czwartek, 31 stycznia 2013

CISZA… BĘDZIE NAGRANIE


Zdzisława mówi, że jak się urodziłem to zamiast płakać charczałem. Ze wszystkich dzieci na oddziale mój płacz można było rozpoznać natychmiast. Później doszedł do tego krup. To ta choroba, z której Ania z Zielonego Wzgórza uratowała siostrę Diany, odkupując swoje winy po tym jak upiła ją nalewką. Razem to wszystko złożyło się na głos, jakim dysponuje do dziś. Bez mutacji już, jako szczeniak mówiłem jak Balcerek z Alternatyw 4.

            Co jakiś czas ten głos się jednak przydaje. Już, jako trzynastolatek mogłem kupić fajki w takim kiosku, gdzie sprzedawczyni siedziała w dziurze i nie widziała dokładnie klienta. Baryton zza okienka kazał jej myśleć, że sprzedaje je jakiemuś dziadu. Przydawał się także przy rozmowach telefonicznych, gdzie trzeba było udawać dorosłych. Zamawiałem na przykład taksówkę mojej sąsiadce i prosiłem, żeby kierowca wszedł na górę i pomógł wynieść walizki. Później przez wizjer oglądałem jak ona się denerwuje, bo obcy facet chce od niej walizki.

            No, więc zdarzało się, że ta barwa głosu przydawała się do czegoś i trzeba było ją zarejestrować. Debiut w studio nagrań opisywałem wam przy okazji opowiadania o moim przyjacielu Cycku, kiedy to na nagranie lektora do swojej pracy dyplomowej ubrałem się w spodnie ze skóry, które tak hałasowały, że po kilku próbach pan za szybą kazał je zdjąć. Jego żona, która przyszła do nas z czymś do picia zastała mnie w majtkach na krzesełku przy mikrofonie.

            Kolejna wizyta, już w takim profesjonalnym studio nie miała nic wspólnego z nagrywaniem, ale chciałem się pochwalić, bo też była znacząca. Konrad, właściciel tego studia załatwił mi bilety na jakiś spektakl i tam poszedłem je odebrać. Polecił mi zaczekać na krześle i żeby osłodzić mi zawód, że nie będę śpiewał w tym wnętrzu, którego ściany wyglądają jak wyłożone kratkami do jajek, powiedział mi, że w fotelu, na którym siedzę wczoraj siedziała Kasia Figura. Wystarczyło.

            Kilka dni temu w czasie biegu (nadal się odchudzam, choć o tym nie piszę) zadzwonił do mnie Janek. Janek to chłopak Majki, koleżanki ze studiów. Właściwie to ich inspiratorki, bo gdyby nie ona do dziś nie wiedziałbym, co to jest Akademia Obrony Narodowej, albo gdzie leży Rembridge. Otóż Janek jest reżyserem dźwięku i przy każdym spotkaniu mówił mi, że mam ładny głos. Nawet po jednej imprezie, na której śpiewałem nie zmienił zdania, przez co podejrzewałem, że jest głuchy.

            Zaproponował mi nagranie postsynchronów do części filmu. Na pytania jak to będzie wyglądało, odpowiedział, że będę miał cyferki i tekst przed sobą a także ekran z filmem i podłożymy głos. Karaoke pomyślałem, więc dam rade. W tej dziedzinie odnotowałem znaczący sukces. Jeszcze mieszkając w Kaliszu udałem się na karaoke do pubu Zielony Orzeł i śpiewając wyłącznie utwory Krzysztofa Krawczyka doszedłem do finału. W ostatnim starciu musiałem zmierzyć się z chłopakiem, który był już tak silnie zezowaty, że mikrofon służył mu, jako podpórka. Ja też nie byłem w najlepszej formie, jednak trzymałem się lepiej od konkurenta. Wylosowałem Przeżyj to sam, którego interpretacja oczarowała jury (trzy równie pijane barmanki) i pozwoliła mi zgarnąć nagrodę główną, trzystuminutowy karnet na solarium. Cała rodzina chodziła opalona.

            Na spotkanie z Jankiem szedłem spokojny. Skoro on faktycznie uważa, że do czegoś mu się przydam to chyba wie, co robi. Nogi lekko ugięły mi się jak czekałem przy portierni szkoły muzycznej, bo do ciecia (który tam chyba też zna się na muzyce) słuchającego w budce chyba Szopena podszedł koleś z dredami i mówi:

- Dobre to tam masz, tylko takie lekko psychodeliczne.

            Dookoła kręci się mnóstwo ludzi. Jest zupełnie inaczej niż we wszystkich szkołach. Nikt się nie śmieje, nie biega. Zewsząd słychać jakieś pogrywania, to na strunach to na klawiszach. W środku ja.

            Weszliśmy do studia. Przede mną Majka i Janek w słuchawkach, niczym Szaranowicz i Szpakowski naprzeciwko ja w budce z jedną słuchawką na uchu, no to leć Adam, leć. Dookoła były rekwizyty, które pozwalają chyba naśladować każdy dźwięk, jaki tylko możecie sobie wyobrazić. W budce, w której stoję są cztery rodzaje nawierzchni, mogę stać na wykładzinie, żwirze, betonie i czymś jeszcze. Cała szafa butów do różnego tupania, słoma, wanna szkła, rurki, instrumenty i nawet drzwi od poloneza do trzaskania. Ale nie słuchowisko radiowe to ma być tylko moje gadanie.

            Tekstu mam na kartce jak na lekarstwo, więc powinienem się rozluźnić, ale gdzie tam, nawet odetchnąć nie mogę, bo Janek nie tylko nie jest głuchy, ale ma słuch jak nietoperz. Każdy mój drobny ruch zostaje przez niego zauważony, nawet każe mi ściszyć moją słuchawkę, bo ją słyszy w mikrofonie. Żebym wiedział, że takie to będzie stresujące to bym się wcześniej napił. Na szczęście przynajmniej fajki podobno dobrze robią i każe mi palić jeden za drugim, więc palę.

            Zamiast karaoke mam powtarzający się w nieskończoność fragment filmu, do którego mam mówić. Cyferki, o których mówił Janek to lecący sekundnik jak przy bieganiu, który wcale nie pozwala się rozluźnić. Żeby mnie uspokoić pokazuje mi jak głos podłożyli już inni. Lepiej nie można, każde słowo zaczyna się i kończy równo z ruchem ust aktora na ekranie, jakby sam mówił. Jak to mnie miało mnie rozluźnić to ekstra.

            Pierwsze zdanie jest powiedziane bardzo szybko, ale mój aktor prawie nie rusza ustami co ma swoje plusy, ale nie wyłącznie. To, że się nie rusza oznacza dla mnie tylko tyle, że musze zmieścić się w czasie nie patrząc na gębę, ale on dodatkowo jeszcze ciamka, mlaszcze, połyka ślinę i ja to wszystko mam powtórzyć. W tym zdaniu są dwa trudne słowa i to zaraz po sobie potrzebuje i reportażu, które trzeba powiedzieć szybko i wyraźnie.

            Janek spokojnym głosem powtarzał komendy i nawet się rozkręcam:

- Potrzebuje reportażu
- Dykcja
- Potrzebuje reportażu
- Głośniej
- Potrzebuje reportażu
- Widzisz drzwi na końcu?
- Tak
- Do nich mów
- Potrzebuje reportażu
- Z naciskiem
- Potrzebuje reportażu!
- Jakbyś bluźnił
- Kurwa!
- O właśnie!

            I tak w kółko. Nigdy w życiu nie będę już się dziwił, dlaczego na Oscarach jest kategoria dźwięk. Ja nagrywałem kilka zdań i widziałem ile to kosztuje pracy reżysera dźwięku a co dopiero przy takim Avatarze, gdzie jeszcze jest muzyka i inne odgłosy. My doszliśmy do zdania, w którym mam powiedzieć o matko i w czasie pauzy przełknąć piwo. Zadanie niby proste: o , łyk , matko.

