niedziela, 16 grudnia 2012

KONIEC ŚWIATA


            Wszyscy się teraz zastanawiają nad konsekwencjami końca świata. Moje pierwsze myśli podążyły w kierunku:, czego będzie mi brakowało?. Pomyślałem o jeździe na rowerze, najbliższych, śmiechu, słońcu, muzyce, pierożkach od Chińczyka z Niekłańskiej i wszystkim, co sprawia mi przyjemność.
Ale jak to ma być koniec ŚWIATA, to jest to chyba koniec bezwzględny. Jak wszystko się skończy, to nie ma, za czym tęsknić? Pana Chińczyka też już nie będzie, zatem i pierożków nie.

            Ale jak się tak zastanowiłem, to może jednak jakoś się uda. Nie jest to już pierwszy koniec świata w moim życiu. Choć wszystkie poprzednie pojawiały się niespodziewanie, zaskakując mnie w najmniej oczekiwanych momentach, to może ten, mimo, że zapowiedziany jednak się nie pojawi?.

            Pierwszy raz mój świat, choć niedawno zaczęty zakończyłby się w wieku dwóch lat. Wróciliśmy ze Zdzisławą z Wianków, to taka impreza w Kaliszu, gdzie na rzece puszcza się wianki, ale nie wiem, w jakim celu. Tego zresztą nie pamiętam, sama mi powiedziała, ale wierzcie mi pamiętam moment po powrocie do domu, pomimo bardzo odległego czasu. Mieszkaliśmy wtedy na trzecim piętrze starej kamienicy, wysokość mniej więcej piątego piętra w nowych blokach. Mama robiła mi coś do jedzenia a ja wlazłem na okno. Chciałem zobaczyć, co jest na dole, wychyliłem się, przytrzymałem sznurka na pranie, który nagle się zerwał. W ostatniej chwili Zdzisława chwyciła mnie za jedną nogę, ale przysięgam, że do dziś pamiętam widok długiej, ciągnącej się w dół ceglastej ściany. Przerażoną minę matki i strach, kiedy już wciągnęła mnie do domu też zapamiętałem doskonale.

            Drugi raz mój świat omal nie zakończył się kilka lat później. Pojechałem nad rzekę w Piwonicach, pod Kaliszem z moją chrzestną matką. Ona miała się opalać a ja bawić w wodzie, bo tam najgłębsze miejsce miało zaledwie metr. Ciocia zupełnie pochłonięta lekturą książki i opalaniem pozwoliła mi długo siedzieć w wodzie. Ja zaś korzystając ze swobody, poszedłem w górę rzeki, do tamy. Malownicze miejsce wydawało się małym wodospadem, pod który strasznie chciało mi się wsadzić głowę, albo wejść pod spód i zobaczyć jak wygląda świat przez szybę, lecącej w dół tafli?. Udało mi się niestety tylko lekko zanurzyć czubek głowy i lecące z góry tony wody wciągnęły mnie pod spód. Nie umiałem jeszcze wtedy pływać i usiłowałem się wydostać. Chyba kilkakrotnie wynurzyła mi się ręka, bo zobaczył mnie jakiś facet, który mnie wyciągnął. Zabrał mnie na brzeg, gdzie jego żona uporczywie dopytywała, czy jestem tutaj sam?. Upierałem się, że tak, nie tyle z troski o ciocię, której chciałem oszczędzić awantury, ale ze strachu, że na końcu i tak mnie się dostanie. Do dzisiaj nikomu o tym nie mówiłem.

