta powstała przy pogłębianiu rzeki czy przeciąganiu przez
nią jakichś rur. W każdym razie była ogromna, piaszczysta i kończyła się już w
wodzie. Założyliśmy się który z nas zjedzie najniżej. Ja stchórzyłem pierwszy i
zatrzymałem się dość wysoko, Piotrek zaraz za mną. Do dziś nie wiemy czy
Dominik chciał się popisać czy wysiadły mu hamulce, ale rozpędzony zjechał na
dół prosto do wody, aż zniknął. Po chwili z wody wychyliła się przerażona głowa
krzycząc: ratujcie rower!. P. nie był
pomocny bo leżał i zwijał się ze śmiechu a ja stałem rozdarty i nie wiedziałem
czy najpierw niczym Dr. Queen ratować D. czy jego rower. Kiedy już go
wyciągnęliśmy stał na brzegu cały mokry. Nie zastanawiało nas czy się
przeziębi, największym problemem było co powiemy pani Iwonie?. Przechodząc
przez most ociekającego D. nagle olśniło: Powiemy
mojej mamie, że wywaliłem się pod pompą. Kałuża pod pompą mogłaby mu co
najwyżej pochlapać spodnie a nie zmoczyć gacie i skarpetki ale z alibi szliśmy
już spokojniejsi. Kilka miesięcy później szliśmy tym mostem i tym razem
nabijali się ze mnie. Spadając z labiryntu zdarłem sobie skórę z połowy twarzy.
Na
naszym trzepaku ktoś przyczepił gruby kawał gumy. Podszedłem naciągnąłem go i
strzeliłem, po mnie czynność powtórzył P. kiedy kolej przyszła na D. guma się
zerwała i dostał prosto w oko. Karą za głupie zabawy miało być dla nas
odprowadzanie przez kilka miesięcy D. na zajęcia do poradni okulistycznej gdzie
on siedział z broda na metalowej szynie i śledził wzrokiem za bujająca się
maskotką a my ten czas musieliśmy spędzić na korytarzu bo żaden z nas nie
odważyłby się wyjść, poradnia była w najbardziej nieciekawej dzielnicy Kalisza.
D.
zawsze coś miał z tym okiem. Kiedy po naszych podwórkowych wybrykach musiał
nosić okulary to przed samą komunią wyszedł mu jeszcze jęczmień. Wyglądał jak
Harry Potter.
Czasami
rowerami wypuszczaliśmy się nad jedno z jezior pod Kaliszem. Szałe albo Gołuchów.
To już była poważna wycieczka, ale też nierzadko bogata w przygody. Wesołe
dzieci jadąc nad wodę mijały równie radosne bułgarskie tirówki, którym
pokazywaliśmy gołe tyłki a one niczym nauczycielki groziły nam palcami. Na
blisko dwudziestokilometrowej trasie rozrywką było pokazywanie tirom i
kierowcom autobusów, żeby zatrąbili, co na rowerze robi ogromne wrażenie. Cóż
może być fajniejszego od ryku z nadkola kiedy jedziesz obok na BMX?. W czasie
jednej z takich wypraw jechałem z głową odwrócona do tyłu kiedy przede mną
zahamował autobus. Wjechałem pod niego cały i gdyby nie natychmiastowy alarm
kolegów którzy powstrzymali kierowcę dziś pisałbym psalmy.
Kiedy
byliśmy już dużo starsi nadal trzymaliśmy się razem. Każdy z nas robił wielką
imprezę zanim poszedł do wojska. Czasami
za blokiem piliśmy czekoladowe nalewki i kalimucho (nalewka cherry + hop cola)
po których nie chodziło się do ubikacji przynajmniej dwa dni. Jako biforek
przed imprezami robiliśmy po butelce szampana (Dorato). Nie pamiętam już kto
dał mi na osiemnastkę butelkę whisky i cygara. Leżało to w domu z pół roku, bo
wtedy gustowałem w browarach i takie rzeczy mi śmierdziały. Przyszedł D. i
nalaliśmy sobie po szklanie i zapaliliśmy po cygarze. W moim dwunastometrowym pokoju
zrobiło się ciemno i jak weszła Zdzisława to zapytała tylko w ten dym: Synek jesteście?.
Tych
historii jest znacznie więcej ale przypominają mi się wyrywkowo. W każdym razie
chciałem wam powiedzieć, że miałem kiedyś dwóch kolegów z którymi tworzyliśmy
nierozłączny tercet, który niejednokrotnie ocierał się o śmierć ale także był
szlachetny znosząc starszym ludziom węgiel za darmo! i odnajdujący radość w tak
błahych rzeczach jak zabawa z lodówką w sklepie. Zabawa ta polegała na tym, że
każdy bierze do ust tyle oranżady ile zmieści. Patrzymy na swoje odbicia w
szybie i czekamy który pierwszy się roześmieje. Podczas jednej takiej zabawy
Piotrkowi wyskoczył gil z nosa i opluliśmy całą lodówkę. Pani ze sklepu nie
wpuszczała nas później grupowo.
Przypomniało
mi się jeszcze jak Dominik przyszedł kiedyś do mnie i zainteresował go mały
spray:
-
Co to jest?.
-
Gaz mojej siostry.
-
Do czego?.
-
Jak ją zaatakują to psiknie.
-
I co się stanie?.
-
Łobuz się popłacze.
-
To weź mi psiknij i zobaczymy.
Siedział
u mnie pół dnia cały spuchnięty i czerwony, cud że on jeszcze dzisiaj widzi.
W
święta udało mi się spotkać z Dominikiem. Teraz na Wielkanoc postaramy się
ściągnąć Piotrka.
:D
OdpowiedzUsuńPrzeczytałam z wielkim uśmiechem na twarzy. Zdecydowana poprawa humoru - dziękuję! :)
OdpowiedzUsuńMiło mi
UsuńŚwietne!!! Ale się uśmiałam!!!
OdpowiedzUsuń