Dokładnie rok temu wychodziłem na wykłady wczesnym
rankiem i okazało się, że cała Czerniakowska jest zamknięta a środkiem biegnie jakiś
czarny chudy koleś a dookoła niego pełno samochodów z dziennikarzami. Musiałem
dojść do trasy Siekierkowskiej i dopiero tam zabrał mnie autobus.
Wracając z zajęć zobaczyłem, że ulica nadal jest
zamknięta z tą różnicą, że teraz biegnie nią tłum ludzi wszelkiej płci, wieku i
urody.
Jakże fajne musi być takie wspólne bieganie
pomyślałem wtedy i postarałem się dowiedzieć o szczegóły.
Okazało się, ze był to Maraton Warszawski, którego
ja nawet na rowerze mógłbym nie pokonać, ale grzebiąc w necie znalazłem bieg
dziesięciokilometrowy, dokładnie tydzień później.
Na siedem dni rzuciłem palenie i nie wypiłem nawet
browara, codziennie wstawałem o siódmej, żeby na bieżni maszerować dyszkę przez
pierwsze trzy dni a kolejne już biegłem. Bieżnia jest łatwiejsza, bo nadaje
tempo i jest równiutka, na ulicach jest trudniej. Trener na siłowni powiedział
mi, że dzień przed biegiem mam już nie ćwiczyć a rano przed startem zjeść małe
śniadanie i banana, nic nie pić w trakcie biegu i będzie ok.
Wieczorem przed biegiem nie mogłem spać z
podniecenia i zajrzałem na forum facebookowe tego biegu. Okazało się, że ludzie
podchodzą do niego różnie, jest część profesjonalistów, którzy dyskutują o
czasie i doborze obuwia, ale znakomita większość to zwyczajni ludzie, chcący
pobawić się w większym stadzie. Pod postami, jakie zamieszczali ci pierwsi
dotyczącymi twardości podeszwy w bucie pisali: „jak tak czytam jak wy do tego podchodzicie, to chyba odstawie drinka i
pójdę już spać”. To mnie pocieszyło, ale jednak spać poszedłem na trzeźwo.
Po mizernym śniadaniu powiedziałem moim ówczesnym
współlokatorom, że jak zaczynamy bieg o dwunastej to ja zamierzam dotrzeć około
szesnastej i niech za wcześnie nie wychodzą. Pojechałem na START.
Wspólna rozgrzewka, powitania i znany aktor na
scenie, który chciał zaśpiewać biegnącym, ale się zawstydził, bo playback za
szybko się włączył jak on jeszcze nie był gotów.
Poproszono nas o ustawienie się na ulicy. Nikogo
dookoła nie znałem, ale przeraził mnie widok kolesia obok. Cały w kablach i
tych takich przyssawkach jak na ostrym dyżurze, na rękach wyświetlacze
monitorujące pracę tych urządzeń w uszach słuchawki do tego chudziutki, żylasty
z silnie rozbudowanymi łydkami. Też sobie kompana znalazłem.
Pomyślałem, że to nie moja liga w bieganiu, ale
zagadam.
-
czego będziesz słuchał?
-
mam siedmiominutowy utwór Irona Maidena, który jest ustawiony na pięć
powtórzeń, musze się zmieścić w założonym czasie. A ty?
-
podobnie.
(miałem mu powiedzieć,
że mam półtoragodzinny koncert Madonny, którego zamierzam słuchać aż baterie
nie siądą?)
-
to widzimy się na mecie?
-
ja chyba trochę później od Ciebie, ale powodzenia.
Podaliśmy sobie łapkę, strzał z pistoletu i ruszyło.
Nie widziałem go po trzech minutach, jak tylko w
tłumie zrobiło się luźniej i spokojnie. Przy „Like a virgin” truchtałem przed siebie. Na wysokości Chełmskiej
pokazał się mój kolega Adam. Takie rzeczy dodają sił, zrobiło mi się miło,
pomachałem i dalej równym tempem. Widoki w trakcie biegu są niesamowite.