            O śmierć po raz trzeci otarłem się w wieku lat dziewięciu, czy dziesięciu. Z najlepszymi kolegami, Piotrkiem i Dominikiem siedzieliśmy pod blokiem, kiedy robiło się ciemno. We trójkę przez całe dzieciństwo byliśmy nierozłączni, ale to materiał na osobnego posta. Nagle na nasze podwórko wpadło dwóch facetów. Mogli mieć po dwadzieścia lat, ale wtedy widziałem to inaczej. Trzydziestolatki to dla mnie byli starcy. Idiota. Jeden z nich złapał Piotrka i Dominika a drugi dociskał mnie plecami do siebie zakrywając mi dłonią twarz a drugą przykładał mi do głowy pistolet. Do dziś nie wiem na ile ta broń była prawdziwa, ale zimnej lufy przy skroni nigdy nie zapomnę. Musieli być chyba czymś nafutrowani, bo kto normalny łapałby dziesięciolatków na ich własnym podwórku?. Chcieli od nas pieniędzy. Jedyny z nas przytomny, Piotrek wskazał na drzwi na parterze (od własnego mieszkania). Puścili go. Kazali wejść i przynieść kasę. Piotrek wpadł do domu i ryknął: TATO, CHCĄ NAS ZABIĆ!!!. Więc tato Piotrka, pan Mirek, bez butów i z golonką w ręce wyleciał na klatkę. Okupanci struchleli i rzucili się do ucieczki. Niestety udało im się zbiec, choć jednego z nich dosięgnęła lecąca golonka.

            Niedługo później omal nie umarłem ze strachu, przed Ojcem. Najlepszy kolega mojego taty, pan Andrzej, mieszkający w drugiej klatce przyłapał nas na paleniu papierosów. Powiedział tylko: - czy ty wiesz, ile twój ojciec dałby za to, żeby nie palić?. Zresztą sam z nim o tym porozmawiasz. Wtedy był to dla mnie koniec świata. Poszliśmy obgadać temat do mojej klatki i czekać na idącego do ojca pana Andrzeja. Kiedy myśleliśmy, że jesteśmy już na samym dnie i nic gorszego stać się nie może, otworzyły się drzwi Piotrka. Wychyliła się z nich jego mama, Zuzanna, która przysłuchiwała się naszej dyskusji.

- Czy Piotrek też z wami palił?
- Nie ciociu, Piotrka nie było, ale nie mów moim rodzicom
- Dobrze.

Wiadomo było, że dowiedzą się wszyscy.

            Piaty raz nastąpił już, kiedy byłem po maturze. Na jednej z licznych imprez, jakie odwiedzałem wtedy, co weekend z kolegami były rosyjskie tancerki. Każdy, kto mnie zna wie o wielkim sentymencie, wręcz fetyszu, jakim darze język rosyjski, więc władowałem się na scenę. Tancerki były zadowolone, ale ochrona nie. Jakiś czas udawało im się dać do zrozumienia, że ja na tej scenie tylko wzbogacam show, ale nie długo. W pewnym momencie jeden pociągnął mnie za nogę i wywrócił na scenie. Pozycja horyzontalna, pozwoliła mi się jednak chwycić barierki na scenie i on ciągnął mnie za nogi usiłując mnie od niej oderwać. Ja wykrzykując, że jestem dorosły i wyjdę kiedy sam uznam za właściwe, dostałem kopa w brzuch. Pięści jakoś same się zwolniły i wytargali mnie na zewnątrz. Trochę okopali mi brzuch i niestety częściowo twarz, po czym zostawili w śniegu. Rano miałem usta jak Ewa Kuklińska a powieki moje zdobił zupełnie nie na czasie, sylwestrowy fiolet. Zdzisława przerażona robiła wszystko, żeby poprawić mi humor i wykorzystałem ten poranek, żeby pójść i kupić psa. Tydzień później wpadłem na pomysł zgłoszenia się do wojska a psa mają do dzisiaj. Koledzy pod blokiem mówili, że kupiłem psa, żeby mnie już nikt nie pobił. Fumfel jest jamnikiem.

            W dużo poważniejszych okolicznościach i niestety już z użyciem prawdziwej broni, po raz szósty życia chciano pozbawić mnie w wojsku. Wracałem do jednostki z winem, więc nie przez bramę i zawisnąłem na płocie robiąc sporo hałasu. Pododdział alarmowy (pluton egzekucyjny) zbiegł się tam, celując we mnie z karabinów w ilości jedenaście sztuk. Trochę ich wystraszyłem, a trzeba wam wiedzieć, że taki początkujący żołnierz jest nieobliczalny. Oni jeszcze wtedy myślą, że jak się kogoś zabije, to dostaną przepustkę do domu. Nie ma tu cienia żartu. Młody elew, krzyczący na warcie: stój, bo strzelam!, jest niebezpieczniejszy od biegania po strzelnicy na poligonie. Na szczęście ich dowódca pozwolił mi uciec, co opisywałem w postach o wojsku.

            Siódmy raz spotkał mnie już, kiedy mieszkałem w stolicy. Jak każdy słoik po przyjeździe do Warszawy, chciałem być bardziej warszawski od tubylców. Mówiłem: u nas w Warszawie, co denerwowało ojca i nosiłem szalik Legii. W tym szaliku wszedłem do sklepu z kolegą. On stał w kolejce a ja oparty o ścianę. Szalikiem miałem zasłoniętą twarz, więc nie było na niej widać przerażenia spowodowanego przez idącego ku mnie Prażanina, bo rzecz działa się na Pradze. Facet miał wytatuowane wewnątrz oczy, co nazywa się fachowo mgiełki. Ja się tego bardziej boje od noża w ręce przeciwnika. Szedł szybkim krokiem w moja stronę i nie było już gdzie uciekać, bo za mną była ściana. Tuż przede mną zamachnął się, jakby chciał chlapnąć mnie w papę, ale ręka zastygła, chyba w celu przybicia piątki. To przybiłem, więc przemówił:

- Legia jest mistrzem, nie?
- Kurwa, nie inaczej.

Kolega tylko na mnie spojrzał i wiedział, że nie ma, co już stać w tej kolejce, bo zaraz będę miał upstrzone gatki. Szalika nigdy więcej nie ubrałem.

            Ostatni raz, jaki pamiętam nastąpił kilka lat temu na Bemowie. Kiedy kupiłem komputer jeździłem z nim do kolegi informatyka, żeby raz w miesiącu zobaczył, czy czegoś nie pościągałem i nie zainstalowałem. Po jednej z wizyt, pożegnaliśmy się jak zawsze i kiedy zatrzasnąłem za sobą drzwi od jego klatki zobaczyłem stojące przede mną trzy wielkie dziki. Mnie przerażają nawet kury, więc dzik na trawniku, to tak jak dla przeciętnego obywatela mamut. Stały ode mnie około dziesięciu metrów, ale ze strachu straciłem władze w nogach. Drzwi za mną zamknięte były na głucho, wiec pozostał domofon:

- Czego zapomniałeś?
- Otwieraj, dziki!
- Kto jest dziki?
- Otwieraj do cholery, tu są dziki!
- Ty się czymś zdążyłeś w windzie naćpać?.

Na szczęście pojawiła się za szybą jakaś kobieta, która mnie wpuściła. Wróciłem na górę i długo siedziałem zanim zdecydowałem się na taksówkę, która musiała podjechać prawie pod windę.

            Sami widzicie. Jak straszny ma mi być koniec świata, jak okazało się, że mam więcej żyć niż kot?. Tamte przypadki były przerażające, bo odszedłbym sam, zostawiając bliskich. Ten koniec ma być jednak bezwzględny, czyli koniec ze wszystkim. Więc nie ma się, co zastanawiać, czego nam będzie brakowało, bo niczego nie będzie (jak mawiał klasyk).

            Należy się za to zastanowić, co takiego możemy jeszcze zrobić do piątku?. Ja z rodziną się już nie spotkam, bo bilety mam na sobotę, więc po wszystkim. Mogę, co najwyżej połączyć się z nimi (jak mawia Zdzisława) na Skajpel. Nie zamierzam także i wam też odradzam: myć okien, obcinać paznokcie, trenować czy trzymać dietę. Planuję natomiast ostatnie trzy dni na tym padole spędzić w towarzystwie niemieckiego kolegi, który odwiedza mnie przed świętami. Te ostatnie dni mam wolne, bo nie widzę sensu chodzenia do pracy w obliczu armagedonu. Będziemy więc przemierzać szlag gastronomi stołecznej, nie licząc kalorii i ignorując uczucie sytości, które jego podobnie jak mnie rzadko spotyka.

p.s.
Nie słuchajcie w domach głupot pt: „Nie jedz tego, to jest na święta”
Świąt nie będzie.

1 komentarz:

  1. optymistycznie :)
    Ja tam się o swój koniec nie martwię, jak i o koniec świata, nie wiem tylko jak psy to ogarną?

    OdpowiedzUsuń