            Tu Janek okazał się nie do końca profesjonalny, bo dał mi wodę, może dlatego tyle to trwało. Najgorsze, że ta woda była w plastykowej butelce. Nie mogłem jej trzymać w ręce, bo on wszystko słyszy. Więc za każdym razem pomiędzy o , pauza matko był jeszcze skłon po łyk wody. Nigdy w życiu nie powiedziałem tyle razy pod rząd tego samego, nawet wymieniając swój adres po pijanemu w taksówce. A do tego jeszcze ćwiczenia fizyczne w postaci skłonów.

            Jednakowoż, kiedy skończyliśmy czułem się zawiedziony, że już koniec. Nie mam pewności, czy zakończyliśmy, bo Janek jednak zrezygnował z wykorzystania tego, co zarejestrował, czy faktycznie mu wystarczyło. Podobno może sam sobie rozciągać i skracać moje słowa a później dowolnie je składać. Pokazał mi to nawet jak nagrywaliśmy samo wciągnięcie powietrza nosem.

            Fajnie było.

            Stres jednak był, więc pomimo późnej pory poszedłem na drinka do Szpary. Opowiedziałem wszystkie wydarzenia wieczoru, trochę ubarwiając. Co jej będę mówił, że kilka zdań powtarzałem dwie godziny, powiedziałem, że kazano mi śpiewać. Szpara ze spokojem dopytywała:

- I jak?
- Chyba dobrze
- Masz to nagranie?
- Janek powiedział, że wyniki w maju?
- Wyniki?
- Tak powiedział
- Badał cię?
- Nie wiem, przed sobą miał jakieś monitory, na których skakały wskaźniki i wykresy w różnych kolorach a ode mnie ciągnęły się jakieś kable
- EKG
- Możliwe, że i serca słuchał.

p.s.
Okazało się, że konkurs na bloga roku nie jest najlepiej przygotowany. Nikt nie poinformował uczestników, że już można na nich głosować i jak przypomniała mi jedna z pań czytających mojego to było mało czasu. Dziękuję za te głosy, które już wysłaliście, dostałem w rankingu dwa bąbelki za zebrane 16 głosów.
Będę pisał dalej. Szesnaście głosów do czegoś zobowiązuje. 

sobota, 26 stycznia 2013

NAD MORZE POPROSZĘ


Moja siostra z mężem i dziećmi spędzają ferie w trójmieście. Dosyć mam już zimy, więc postanowiłem pojechać do nich na obiad. Kto by nie chciał pojechać nad morze, choćby na chwilę?. Głupol chyba. Okazyjnie nabyłem bilety na bus i w drogę.

            Czwarta rano dzwoni budzik, wstaje ochoczo choć niedawno się położyłem. Myśl o zapachu morza dodaje mi energii. Nawet jednodniowy urlop cieszy, jak za oknem jest taka parszywa szarówka. Szybki prysznic, mycie ząbków i jestem gotowy. Zerkam przez okno, ciągle leci biały syf, ale na dole taksówkarz już czeka i odśnieża samochód.

- Dzień dobry, na nazwisko Sobucki?
- Tak ,dzień dobry
- Metro Młociny poproszę
- A, to pan pewnie na ten autobus co tam jeżdżą, teraz wszyscy z tego korzystają, bo z tymi kolejarzami proszę pana to cholera wie co będzie, a tak to można sobie pojechać, ja to raz wożę na Młociny a raz proszę pana na Wilanowską bo ludzie to w różne kierunki se jeżdżą. Trudno tu u pana wyjechać , ja to dzisiaj wściekły jestem, bo wczoraj to najgorszy dzień miałem w całej swojej piętnastoletniej pracy, w życiu tak mało nie zarobiłem, ale tu się jedzie, ja nie znam tej strony Pragi, bo te drugą to jak własna rękę, pan tu dawno mieszka?
- Nie, niedawno (pomyślałem, że jak on tak będzie gadał to zwariuje)
- A no właśnie, cholery można dostać teraz z tymi radarami, pozawieszali wszędzie, że już jeździć się nie da, a jak nie ma tego radaru to stoją proszę pana gdzieś po krzakach, tak mnie ostatnio zhaczyli, że sześć punktów i trzysta złotych, nic się załatwić nie dało, bo we dwóch stali a tak to jakby jeden był, to może by się zachował jak człowiek i wziął ze dwie stówy nie?
- Tak
- Albo z tym tunelem proszę pana, dopiero jak zalało to pomyśleli, że można z boku zrobić trasę, ulica zawsze była, nie mogło tak być od początku?, ludzie by se jechali i tunelem i po trasie mniejsze korki by były a do łażenia to naród ma mało tras?, nie muszą nad wodą łazić, samochodów więcej niż ludzi jest codziennie, a teraz to pewnie wie pan otworzą tunel na nowo to zaraz te ulicę zamkną, cholery można dostać proszę pana
- Mhm.

            Dwadzieścia sześć minut ciągłego gadania, cena za kurs wystarczyłaby na kolejną podróż do Gdańska i powrotem. Ale dzisiaj się tym nie przejmuję. Ja jadę nad morze, będę biegał po piasku, robił siku na wydmę, jadł gofry, zbierał muszelki i wychodził z wody dopiero jak zsinieją mi usta. Dziś znów mam osiem lat, jadę na kolonie autokarem i nic nie zmąci mojej radości. Pamiętam, jak co roku jeździliśmy z Dominikiem nad morze i raz matka mu powiedziała, czego ma się nawdychać, on chciał zabłysnąć przed kolegami i jak tylko wysiadł w Darłówku z autobusu to głęboko zaciągnął się powietrzem i powiedział

- Ależ tu pachnie jodyną.

            Zimno na dworze okropnie, ale ktoś pomyślał, żeby otworzyć dworzec i ludzie mogą czekać w cieple. Niestety nie pomyśleli już o tym, żeby w środku choć jeden sklepik był otwarty bo na wszystkich jest napis „otwarte od 11”. Nie ma nawet automatu z napojami, albo innymi batonikami i wiem, że będę jechał głodny i bez gazetki. Dookoła za to wielki świat. Ochroniarz monitoruje dworzec jeżdżąc na tych takich dwóch kółkach z badylem, co to nie wiadomo jakim cudem się to nie wywraca. Wszędzie szkło i metal, światła niebieskie, wyświetlacze dotykowe ze stroną ZTM.

            Muszę się dowiedzieć skąd startuje mój autobus, bo pomimo tych ulepszeń nikt nie pomyślał, żeby na mapie, która zajmuje pół ściany zaznaczyć gdzie się znajdujemy, tak jak to się robi na w centrach handlowych. Na szczęście jakaś para obok mnie zaczyna gadać o Gdańsku, więc pójdę za nimi.

            Podjeżdża, pełny szał. Nie mam biletu, pokazuje maila z jakimś numerem w telefonie, zapraszają mnie na górę. Siadam z przodu, mam przed sobą wielką szybę, na górze światełko i klima, jak w samolocie. Siadam w wygodnym fotelu, pokrytym pachnącą skają a nie tapicerką o zapachu wszystkich poprzednich pasażerów, klikam w telefon, okazuje się, że działa wi fi, lubię to. Niestety naprzeciwko mnie siada mamusia z córeczką i mordy im się nie zamykają nawet na sekundę. Dodatkowo mówią tak głośno, że mogłyby siedzieć w dwóch różnych końcach samochodu i też by się słyszały. Zmieniam miejsce. Siadam na środku, nikogo nie ma za mną ani przede mną, spokój. W radio Kowalska śpiewa „Wyrzuć ten gniew”, wyrzucam. Jedziemy.

            Chwilę bawię się netem, ale co zerkam za okno to strasznie mnie muli. Zmieniła się ta trasa odkąd ostatnio tędy jechałem, wyświetla się wszystko na tablicach zawieszonych wysoko, które przelatują nam co chwila nad głowami, bo też siedzimy wysoko. Na jednej z tablic miga napis „Zzz”, chyba jeszcze śpi ta ulica. Jednak jak podjeżdżamy bliżej okazuje się, że to trasa S7 i temp. -7, 7°C. W nocy świecą się tylko te wszystkie Biedronki, Lidle i Tesco, co przypomina mi, że musze na niedziele kupić wino na kolację u Szpary.

            Tak zwane „kolacje na trawie” organizowane przez Szparę, są wariacją na temat kolacji, jakie wydawała Hiacynta Bukiet, tyle, że jej były przy świecach i strasznie poważne. U Szpary jest mnóstwo śmiechu, jedzenia i wina. Najlepsze jest właśnie z Tesco, bo tam sprzedają białe wytrawne na kartony, za grosze. Ja nie rozróżniam specjalnie smaków win, ale ci co się na tym znają, mówią, że to z Tesco mogłoby konkurować z niejednym winem stołowym w dobrym hotelu.

            Nagle słyszę za sobą zbliżające się i ciągle powtarzane „proszę bardzo”. Okazuje się, że miła pani stewardessa w tym pojeździe roznosi rogaliki. Sytuacja powtarza się jeszcze kilkakrotnie, bo częstuje nas jeszcze herbatnikami, soczkami i żeby dopełnić szczęścia przynosi jeszcze lody. Prawdziwe wakacje. Gdyby ten autobus mógł latać, byłby najlepszym środkiem transportu.

            Przysypiam. Zamiast szalika zabrałem arafatkę, żeby móc się nią przykryć. To fascynujące, że gdziekolwiek byśmy nie zasypali musimy się przykryć. Niezależnie od tego, czy jesteśmy w Egipcie, czy zasypiamy na plaży, przykrycie jest konieczne, może być samo prześcieradło, ale coś musi być. To się chyba wiąże z jakimś poczuciem bezpieczeństwa czy coś takiego. Zasypiam.

            Budzę się, kiedy dojeżdżamy już do Gdańska. Stewardesa rozmawia z kierowcą o wypadkach drogowych a ja dłubie w telefonie, żeby zdążyć zameldować się na facebooku. Kiedyś wysyłało się kartki z wakacji, teraz się meldujemy. Podobno nie jest to najmądrzejsza rzecz, bo jak ktoś wie gdzie mieszkasz a meldujesz się w innym mieście to wiadomo, że twoje mieszkanie stoi puste, co może zachęcać do włamania. Ale co niby mieliby u mnie kraść?. Najcenniejszą rzecz, jaką ostatnio nabyłem mam na sobie. Mój idol Robert Górki pisał, że „na wyprzedaży za pół ceny możesz kupić coś, czego normalnie za darmo byś nie wziął”. Nie zgadzam się, nabyłem kaszmirowy sweter za dwadzieścia trzy złote, przeceniony z trzystu.

            Szybka przesiadka do kolejki, kilka minut i jestem w Sopocie. Rodzina czeka na mnie już na peronie. Kierunek – molo. Pierwsze co zwraca naszą uwagę to słońce. Oślepia i grzeje. To takie przyjemne uczucie, od razu robi się dobrze, po tym jak w Warszawie nie ma go już od półtora miesiąca. Molo jest skute lodem, ale wygląda pięknie. Dookoła zamarznięte morze. Na plaży rowerzyści i biegacze wykorzystują dwumetrowy pas piasku, jaki został przy wodzie, reszta pokryta śniegiem wykorzystywana jest przez narciarzy. Zabawnie to wygląda jak w miejscu, które zwykle kojarzy się z roznegliżowanymi plażowiczami teraz okupowane jest przez miłośników nart.

            Kolejnym celem jest bar „Przystań”. Każdy kto był w Sopocie wie o tym miejscu oddalonym kilkaset metrów od molo. Słyną na całą Polskę ze swojej „Zupy rybaka”. Poza nią na nasz stół trafiają także pstrągi, smażone niesolone śledzie, które chrupie się w całości, nawet ogon smakuje jak chips. Koreczki w kaszubskim stylu, zawijane roladki kartuskie, szprotki i wiele wiele innych, trzy razy domawiamy, bo nikt z nas nie może nasycić się tymi pysznościami, nawet mój siostrzeniec wciąga wielkiego pstrąga a nie jest to jego ulubione danie.

            Szukamy miejsca, w którym będziemy mogli zjeść deser i napić się kawy, zanim się pożegnamy i będę wracał do domu. Izka znajduje lokal z napisem na szybie „grzaniec i ciasto”. Po wejściu okazuje się, że siedzą tam wyłącznie amatorzy grzańca, dodatkowo śmierdzi jak należy. Mój szwagier pyta w powietrze „czy ciasto jest smaczne czy takie jak zwykle?”.

            Wybieramy pewniaka. Warszawski Wedel jeszcze nigdy nie zawiódł. Zamawiamy taką porcje cukru w postaci deserów i czekolad, że energia z niego pozwoliłaby naszej piątce odśnieżyć trójmiasto. Ale jest pysznie.

            Spacerek, sesja zdjęciowa i czas do domku. Szybki pociąg do Gdańska, wizyta w jednej galerii i okazuje się, że zdycha mi telefon. Bez niego nie pokażę numeru, który uprawnia mnie do wejścia na pokład autobusu. Kładę plecak na murku i usiłuję aparatem zrobić zdjęcie numeru na ekranie. Podchodzę pod coraz to nowe latarnie i reklamy, żeby zdjęcie wyszło, ale nie chce. Kilkadziesiąt metrów dalej przypominam sobie, że zostawiłem plecak. Na szczęście jeszcze leżał a do autobusu udało mi się wejść.

            Pasażerowie inni niż rano. Wygląda teraz jak open space w wielkim biurowcu. Wszyscy powyciągali laptopy, tablety i podłączyli komórki, ja swoją też naładowałem. Do Ostródy śpię, nic się nie dzieje. Na pierwszym przystanku okazuje się, że siadło zasilanie w aucie i nie ma prądu. Kierowca spokojnie tłumaczy pasażerom na dole, że w razie czego zabierze nas autobus jadący za godzinę, o ile będą miejsca. Głupkowata laska, nowa stewardessa, rzuca co chwila przed siebie teksty w stylu „ale czad” i „niezła jazda”. Na szczęście ruszamy. Swoje głupie zachowanie rekompensuje roznoszeniem rogalików, wafelków, soczków no i lodów.

            Dojeżdżamy przed czasem. Biegnę z ludźmi do ostatniego metra, bo w tym mieście według włodarzy nic nie ma prawa działać w nocy. To nie Berlin czy Paryż, żeby łazić po knajpach i przemieszczać się w nocy. Tu wszyscy mamy w nocy spać a rano iść do pracy w urzędzie i walić stemplem od siódmej do piętnastej. Przesiadka w tramwaj, który staje po drodze oznajmia, że dalej nie jedzie, trudniejszy ten przejazd przez Warszawę niż cała podróż z nad morza. Podjeżdża nocny autobus i wylatuje na mnie ze środka młody chłopak w wełnianej czapce. Łapie go w ostatniej chwili, jest kompletnie zezowaty. Wpycham go do środka i sam się ładuje. Przygląda mi się dłuższy czas i przemawia

- Fajnie jest jak mnie tak trzymasz, tylko mnie nie bij
- Nie będę
- To czemu masz taką minę?
- Bo mi niewygodnie
- Aha

Wysiadamy na tym samym przystanku, ja maszeruje do domu, on trzyma się latarni, więc wracam.

- Dasz sobie radę?
- Tak
- To idę
- A znasz Bociana?
- Pewnie, kto nie zna
- To jest chłopie Przechuj
- Wiem
- Idziesz ze mną do niego?, co będzie chuj spał?
- Nie, idę do siebie, cześć.

Kładę się spać zmęczony i szczęśliwy, jak po urlopie. Ciekawe swoją droga kto to ten Bocian, musze tu poznać więcej ludzi.

p.s.
Jak ten Polski Bus rozwinie siatkę połączeń, to PKP będzie mogło sprzedać szyny do skupu metali, wystarczy im na odprawy dla pracowników.

wtorek, 22 stycznia 2013

DZIEŃ DZIADKA


            Każdego roku w dzień dziadka wspominam ich dwóch. Obu niestety już nie ma z nami, ale były to bardzo interesujące postaci, dlatego chciałem wam o nich opowiedzieć. Niewiele mieli ze sobą wspólnego. Obaj zupełnie różni, no może żony podobne charakterami. Obie na nich wyzywały i trzęsły domami, ale to już taka rola kobiet w mojej rodzinie.

ZYGMUNT

            Tata taty. Każdy jego dzień zaczynał się tak samo. Spacer po wszystkie wychodzące dzienniki (tylko nie prawicowe) z Tofikiem na smyczy. Tofik był pięknym brązowo białym spanielem, pamiętam do dziś jego zapach. Po powrocie, Tofik przez dziadka nazywany Skowerkiem, kładł się na swoim miejscu a dziadek zasiadał na fotelu w końcu stołu. Przed nim zawsze niesamowicie mocna herbata, popielniczka, papierosy w tym jeden wetknięty w lufkę, najczęściej czarną od osadzającej się w niej smoły, gazetka i książka.

            Szczupły z gładko przyczesanymi srebrnymi włosami i w okularach z grubymi szkłami siedział w centralnym miejscu pokoju. Ręką sięgał do szuflady, w której miał zapas fajek i inne gadżety a kawałek dalej w szafce ustawione stały kieliszki i nalewka. Przed nim telewizor, w którym na zmianę leciały obrady sejmu i telenowele jak dosiadała się babcia.

            Moja siostra z kuzynką, kiedy jeszcze były małe robiły mu kawały podobne do tych, jakie Zdzisława ze mną mojemu ojcu, bo obaj działają rutynowo i jak coś im się zburzy to jest śmiesznie. Matka ze mną przestawiamy na przykład ustawione buty ojca i on się denerwuje, że coś jest nie tak. Izka z Moniką robiły dziadkowi bardziej kreatywne kawały. Potrafiły równo zakleić mu gazetą okulary do czytania i jak je nałożył czekały, kiedy się skapnie, że pomimo przewracanych kartek nie zmienia mu się tekst, długo to trwało, ku uciesze dzieci. Potrafiły także ściszyć mu telewizor z obradami sejmu i włączyć radio. Krzyknął wtedy do babci

- Janka chodź zobacz jak ładnie dzisiaj w sejmie śpiewają.

            Zawsze, kiedy do niego przyjeżdżałem schodził do piwnicy po słoik z musem jabłkowym i pozwalał mi zjeść cały (najczęściej litrowy). Nie nauczył mnie niczego pożytecznego. W zamian kazał mi trzymać „kulosy” na stole i pamiętać zawsze, że w kieszeniach trzeba mieć kasztany albo kamyszki, nie wiem do dziś, czy na wypadek samoobrony czy profilaktycznie przeciwko reumatyzmowi.

            Kiedy chodziłem z plecakiem – kostką, które ozdabiało się tak, że każdy wyglądał inaczej, zbierał dla mnie końcówki od zapalniczek, które później kombinerkami zaciskało się na klapie. Poza tym były na nim jeszcze wielkie inicjały E.B., co w szkole uważano nie niewłaściwe, żeby mieć markę piwa na plecach, ale u mnie chodziło o Edytę Bartosiewicz.

            Cały życie (moje) kłócił się z moim ojcem o politykę. Waldek na czele związku Solidarność, wielkopolska południowa, wyznawał Wałęsę, Zygmunt Urbana. Bardzo szybko opuszczaliśmy czasami imprezy w tamtym domu, bo dziadek nie wytrzymał nigdy, żeby nie wspomnieć o poczynaniach związkowców, na co ojciec odpierał zarzuty. Wszystko zawsze kończyła Zdzisława i Janka. Jedna pokrzykując z kuchni, druga biorąc męża pod pachę i mówiąc głośno dobranoc.

            Pamiętam taką sytuacje, że pojechałem do dziadka z ojcem i nie było z nami Zdzisławy. Zaczęli oczywiście o polityce i jak dziadkowi brakowało już siły na nawracanie ojca, spróbował z młodszym pokoleniem. Spojrzał na mnie z nadzieją ignorując na chwilę ojca

- A ty synek, na kogo będziesz głosował?
- Tato on jeszcze nie ma nawet dwunastu lat

            Ja jednak zapytany o wybór przypomniałem sobie nazwisko z bilbordu przed naszym blokiem i wypaliłem

- Na Renatę Szynalską!

            Na moje szczęście albo bardziej dziadka okazało się, że ta Szynalska startowała z listy SLD. Dziadek wyjął z szuflady zwitek pieniędzy i wsadził mi do kieszeni.

- To dziecko to jedyna nadzieja w tej rodzinie.

            Ojciec się wściekł i kazał mi te pieniądze zwrócić, ale się opierałem, żeby oddać dopiero, co zgarniętą gotówkę. Nie wiem czy przez dziadka czy z własnego przekonania głosuje zawsze bardziej w lewo, ale przy każdych wyborach o nim myślę. Kupił moje głosy.

            Dziadek zawsze trzymał się raczej sztywno i nie pozwalał sobie na wygłupy, dlatego jak zdarzały mu się wpadki był podwójnie śmieszny. Na jednej z rocznic ślubu uparł się, że to on otworzy szampana. Na protesty babci

- Oddaj to dzieciom Zygmunt

            był głuchy i chciał to zrobić sam. Trafił korkiem centralnie w klosz od żyrandola, który potłuczony wpadł do sałatki na dole. Komentarz babci nie nadaje się do przytoczenia.

            Lepszy numer zrobił, kiedy ufarbował sobie włosy. Z dziadkiem i babcią mieszkała siostra mojego ojca, która całe życie miała rude włosy i używała jakiegoś szamponu, który ten kolor podtrzymuje. Dziadek przy kąpieli pomylił butelki i jak przyszliśmy siedział na swoim miejscu a jego srebrna fryzura była łaciata. Na platynowej czuprynie odznaczała się ruda grzywka, tył i trochę nad uchem, ale z córką się kłócił

- Tata używałeś mojego szamponu
- Ty chyba jesteś głupia, ja mam swój
- Ten, co wziąłeś jest koloryzujący, masz rude włosy
- Ty masz rude a nie ja, ja mam swój pokrzywowy.

            I siedział dumnie w cętkach.

            Kiedy umarł dziwnie się czułem, bo to była pierwsza w moim życiu śmierć kogoś tak bliskiego. Nikt nie wiedział, co robić i Zdzisława postanowiła go ubrać, do pomocy wzięła mnie. Bałem się jak cholera, ale jakoś mi tłumaczyła, że to dziadek i dawałem radę. Zawiązałem na sobie krawat i nałożyłem go dziadkowi. Wszystko szło dosyć gładko, aż przyszedł czas na marynarkę. Ręce miał złożone z przodu i tej marynarki nie dało się włożyć. Zdzisława cały czas gadała do niego a ja nie wiedziałem jak się zachować. Przy nas stała babcia.

            Wierzcie mi albo nie, ale w tamtym momencie przestałem się śmiać z takich rzeczy i na własne oczy zobaczyłem jak działa takie gadanie do zmarłego. Do wszystkiego jak w większości przypadków w naszej rodzinie przyczyniła się siła kobiet. Zdzisława cały czas mówiła daj tata tę rękę, jak tak będziesz bez marynarki, to nieładnie… Ja stałem jak zamurowany. Babcia nie wytrzymała i ryknęła przy tym łóżku daj Zygmunt Zdzisi się ubrać normalnie, i ta ręka spadła. Ja uciekłem, ale sama Zdzisława nie dałaby rady, więc przywołała mnie do porządku równie gromko jak babcia dziadka i wszystko poszło jak należy.

CZESIEK

            Trudno byłoby powiedzieć Czesław, bo nikt nigdy chyba przy mnie tak do dziadka nie powiedział. Zawsze był to Czesiek, ewentualnie jak zwracała się do niego druga babcia Cechu. Mowa jest oczywiście o drugim dziadku, ojcu Zdzisławy, którą zresztą nazywał Zdzichulątkiem.

            To chyba właśnie po nim mam to, że potrafię zrobić z siebie największego idiotę, żeby tylko zobaczyć jak śmieją się ludzie. I często to robię. Dziadek uwielbiał jak wszystkim było wesoło i pozwalał na dużo zabawnych rzeczy, w których uczestniczył. Sam zresztą nawet niezupełnie zamierzenie był często bardzo zabawny.

            W piwnicy miał wino, które sam robił. Zawsze brakowało mu butelek i końcówkę zlewał już do najróżniejszych naczyń. Wykorzystywał do tego stare termosy i bidony. Te właściwe butelki miał policzone, te pozostałe nigdy. Więc chodząc po ziemniaki razem z Wojtkiem zawsze z tych dodatkowych coś upijaliśmy, raz udało nam się nawet upić świnie, bo wlaliśmy im trunek do koryta.

            Pamiętam wieczory, kiedy siadał na środku korytarza w centralnej części domu i już wykapany z mokrymi włosami pozwalał, żeby dzieci go czesały. Miał dość długie włosy, z których można było stawiać rogi i robić kitki, wszyscy przewracali się ze śmiechu i robili sobie z nim zdjęcia. Siedział dumny i szczęśliwy, że wszyscy dobrze się bawią.

            Był i zawsze dla mnie będzie największym fanem Czesława Niemena, na którego nie pozwalał mówić nic złego. Nawet na początku jego kariery, kiedy uważali go za wyjca (Niemena, nie dziadka). Kiedy jeździliśmy na działkę w wakacje, dojadał po nas słodycze, był ogromnym łasuchem. Nawet jak jakiemuś dziecku od upału z patyczka spłynął lód, dziadek podnosił, dmuchał i zjadał – to nasza ziemia, tak nam tłumaczył. Ta ciągła chęć na słodycze wynikała chyba z ubogiego dzieciństwa i czasów wojny, ale dzięki temu wiedzieliśmy, że ma zawsze pełny barek cukierków i świeżych pączków upieczonych przez babcie. Jak się później dowiedzieliśmy arsenał słodyczy miał także za łóżkiem.

            Wyglądał trochę jak borsuk, bo był okrągły i miał przylizane na gładko włosy. Dodatkowo był zabawny przez swoje tchórzostwo. Nikomu nie pozwalał niczego nadepnąć na polu i bardzo za to krzyczał, żebyśmy uważali. Kiedy raz strzelił piorun w słup niedaleko pola, zostawił tylko za sobą ślad wydeptanej trasy, przez którą przebiegł. W razie podobnego alarmu zawsze uciekając brał ze sobą dokumenty i pelisę, według niego najcenniejsze rzeczy.

            Pachniał wodą kolońską WARS, albo BRUTALEM, zawsze mi się te zapachy kojarzą z dziadkiem. Pomimo tego, że mieszkał w Szczecinie, morze zobaczył przed siedemdziesiątką, stał obok wujka i powiedział

- Łe jery Jacek ile to wody.

            Odszedł tak, że na koniec rozbawił całą rodzinę, pewnie był z tego dumny. Długo chorował i opiekowały się nim trzy córki. Kiedy zmarł Zdzisława i Hania były poza domem, w domu siedziała z nim Teresa, jak się okazało bardzo pomysłowa. Moja matka z młodszą siostrą weszły do domu płacząc. Teresa kazała im iść pożegnać się z tatą. Dziadek miał jedno oko otwarte, więc postanowiła położyć mu na nim pięć złotych, żeby ładnie miał zamknięte usta obwiązała go szalikiem.

            Moja matka weszła z siostrą i zaczęły rżeć ze śmiechu, trochę w tym było na pewno nerwów, ale obraz był wyjątkowy. Dziadek leżał z moneta na oku a na czubku głowy miał kokardę z różowego szalika, - Kaczka dziwaczka, jak to wtedy skomentowała moja matka. Pożegnać kazano się także mojej ciężarnej wówczas kuzynce. Ona się opierała, że tam nie wejdzie, bo się boi, ale jej kazały. Jak do niej dołączyły, klęczała przy łóżku i płakała, ze śmiechu.

Założę się, że Czesiek był tym zachwycony.

            Gdziekolwiek teraz są, mam nadzieje, że jednemu nie brakuje codziennej prasy i fajek a drugi siedzi po kolana w cukierkach i wszystkich rozśmiesza.
Wszystkiego najlepszego na dzień dziadka.

czwartek, 17 stycznia 2013

PAMIĘTNIKI Z WAKACJI – PRZYSUCHA

Blog roku

Trochę zaniedbałem serie wpisów o wyjazdach. Teraz ważna jest jak nigdy, bo kategorie, z której startuje do bloga roku ocenia Marek Kamiński.
 Wyjazd do Przysuchy był jednym z najfajniejszych, na jakim byliśmy z całą ekipą. Choć nie zaczął się najlepiej. Pokłóciliśmy się w domu a Arletą o to, że zmieniła mi kanał w telewizorze i ten błahy powód był zapalnikiem mega awantury. Poleciały inwektywy i trzaskały drzwi. Jednak kryzys zażegnaliśmy i już tylko na siebie warcząc pojechaliśmy na miejsce.

            Wybieraliśmy lokalizacje gmerając w necie, każdy miał ochotę na fajny weekend, ale nie wiedzieliśmy gdzie. Szpara w końcu wynalazła jakoś tę Przysuchę koło Radomia i na miejscu stawili się wszyscy: Ja, Arleta, Szpara, Michał, Dominik, Tolka, Łukasz i Kaśka z Pawłem. Choć w różnej kolejności, ja, Arleta i Dominik dojechaliśmy, jako ostatni i towarzystwo było już kapkę zezowate.

            Jakaś kobieta ma tam ośrodek wczasowy, który wynajmuje koloniom. Wygląda jakby czas zatrzymał się na latach osiemdziesiątych, ale jej syn na terenie ośrodka postawił cztery domki - bliźniaki i wyposażył je zupełnie nie w stylu mamy. Jeden dostał się nam.

            To było wyjątkowe lato. Dni mieliśmy gorące a noce zaskakująco zimne, czymś tam chyba wypsikano teren, bo nikogo przez cały pobyt nie ugryzł komar. Pomimo tego, że siedzieliśmy całe dnie na zewnątrz a nawet połowę nocy. Nigdy w życiu w tak krótkim czasie nie zjadłem tylu rzeczy z grilla. Służył nam do przygotowywania wszystkich posiłków, poza śniadaniem. Palił się na okrągło. Stół uginał się od żarcia, bo w tej grupie każdy ma, co chwila ochotę na coś innego. Przed każdym takim wyjazdem jest wizyta w dużym sklepie, gdzie okazuje się, że każdy wybiera inny rodzaj piwa, pali inne fajki, ktoś chce karkówki, ktoś inny kiełbasy. Do tego siedem rodzajów słonych przegryzek i jedna jedyna zgodność – mocne alko, tania łycha z Biedronki.

            Przez cały pobyt na stole zmieniały się posiłki. Za dekoracje robiły powtykane w puszki po Lechu i Żywcu długie świeczki, które miały być niekapkami a zakapkały całe puszki. Nie wiem czy kiedykolwiek wcześniej i później plastykowym nożykiem wyczyściłem tyle papryki. Każdy był za coś odpowiedzialny, Tolka najlepiej rozpala grill, Szpara doprawia, więc i mnie coś znalazły do roboty.

            Dodatkowe atrakcje do wieczornych Posadówek mieliśmy dwie. Pierwsza to spory batut, na który każdy miał ochotę po kilku browarach, druga to Sylwia i jej goście, która przyjechała do drugiej części naszego bliźniaka.

            W nocy widać było w całym ośrodku tylko nasz stół, oświetlony przez świece. Reszta tonęła w mroku. Jakimś jednak cudem, chyba jeszcze za dnia udało nam się ten batut znaleźć. Był oddalony od naszej miejscówki o jakieś sto metrów i ciężko tam było trafić w ciemnościach, ale obietnica genialnej zabawy była kusząca i mobilizowała. Zważywszy na to, że zabawka ta jest chyba przeznaczona dla dzieci a nie dla „młodzieży” to reagowała osobliwie. Jak równo odbijało się kilka osób to pracowało to rytmicznie, gorzej jak ktoś się wybił (dosłownie) z rytmu. Ja w tamtym czasie ważyłem ze wszystkich najwięcej i jak skakałem na batut, wszyscy upadali. Przerwała nam brutalnie kierowniczka koloni, bo podobno dzieci nie mogły przez nas spać. Zabawa ta sprawiała, że lataliśmy bardzo wysoko i była zalążkiem dyskusji o kosmosie, życiu pozaziemskim, psie Łajce i samolotach, która jest uwieczniona kamerą i choć nic nie widać poza świecami, każdy głos daje się rozpoznać doskonale. Nie nadaje się jednak do załączenia, bo wszyscy są na niezłej bani, a przepisać tego nie dam rady.

            Sylwia natomiast pojawiła się, kiedy szykowaliśmy się do kolacji. Pasowała do miejsca jak krowie waltornia. Otoczenie domków nad jeziorem wymaga luźnego outfitu. My wszyscy w szortach i podkoszulkach na nogach klapki i chustki na głowach a ona cała nie taka jak trzeba. Podjechała taksówką z dwiema koleżankami, ubrane jak na dyskotekę w Radomiu i butach na obcasach. Objuczone torbami z Lidla zaczęły się rozkładać, nas siedzących przy stole obok, olały. Świeczki, serwetki i kubeczki nic nam nie mówiły, ale jak jedna nałożyła tiarę domyśliliśmy się, że nasze sąsiadki przyjechały tu zrobić wieczór panieński. Zwłaszcza, że w niedługim czasie pojawiło się dwóch striptiserów, niestety adekwatnych do pobliskiego Radomia, co spotkało się z komentarzem ze strony naszego stolika – jakie miasto tacy striptiserzy.

            Trzy panie i dwóch panów bardzo szybko przeniosło się do wewnątrz domku. My jeszcze długo siedzieliśmy na zewnątrz i musieliśmy słuchać pisków i krzyków ich imprezy. W środku dodatkowo, co chwila błyskał flesz. Nie mieliśmy specjalnego szacunku dla Sylwii, bo się z nami nie przywitała, ale robienie zdjęć z gołym facetem przed ślubem, tylko wzmogło nasze przekonanie, że to imbecyl.

            Najlepsza niespodzianka czekała ją jednak rano. Okazało się, że jest nie tylko tak głupia, żeby się fotografować i nie tylko z obcymi facetami w poprzedzający ślub wieczór, ale powiedziała o miejscu przyszłemu małżonkowi. Chyba, że zrobiła to jedna z życzliwych koleżanek, co dowodzi tego, że Sylwia w doborze gości okazała się wyjątkową kretynką. Tak, więc siedząc przy śniadaniu mogliśmy podziwiać jak pan młody w towarzystwie rodziców puka do drzwi, za którymi zaledwie kilka godzin temu skończyła się balanga i wszyscy goście śpią. Kiedy wszyscy wyszli przed domek Szpara i Dominik nie odmówili sobie komentarza w stylu „Sylwii nie pykło”.

            Dość nam było tych atrakcji i jeszcze bardziej szkoda słonecznego dnia, więc poszliśmy na plaże. Nasza grupa wyglądała bardziej jak pielgrzymka do Częstochowy. Głośna i kolorowa. Nigdy nie wiadomo, co będzie potrzebne na plaży, więc zabrać należy wszystko. Apaszki, pareo, koce, ręczniki i okulary wszelkie. Wszystkie te chustki przyczyniły się do odkrycia przeze mnie talentu robienia różnych rzeczy ze szmaty na głowie. Potrafię zrobić księżniczkę Leie, Julie Tymoszenko, Erykah Badu a nawet jednorożca. Zważając na to, że codziennie piliśmy do późna, rano na plaże szliśmy albo na kacu albo jeszcze pijani. Ludzie w popłochu zabierali przed tą ekipą swoje pociechy.

            Żeby uniknąć zgiełku, który wesołe rodzinki urządzały na piasku, rozkładaliśmy się na pomoście, gdzie poza nami był tylko ratownik. Część ludzi pływała, część się opalała, inni drzemali. W pewnym momencie Szpara odeszła spory kawałek, bo na stan, w którym była postanowiła, że pomogą jej flaki. Przydreptała z tą miską i usiadła na pomoście. Obserwowałem ją z zazdrością jak jadła te flaki, ale odmówiła podzielenia się. Zaskoczyło mnie to, co stało się jak zjadła. Podsunęła się do brzegu pomostu i wrzucała kawałki kruszonej bułki od flaków do kąpieliska, postanowiłem dociec, o co chodzi, ale ani ja ani ona nie mogliśmy głośno mówić, więc przyczołgałem się i pytam:

- Lalka, co ty robisz?
- Chleb rzucam
- Widzę, ale po co?
- Chciałabym, żeby Arleta podpłynęła, ale nie mogę krzyczeć.

            Obok pomostu znajdowała się także wypożyczalnia sprzętu wodnego. Ludzie stali tam w kolejce po rowery i kajaki, bo było ich za mało. My mogliśmy podchodzić poza kolejnością, bo to, z czego chcieliśmy korzystać, nie było pożądane przez czekających. Każdy chciał tam dostać dziadowski plastikowy rowerek, który wyglądał jak mydelniczka, my woleliśmy te stare, zrobione z drewnianej ławki i dwóch łopatowych wiatraków. Wprawdzie wysiadało się z tego kompletnie mokrym, ale robiło piękny efekt jak szybko się pedałowało. Arleta, Michał i Szpara wybrali jednak łódkę, w której Arleta robiła za Kate Winslet, Michał się opalał a Szpara wiosłowała.

            Po kąpieli słonecznej i wodnych zabawach wracaliśmy do domku. Po drodze natykając się na stolik przy jadłodajni w naszym ośrodku, przy którym zajadali obiad: Sylwia, przyszły małżonek, rodzice i striptiser. Koleżanki i drugi pan z zeszłego wieczoru, gdzieś się ulotnili.

            Kolejny grill był utrudniony przez bardzo chłodny wieczór, ale nikt nie chciał rezygnować z imprezy, więc tylko poowijaliśmy się w koce. Świece - kapki, które oświetlały stół służyły także do odpalania papierosów. Niejedne szorty za dwadzieścia dziewięć złotych nabyte na ten wyjazd w Terranovej zostały zniszczone bezpowrotnie. Wieczorem, kiedy wszyscy już leżeli w łóżkach zostali odwiedzeni przez Szparę. W turbanie na głowie, zrobionym z koca (jako Żanuaria) i butelką żołądkowej gorzkiej w jednej ręce i łyżką w drugiej. Surowo pilnowała, żeby po tym chłodnym wieczorze każdy wypił syrop przed snem.

            Z tego wyjazdu zapamiętam jeszcze podręczną lodówkę, którą zabrał ze sobą Dominik, bo jak twierdził – muszę mieć w nocy zimną colę do picia. Chodził spać w takim stanie jak cała reszta więc nigdy się tej coli w nocy nie napił, za to akompaniamentem do snu było ciągłe bzzzzzzzzzzzzzzz, przerywane chrząkaniem i chrapaniem Arlety, która miała łóżko między mną i Dominikiem z lodówką.



Na pierwszym zdjęciu, Kaśka, wygląda jak z lat ‘70
Na drugim rowerek.

niedziela, 13 stycznia 2013

ORKIESTRA


- Siema, skąd jesteście?
- Siema Jurek, przyjechaliśmy z Wąbrzeźna, nasza klasa zbierała kasę już od dwóch tygodni, nawet w sklepiku szkolnym, mamy, uwaga wow siedemset dziewięćdziesiąt cztery złote, siedemnaście groszy, dziękujemy panu z piekarni, który wypiekał bułki, uwaga, w kształcie serduszek, które jedliśmy w trakcie zbiórki, dziękujemy też panu, który nas wpuścił do pociągu i pani, która nas z niego wypuściła, pozdrawiamy Ankę i Janka z Radomska, jesteście super, w przyszłym roku tez będziemy, siema.
- Halo halo Szczecin?
- Siema, siema, tu Szczecin, my tu wszyscy zwariowaliśmy, woooooow, z okazji zbiórki jedna pani od rana tańczy salsę a jeden pan nie oddycha, też dla orkiestry, mamy super gwiazdy i tort w kształcie serduszka, czekamy na światełko, wszyscy oszaleli, siema.

            Uwielbiam, szanuje i wspieram. Dzień zbiórki kasy przez orkiestrę jest jak święta w styczniu. Ludzie znowu na jeden dzień się zmieniają, dzieci w mroźny dzień chodzą z puszkami, ktoś wychodzi do nich z herbatą i kanapkami a oni naklejają darczyńcom serduszka, bez których nikt tego dnia nie ośmieli się pokazać na mieście, a są i tacy, którzy noszą je przez tydzień. Te dzieciaki, które zbierają siano i przyjeżdżają do telewizji, żeby to powiedzieć osobiście Jurkowi, stojąc w kilkugodzinnej kolejce, spocone i zmęczone, są godne podziwu. W telewizji tylko tego dnia nikt nie spina dupy i wszyscy są uśmiechnięci. Prezenterzy i operatorzy prześcigają się w pokazaniu jak są wyluzowani, wywracając ten ekranowy świat do góry nogami. Nawet Fakty czy Panorama są prowadzone przez oklejonych serduszkami redaktorów.

            We wszystkich programach, najważniejszy tego dnia jest On, król stycznia, sprawca zamieszania, w żółtej koszuli, czerwonych jeansach i okularach w stylu wczesnej Niny T. Nakręca całe towarzystwo latając po kraju aż do momentu późnowieczornej licytacji, przy której traci głos. Jak na koniec płacze to płacze z nim pół Polski, ja też.

            W tym roku zbiórka na dzieci i seniorów. Nie ma bata, żeby się nie dołączyć, bo dzieci jedni z nas będą mieli, inni nie, ale starzy to już będziemy wszyscy. Tym ludziom potrzeba balkoników, antyodleżeniowych materacy i innych gadżetów, ale przede wszystkim szacunku. Mieli trudne życie, okupacja, wojna, prl i starość, gdzie wszystko jest na wyciągnięcie ręki a nie pozwala na to wysokość emerytury. Podobno, co trzecia starsza osoba w Polsce cierpi na depresje, przerażające.

            Potrzebne są domy spokojnej starości. Tylko nie takie umieralnie, brudne i nudne, tylko takie, jakie istnieją już na świecie. Jak Szpara mieszkała w Anglii i latałem tam, co weekend to zawsze idąc do Sainsbury (Strasburgera po polsku) zatrzymywałem sie przy takim domu. Cały przeszklony parter pozwalał zobaczyć, co dzieje się w środku. A tam, stoły, przy których seniorzy grali w karty, oglądali telewizję, albo siedzieli sobie przy herbatce. Bez względu na to, ile razy dziennie tamtędy przechodziłem zawsze przy oknie siedziały dwie panie. Jedna z długimi włosami, wysoko upiętymi w kok, druga w stylu mojej Zdzisławy z uspeyowanym kaskiem z loków. Zawsze pogodne, uśmiechnięte machały do mnie, a ja jak osiołek wzruszałem się na ich widok. Ten dom wyglądał tak zachęcająco, że sam miałem ochotę tam posiedzieć. Nie była to smutna baza dla dziadków, tylko wczasy wesołego staruszka. Ci ludzie byli tam naprawdę szczęśliwi.

            Dlatego tak się cieszę z pomysłu na zbiórkę w tym roku. Wszystko jedno jak to wspieracie, biorąc udział w tych kosmicznych licytacjach (każdy z was pewnie sam potrafi wymienić najdziwniejsze licytowane rzeczy), czy wrzucając kasę do puszki. Muszę jeszcze raz wspomnieć Szparę, bo ona ma swoje kryteria przyznawania kasy. Kiedyś przyszła do mnie w dzień zbiórki i nie miała serduszka, na pytanie, dlaczego nikomu nie dała jeszcze forsy, odpowiedziała, że nie spotkała nikogo ładnego. Nie mniej jednak zawsze kogoś tam upatrzy i ze wszystkich moich przyjaciół, właśnie ona daje na tę akcję najwięcej kasy. Każdy ma swoje kryteria, ja co roku szukam białego robota, który na światełku do nieba stoi pod TK MAXXem.

            Przy okazji opowiadania o seniorach chciałem wam przedstawić dwóch wyjątkowych panów. Obaj zupełnie różni, choć rówieśnicy, mają po siedemdziesiąt lat. Jeden to ojciec mojego kolegi Krzyśka, drugi mój kolega. Tak, mam kolegów w tym wieku, mówimy do siebie na ty i rozmawiamy na wszystkie tematy.

            Obaj niedawno odmienili swoje życie w związku z trudnymi momentami. Tato Krzyśka, pan Marian, stracił żonę, Wojtek pokonał raka.

            Otóż okazuje się, że na pasje i aktywność w jakiejkolwiek dziedzinie życia, nigdy nie jest za późno. Pan Marian jest tego najlepszym dowodem. Po tym jak został sam robi tysiąc rzeczy. Każdy z nas mógłby mu pozazdrościć energii. W czasie opiekowania się chorą żoną, był instruowany i uczył się wszystkiego, chłonąc wiedzę od niej. Teraz działa sam, ale jak?. W domu robi wszystko. Nie zajada się suszoną kiełbasą z musztardą, tylko gotuje, pełna profeska, pierogi, ciasta, zapiekanki. Trudno mu obsługiwać piekarnik, więc dostał od Krzyśka prodiż i teraz działa na całego. Codziennie spaceruje, przemierzając spore odcinki, wybiera miejsca i dzielnice, które wiążą się ze wspomnieniami. Zgłosił się, jako wolontariusz w hospicjum, a do tego naprawdę trzeba siły i jaj. Wspiera swoją wiedzą i doświadczeniem radę spółdzielni mieszkaniowej i radę osiedla, na którym mieszka. Wiedza to spora, bo w życiu zawodowym (i prywatnym) jest wyjątkowo interesującym człowiekiem. To inżynier, który miał własny warsztat, w którym robił repliki starej broni. Jest autorem elementów, z których zrobiony był okrągły stół. Ten okrągły stół. W pewnym momencie postanowił się przebranżowić. Nauczył się bankowości i pracował w kilku dużych bankach, jako specjalista od ryzyka kredytowego. Z kolegami ze szkoły spotyka się na brydża. Żeby móc czytać książki, skanuje je i powiększa, bo na czytanie normalnego druku nie pozwala mu wzrok. Uczęszcza na wykłady uniwersytetu trzeciego wieku, wybierając ciekawe dla siebie zajęcia. Historia sztuki, psychologia, wykłady o podróżach. Takie zajęcia z historii odbywają się na przykład w Muzeum Powstania Warszawskiego czy w synagodze. Rozważa jeszcze zajęcia na basenie. Zacieśnia kontakty z synem, spotykając się z nim regularnie na posiłkach, które sam przygotowuje, dwa razy w tygodniu chodzi na cmentarz. Jest superenergicznym starszym panem i kiedy leże z orzeszkami na łóżku zastanawiając się czy dzisiaj iść na trening czy nie, to od razu myślę o nim i dostaje kopa. Jeżeli On w wieku siedemdziesięciu lat robi te wszystkie rzeczy, to ja mam wręcz obowiązek ruszyć dupę z kanapy.

            Drugi z panów, to Wojtek, mój kolega.

            Po chemii, którą musiał przejść nie może teraz otwierać puszek, więc teraz jak podaje mi colę mówi: - weź mi kurwa otwórz te puszkie, bo ja tymi paluchami to już nawet palcówki bym nie zrobił. Kurwy w ustach Wojtka nie rażą, są jak przecinki. Idealnie pasują do jego warszawskiej mowy w stylu: polecim poniatoszczakiem, czy, ta moja lekarka to już rupieć, ale ma dobre dupe. Żebyście mogli docenić w jak fantastyczny sposób opowiada różne historyjki tym swoim językiem powinno się założyć videobloga, ale odkąd robi to Ryszard Czarnecki, to jakoś źle mi się to kojarzy. Teraz jest właścicielem firmy budowlanej, ale całe życie zawodowe dochodził do tego ciężką pracą na różnych budowach. Pracował w Iraku, na Ukrainie (elektrownia atomowa), w Rosji, Kuwejcie, w Niemczech i w całym naszym kraju. Jest współtwórcą takich warszawskich budynków jak Marriott, Intercontinental, Domy Centrum, Złote tarasy, Centrum Finansowe, oba Intraco, Sheraton, Radison, Warta, Rondo 1, Biblioteka Uniwersytecka i wielu, wielu innych. Zbudował także ten apartament ze szklanym dachem dla Kulczyka, który widać z Łazienek. Wojtek jest prawdziwym warszawiakiem, od Grzesiuka dostał w łeb jak był małym chłopcem. Przy pierwszym spotkaniu można się go wystraszyć. Mówi, a właściwie krzyczy barytonem, często bluźni i jest bardzo wysoki, ale jak już się go pozna można zobaczyć, że serce ma na dłoni. Pomaga chorym ludziom i rozpieszcza swoich pracowników, gdybym nie miał uczulenia na słowo gruz i remont marzyłbym o pracy u niego. Kiedyś pojechaliśmy we czterech wyrabiać karty kibica na stadionie Legii. Ja, Wojtek, nasz znajomy Andrzej i mój niemiecki kolega Krystian. Kiedy podjechał po nas samochodem i wskoczyliśmy do środka ja usiadłem z przodu a Krystian z tyłu, Wojtek nie przestawał mówić: - patrz jak łajdak jedzie, w kurwe jebany osioł, co ty synek taki wystraszony jesteś?. Krystian siedział z tyłu jak chłopczyk, i wpatrywał się w odbicie Wojtka w lusterku. Na stadionie robili nam wszystkim zdjęcia do kart i Wojtek nie mógł dosłyszeć, co mówiła fotografka, pomagał mu Andrzej. Kiedy laska prosiła, żeby się przesunął w prawo, albo lewo patrzył na Andrzeja a ten mówił na przykład – pani się pyta, czy chcesz tło z Wieżą Eiffla czy z lasem?. Żeby się odwdzięczyć poczekał aż do zdjęcia usiądzie Andrzej, dookoła którego kłębił się tłum dresów, legionistów. Wojtek odszedł parę kroków i tym swoim głosem ryknął do Andrzeja: - że też się panu chciało aż z Krakowa jechać do nas. Andrzej zbladł a kibice poczerwienieli. Razem działali już, kiedy poszliśmy na obiad. Postanowili zawstydzić kelnerkę, najbardziej jednak wstydził się Krystian, który jakby mógł to wsadziłby głowę do zupy. Andrzej przedstawiał Wojtka pani obsługującej nasz stolik a Wojtek dopowiadał:

- Wujek jest misjonarzem, przyjechał do kraju z Afryki
- Ale chuj mnie stoi, proszę panienki jak należy

Kelnerka nie wiedziała gdzie podziać oczy:

- Na dzisiejszy upał polecam napój „saturator”
- Pani mnie pozwoly w takim razie ten saturator.

            Można by tak o nim pisać w nieskończoność. Przygód miał przez całe życie tyle, że obdzieliłby ze trzy osoby, najwięcej z kobietami. Do dzisiaj jak coś przeskrobie musi żonę przepraszać kupując jej futra. Jest bardzo otwartym i tolerancyjnym starszym panem, ale jak się wkurwi to i dzisiaj potrafi pacnąć w łeb, jak ktoś zasłuży. Ostatnio rozmawiał przy mnie przez telefon:

- …A, to chłopaków pan lubi, to powinien pan koniecznie zobaczyć naszego nowego kościelnego, taki piękny chłopak, chyba z Brazylii, poprzedni był czarny, chyba nasz ksiądz lubi takich egzotycznych, no mówię panu, w locie go można wyjebać taki piękny… naprawdę, jak po kolędzie przyszli to musiałem starą trzymać

To podobno była rozmowa z klientem. Z księgową też rozmawia w osobliwy sposób:

- …Ala, co ty mnie pierdolisz?, przyjadę i ci przywiozę te wszystkie papierki.

            Tak mnie dzisiaj wzięło na rozmyślanie o seniorach, przez tego Owsiaka. Na przykładzie tych dwóch panów chciałem wam pokazać jak interesujący są ludzie, których codziennie mijamy na mieście czy w autobusach. Ustąpiłem kiedyś jednemu panu miejsca w tramwaju i tak się zagadaliśmy, że obaj dojechaliśmy do pętli, gdzie jeszcze z godzinę siedzieliśmy na ławce. Okazało się, że walczył w powstaniu i mówi w jedenastu językach, a rozmowa była o książkach. Wczoraj pan widzący, że grzebie w komórce zapytał mnie czy w tym urządzeniu można sprawdzić, o której będą skoki narciarskie. Jak mu odpowiedziałem, nie mógł wyjść z podziwu, że w takim małym urządzeniu są informacje o skokach. Ja też się dziwie. Miał w ręce piękną torbę, niech się schowa badziewie z sieciówek. Bardzo się polubiliśmy, bo mówił do mnie młody człowieku. Okazało się, że torba jest ode mnie starsza o dziesięć lat. Zobaczcie jak wygląda, to jak dzieło art deco.

Idźcie proszę dzisiaj wrzucić kasę do puszek.



p.s.
Moi rodzicie obchodzą dziś czterdziestą rocznice ślubu, wysłałem im prezent z listem, który miał być zabawny, ale okazało się, że wszyscy przy nim płaczą. Złamał nawet moja siostrzenicę.
p.s. 2
Krakowiakom polecam wystawę Warhola, macie czas do 10.02, a w Warszawie ruszają w TR powtórki ich największych spektakli z ostatnich dziesięciu lat. Dobra wystarczy, bo się Pegaz zrobi z tego bloga.