Pracodawca
polecił mi jak najmniejszy kontakt z językiem ojczystym. W takim razie to
ostatnie chwile, kiedy mogę się tu jeszcze spowiadać po polsku, później
będziecie zmuszeni czytać po norwesku, ewentualnie angielsku, choćby z tej
przyczyny, że norweskiego jeszcze nie znam.
Ostatni
raz pisałem dzień po przylocie. Cztery miesiące temu. Trochę długo, ale miałem
sporo na głowie (- dlaczego pani nie
było?, - bo chorowałam). Przede wszystkim szukanie pracy. Okazało się, że
nie jest tu już tak różowo jak kiedyś i o prace trzeba się mocniej postarać.
Zaczęliśmy od spotkania dla emigrantów w norweskim urzędzie pracy. Tam poza
różnicami kulturowymi i ciekawostkami, dowiedzieliśmy się, że siedemdziesiąt
procent ofert pracy nie trafia do oficjalnego obiegu. Czyli podobnie jak u nas,
- Nie masz Andreas jakiegoś chłopaka na budowę?.
Więc
jak nie masz jeszcze sporej siatki znajomości, drukujesz cały plecak cv i
maszerujesz po mieście. Dodatkowo zgłosiłem się do trzech agencji pośrednictwa
pracy i maszerowałem codziennie od rana do czternastej rozdając cv w
najdziwniejszych miejscach. Byłem już bardzo blisko, żeby dostać pracę
ochroniarza w szpitalu psychiatrycznym i pomocnika w zakładzie kamieniarskim. Miałem
tylko jeden kulawy dzień, obudziłem się i nie mogłem wstać z łóżka. To był już
chyba miesiąc spacerowania z tymi życiorysami i na chwile entuzjazm mnie
opuścił. Poza tym humor nie odstępował mnie wcale. Nie biorę żadnych leków, nie
piłem nawet alkoholu, bo postanowiłem, że napije się dopiero jak znajdę pracę a
uśmiechałem się codziennie jak głupi. Zresztą na szkoleniu z poszukiwania pracy
uczono mnie, że uśmiech mam mieć od wejścia, bo nikt nie chce zatrudniać
smutasów i mruków. Miałem jeszcze taki patent, że jak w kilku miejscach nie
chcieli ode mnie cv, to wchodziłem do jakiegoś salonu rowerowego albo do
Michaela Korsa celem poprawy nastroju i wracałem do roznoszenia z uśmiechem od
ucha do ucha. Nie wiem jak wyjaśnić a tym bardziej opisać Wam skąd to uczucie,
ja tu jestem taki spokojny i szczęśliwy jak nigdy dotąd.
Nie
mogę słuchać dialogów w metrze i na ulicy, bo nie mam pojęcia, co mówią,
dlatego oddechem były zakupy i spacery ze Szparą. Nie dość, że się nagadamy to
podczas tych spacerów pokazujemy sobie ludzi podobnych do tych znanych nam z
Polski. Jak ktoś z nami idzie to się dziwnie przygląda, kiedy słyszy:
-
Ty, co Dorota Warakomska robi na przystanku w Oslo?
-
Czeka na autobus.
-
No tak.
-
Profesor Szyszkowska jest głupia.
-
Co ci znowu Szyszkowska zrobiła?
-
Zobacz, które ona bierze pomidory.
-
Te niedobre, faktycznie głupia.
Czasami
na zakupach dołącza do nas Myszka. Najczęściej się dziwi i przypatruje
obgadywanym osobom, ale on relacji mojej ze Szparą nigdy nie uważał za normalną,
więc jego zdziwienie jest umiarkowane.
Poza
Szparą mogę oczywiście rozmawiać tutaj po angielsku, co ku zdziwieniu tubylców
czynię bardzo często. Ja nie mogę nie gadać, więc nie dość, że zaczepiam ludzi
w sklepach i środkach komunikacji to przyciągam podobnych, co tutaj nie jest
takie popularne. Ostatnio starsza pani poprosiła mnie w metrze o ściszenie muzyki,
bo nie mogła się skupić na książce. Ściszyłem o połowę, ale nadal ruszała
ustami, więc zdjąłem słuchawki.
-
Nadal pani słyszy?
-
Nie, chciałam tylko podziękować.
-
Bardzo proszę, wesołych świąt.
I dostałem czekoladę.
Wieczorem
chodzę na siłownie, tu mam już cały świat, ale nie każdy mówi po angielsku. Mam
kolegę, który codziennie biegnie obok mnie na bieżni. On kompletnie nie rozumie,
co ja do niego mówię, ale reaguje już na imię Maciek. Chłopak wygląda zupełnie
jak Maciej Dowbor tylko, że jest hindusem.
-
Cześć Maciek, biegniemy?
-
Ja.
Po jakimś
czasie zaczęły pojawiać się prace dorywcze, więc zanim znalazłem stałą imałem
się wszystkiego, co się trafiało. Zacząłem od malowania okien i listew. Poszedłem
tam pełen zapału, bo przeliczyłem, że za dwie godziny pracy będę miał jedną
parę New Balance. Wszyscy na budowie surowo pilnują czasu, bo najważniejszy
jest „fajrant”. Mówią np.: - Pół dniówki
już jest. Ja w tym czasie widzę dwie pary nowych adidasów. Ta praca jest
monotonna, trzeba mieć jakąś motywacje albo ratować się wyobraźnią.
No więc
przyszedłem tam pełen zapału i stanąłem przed szefem.
-
Co mam robić?
-
Te okno se musisz zmatowić, tam masz sto osiemdziesiątkę a później przejechać
spirytusem i maluj. Klamkę i zawiasy se odkręć, ale patrz, jakim kluczem, weź
sobie torks to ci będzie łatwiej. Wszystko rozumiesz?
-
(Nic!) Oczywiście.
-
Jakieś pytania?
-
Można pogłośnić radio?
-
Dlaczego?
-
Bo Abba leci.
Malowanie
okazało się strasznie nudne, więc po jednym dniu próbowałem pogadać ze
współpracownikami, ale oni nie odbierali mojego poczucia humoru.
-
Jak ci idzie to malowanie chłopaku?
-
Wczoraj pomalowałem chyba ze dwadzieścia pięć kilometrów listwy, dzisiaj
jeszcze tylko Holmenkollen (skocznia narciarska) i jedną linie metra.
-
Jakie metro, ty tu tylko te listwy maluj.
-
ok. L
Kolejną
pracą było sprzątanie domów. Trzeba było kilkupiętrowy budynek odkurzyć od
samej góry a później po tych samych powierzchniach przejechać mopem nasączonym
okropnie śmierdzącym płynem. W Polsce jak chcemy dokładniej posprzątać używamy środków
z chlorem, tutaj są z amoniakiem. Smród jest jak u fryzjera w latach
osiemdziesiątych. Zresztą odkurzanie to też nie bułka z masłem. Jak w domu jest
piątka dzieci, których pasją jest robienie bransoletek z koralików to jest
trochę pod górkę. W tym domu miałem śmieszną sytuacje. Kiedy przyszliśmy tam do
pracy w korytarzu przywitała nas matka i cała piątka pociech. Na czas sprzątania
wszyscy wychodzili na spacer i każde dziecko witało się podając nam rękę. Na końcu
stał mniej więcej trzyletni chłopiec i zamiast jednej ręki, wyciągał do góry
dwie. Złapałem go za obie a on przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Matka osłupiała,
bo jak wyjaśniła on nie lubi obcych, zresztą niewielu ludzi lubi. Do zademonstrowania
posłużyła jej zjawiająca się właśnie ciocia chłopca, która nachyliła się i
dostała kopa w kostkę.
Żeby
zaoszczędzić na fryzjerze, co dwa tygodnie spotykamy się u Szpary i Myszka goli
mi głowę. Zadzwoniła kiedyś jak byłem w pracy:
-
Ty.
-
No?
-
Na czesanie przychodzisz?
-
Nie wiem czy będzie trzeba, jeszcze dwa domy i od tego środka będę miał loki
jak baran.
-
To na kolor chociaż.
-
Czy ty jesteś poważna? Każdy, kto oglądał Legalną blondynkę wie, że po trwałej
nie wolno moczyć włosów.
-
Oczywiście, że wiem, tylko mi tu stary stoi i gada, to powtarzam takie głupoty.
Na placek przyjdź, bo piekę.
-
Na placek zawsze.
Byłem
także opiekunkiem do dziecka. Ale to był charakterny chłopiec i zatęskniłem za
malowaniem listew. Miałem tylko jedno proste zadanie. Nie wolno było dopuścić,
żeby dziecko zjadło cokolwiek z cukrem, poza tym luz. Tyle tylko, że on nie
chciał jeść niczego innego poza goframi, naleśnikami, lodami i wszelkim dobrem
naładowanym cukrem pod korek.
Wracając
kiedyś po takim opiekowaniu postanowiłem poprawić sobie humor nabywając bluzę z
kolekcji Wanga dla H&M. w Norwegii rozmawia się bardzo swobodnie, tu nikt
nie ukrywa wieku i nie sili się na dyplomacje.
-
Dzień dobry, nie ma już tych czarnych bluz?
-
Coś ty, w czterdzieści minut się rozeszły.
-
A co zostało?
-
Kurtkę mam dla ciebie dmuchaną, całą z materiału odblaskowego.
-
Jak ja to ubiorę, to będę wyglądał jak lalka Michelina.
-
To prawda.
-
Dlaczego tych bluz mało było?
-
To już się musisz Wanga zapytać.
I jak
na życzenie obróciłem się a za mną stał azjata w długich włosach.
W końcu
zadzwonili do mnie z agencji pracy, bo zainteresowało ich, że skończyłem
Bezpieczeństwo lotnicze. Szukają ludzi do pracy na lotnisku, wprawdzie do
budowy nowego terminala a nie do kontroli lotów, ale im pasowałem. Rozmowa odbywała
się w trzech językach, byłem cały mokry, ale się udało. W związku z tym, że
praca jest od stycznia a na lotnisku muszę mieć wszystkie norweskie dokumenty
musieli wysłać mnie do kilku jakichkolwiek prac, żeby przyspieszyć wyrobienie
potrzebnych papierów.
Jak
dostałem wszystkie ciuchy i kask to jechałem taki podniecony, że chciałem się w
to ubrać już w metrze. Nie mogłem się doczekać i jak pojechałem tego samego dnia
po biurko do Ikea to składałem je w domu ubrany w kask.
Pierwszego
dnia, jako pomocnik na budowie, miałem pracować z grupą ludzi, którzy są tu już
od dawna. Okazało się, że mówię najlepiej po angielsku, więc jak ktoś
przychodził i mówił: - Jeden z panów do
kopania dołu, to wybierałem kogoś – Pan
prosi, żebyś z nim poszedł.
Przed
świętami trafiłem na ogromną budowę hali sportowej. Jest tam jeden pan, nie
wiem jak nazywa się ta funkcja, ale trzyma za mordę całą ekipę. A nie dość, że
jest tam ponad setka ludzi to zróżnicowanie językowe, jak na wieży Babel.
Moim
zadaniem jest dopilnowanie, żeby wszystko trafiło do odpowiednich kontenerów. Do
jednego styropian, do innego metal i tak cały dzień. Wszyscy są uśmiechnięci i
rozmowni. Mam już sporo znajomych. Norweski elektryk Martin, który pomimo niespełna
trzydziestu lat jest trochę głuchy i strasznie głośno mówi, dwumetrowy Hiszpan
na koparce, trzech chłopaków z Kosowa – malarze. Nie wiem jak się mówi jak ktoś
jest z Kosowa, Kosowianie?, Zresztą przez pierwszy dzień myślałem, że to
francuzi. Jest jeden miły Somalijczyk, który dopytuje mnie o to jak żyje się w
Polsce. Jest pani Whereistoilet, miła filipinka około pięćdziesiątki, cierpiąca
na częstomocz i kilka pięknych blond Litwinek.
A pojutrze
lecę do Polski po jeszcze jeden papierek i zaczynam pracę na lotnisku.