Najbardziej bałem się tego, jak podbiegnę pod Belwederską, ale jak zobaczyłem
dziesięć tysięcy ludzi, czy nawet dwanaście, biegnących w takich samych koszulkach
nogi same pracowały.
Dodatkowe widoki to skacząca i kibicująca Małgorzata
Niezabitowska, która coś wykrzykiwała, ale u mnie było już „ Hung up” i mnóstwo
Japończyków ze swoimi flagami narodowymi. Albo dostałem udaru, ale tak
widziałem.
Bieg Marszałkowską przez te wielkie MDMowe budynki z
„Ray of light” w uszach jest czymś fantastycznym. Na wysokości hotelu Forum
dostrzegłem siadającego na krawężniku mojego kolegę ze startu, który
rozplątywał kable bordowy na pysku. Wyciągnąłem rękę
-
nie siadaj, bo będzie trudniej, dawaj dalej
-
leć, ja już nie ruszę
-
a co z Twoim czasem?
-
chuj tam z czasem, leć
To pobiegłem dalej. Przeskoczyłem jakiegoś chłopaka
leżącego na Jerozolimskich i miałem wyrzuty sumienia. Niby nikt z tego tłumu
się nie zatrzymywał, ale nie odpowiadam za wszystkich. Zatrzymałem się,
obróciłem, ale przy nim byli już sanitariusze. Bardzo dobrze było to wszystko
zabezpieczone.
Zacząłem trochę słabnąć, gdy na Palcu Palikota
(dawniej trzech krzyży) pojawiła się machająca do mnie moja koleżanka. Dostałem
nowy zastrzyk energii i kiedy piosenka w słuchawkach zmieniła się na „American
life” a cycki zaczęły trząść mi się w jej rytm, przekroczyłem metę.
Dostałem natychmiast smsa z wynikiem biegu, jakieś
podobno miałem na sobie nadajniki czy coś. Dobrze, że byłem uczciwy, bo na
początku był plan, że jeden z kolegów zgarnie mnie samochodem na trasie i
podwiezie kawałek, pewnie by wiedzieli. Ale rezultat niecałych pięćdziesięciu
trzech minut był satysfakcjonujący. Wyciągnąłem telefon i zacząłem dzwonić.
Najpierw chciałem znaleźć współlokatorów
-
gdzie jesteście?
-
w domu, a ty?
-
na mecie
-
już, co tak szybko?
-
nie wiem
-
to czekaj, zaraz będziemy.
Drugi telefon do koleżanki z placu Palikota
-
cześć, bardzo mi miło, że wyszłaś pomachać
-
ja przyszłam sobie popatrzeć na fajnych kolesi a zobaczyłam ciebie
-
aha, to cześć
Taki tekst może człowieka lekko demotywować, ale już
tak raz miałem. Kiedyś jedna z randek skończyła mi się pomyślnie i jak
wpadliśmy do domu, zrzucając z siebie ciuchy od wejścia też ściągnięto mnie na
ziemie
-
dlaczego gasisz światło, fajnie jest, wstydzisz się swojego ciała?
-
a ty nie?
Na rowerach przyjechali moi koledzy, dostałem od
nich spersonalizowany puchar. Zjawiła się moja koleżanka z mężem i było miło.
Tydzień bez fajek i alko nie jest jednak łatwy, więc z numerem startowym na
koszulce wszedłem do monopolowego. Zobaczył mnie sprzedawca
-
sportowiec bez kolejki, co dla pana?
-
czerwone wytrawne i białe marlboro
-
proszę uprzejmie i gratuluje (wyboru wina, czy
biegu?)
-
dziękuję
W tym roku staruje znowu. Ambitnie zamówiłem
koszulkę L i być może będę ją musiał wkładać na siebie na mokro i łyżką do
butów, ale za to są czarne.
Kibicujący mi wtedy współlokatorzy biegną teraz ze
mną.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz